„Mieszkanie od rodziców nie było spełnieniem marzeń, a więzieniem. Zamknęli mnie w złotej klatce i ciągle kontrolowali”
„Zaczęłam się dusić. W moim własnym, pięknym mieszkaniu, czułam się jak gość, któremu wolno tylko siedzieć cicho i być wdzięcznym. A gdy próbowałam się buntować, słyszałam tylko jedno: – Pamiętaj, to od nas”.

- Redakcja
Gdy tylko obroniłam licencjat, rodzice uznali, że nadszedł moment, żeby „ułatwić mi start w dorosłość”. Parę dni później staliśmy przed nowoczesnym budynkiem w samym sercu miasta, a tata wręczył mi pęk kluczy.
– To twoje. Nasz prezent – powiedział z dumą.
W mieszkaniu pachniało nowością. Białe ściany, beżowa sofa, kuchnia z marmurowym blatem i ekspres do kawy, o którym marzyłam od miesięcy. Miałam wszystko. Naprawdę wszystko. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Z czasem zrozumiałam, że ten prezent nie był darem z miłości, ale z potrzeby kontroli. Wystarczyło kilka dni, by zaczęły się pytania. Najpierw niewinne:
– Córeczko, a z kim byłaś dzisiaj na kawie? – zapytała mama przez telefon.
– Z Paulą. I z Ewą. Dlaczego pytasz?
– A tak tylko, wiesz... dobrze wiedzieć, co u ciebie.
Później obowiązek codziennego meldowania się SMS-em. Gdy raz zapomniałam, mama zadzwoniła o 23:15, roztrzęsiona.
– Alicja, wszystko w porządku? Gdzie jesteś? Dlaczego nie napisałaś?
Z koleżankami mogłam spotykać się tylko w ich mieszkaniach albo w kawiarniach. Zaproszenie ich do siebie? Nie wchodziło w grę.
– To nie hotel – powiedział tata, kiedy raz wspomniałam, że Paula mogłaby wpaść na wieczór filmowy. – To poważna sprawa. Mieszkanie trzeba szanować.
Zaczęłam się dusić. W moim własnym, pięknym mieszkaniu, czułam się jak gość, któremu wolno tylko siedzieć cicho i być wdzięcznym. A gdy próbowałam się buntować, słyszałam tylko jedno:
– Pamiętaj, to od nas.
Przyjaciółka, kiedy raz się poskarżyłam, uniosła brew i powiedziała z nutą rozdrażnienia:
– Masz mieszkanie, serio narzekasz?
– To nie jest moje życie, to ich teatr, ja tylko gram rolę – odpowiedziałam.
Czułam się jak lokatorka w złotej klatce. I chyba to bolało najbardziej – że straciłam coś, czego nawet nie miałam. Wolność.
Stali w przedpokoju jakby byli u siebie
Poznałam Mateusza przypadkiem, w księgarni na Grodzkiej. Stałam przy półce z psychologią społeczną, on zapytał, czy mogę mu podać książkę z górnej półki. Pamiętam, że zaśmiał się, gdy zauważył mój zaskoczony wzrok.
– Nie żebym nie dosięgnął, ale skoro już tu jesteś...
Nie był w moim typie. Miał potargane włosy, nosił wełnianą czapkę w środku maja, ale mówił rzeczy, które zostawały w głowie. Dwa dni później spotkaliśmy się na kawie, tydzień później na wystawie fotografii ulicznej, a miesiąc później pierwszy raz przyszedł do mojego mieszkania. Nie miałam odwagi powiedzieć rodzicom.
Było mi dobrze. Wreszcie ktoś mnie nie oceniał, nie wypytywał o każdy szczegół. Potrafiliśmy siedzieć w milczeniu, a ja i tak czułam się mniej samotna niż przez całe ostatnie miesiące. Kiedy powiedziałam mu, że moglibyśmy spróbować razem mieszkać, tylko spojrzał na mnie z takim spokojem, jakby to było oczywiste.
– Przecież i tak już jestem tu co noc – powiedział cicho. – Chciałbym zostawać bez poczucia, że przeszkadzam.
Pewnego dnia wróciłam do mieszkania i zastałam ich w przedpokoju. Matka z ojcem. Bez zapowiedzi, z torbą z zakupami i sztuczną serdecznością na twarzy.
– Postanowiliśmy cię odwiedzić – oznajmiła mama i przeszła do kuchni, jakby to było jej miejsce.
Ojciec zdjął płaszcz i rozejrzał się po mieszkaniu. Zmarszczył brwi, gdy zauważył męskie buty pod wieszakiem.
– Kto tu mieszka? – zapytał chłodno.
Mateusz wyszedł z łazienki, zdążył tylko powiedzieć „dzień dobry”.
– To nie był prezent bez warunków – rzucił ojciec.
– Nie dostałam mieszkania, tylko ładną klatkę. I mam w niej siedzieć cicho, prawda? – odpowiedziałam bez zastanowienia.
– To, co robisz, jest nielojalne. Nie tak się umawialiśmy – powiedziała matka z chłodnym tonem.
Po ich wyjściu siedziałam na podłodze w przedpokoju. Mateusz usiadł obok, objął mnie ramieniem i zapytał tylko:
– Uciekamy?
Wiedziałam, że nie chodziło o ucieczkę z mieszkania, tylko z układu, w którym nie miałam nic do powiedzenia.
Przeprowadzka a potem pismo z kancelarii
Spakowałam rzeczy w dwie walizki. Nie zabrałam wszystkiego, tylko to, co naprawdę moje – książki, zeszyty z notatkami, stare swetry i kilka zdjęć. Mateusz czekał na mnie przed blokiem, w jego aucie grało radio, ale nie zwracał na to uwagi. Podał mi termos z herbatą, jakbyśmy jechali na wycieczkę.
Zamieszkaliśmy u niego, w niewielkim mieszkaniu z balkonem wychodzącym na torowisko. Było głośno, ale ja pierwszy raz od miesięcy czułam spokój. Nie musiałam się tłumaczyć, gdzie wychodzę i z kim rozmawiałam. Żyliśmy zwyczajnie – zakupy, wspólne kolacje, rozmowy wieczorem przy stole. Czułam, że mogę się odbudować.
Rodzice przez tydzień milczeli. Potem przyszło pismo. Prawne, z kancelarii. Pozew o naruszenie zasad darowizny. Siedziałam nad tym dokumentem godzinę, zanim do mnie dotarło, co to znaczy. Pozywali mnie. Własna córka, oskarżona przez rodziców o „niewłaściwe korzystanie z majątku”.
– Oni pozywają mnie, bo... kocham? – zapytałam z niedowierzaniem, pokazując pismo Mateuszowi.
– To mieszkanie nie było darem. To był kontrakt – powiedział sucho. – I złamałaś jego niewypowiedziane zasady.
Adwokat, którego polecił kolega Mateusza, był rzeczowy. Przeczytał dokumenty, zadał kilka pytań, po czym powiedział:
– Musimy udowodnić, że warunki darowizny nie były wyraźnie określone. Ale oni mają mocne argumenty, skoro złożyli pozew.
– Czy ja naprawdę mam się tłumaczyć z tego, że mieszkał ze mną chłopak?
– Niestety, tak. Bo to nie chodzi o uczucia, tylko o własność.
Wróciłam do mieszkania z tępym bólem w głowie. Zobaczyłam Mateusza, jak zmywa naczynia. Podszedł do mnie, spojrzał z troską.
– Może powinienem się wyprowadzić? – zapytał ostrożnie.
– Nie. Tym razem nie ustąpię – odpowiedziałam spokojnie.
Nie chciałam kolejny raz rezygnować z siebie tylko po to, żeby ktoś inny miał święty spokój.
Wyrok i wolność
Sąd znajdował się w starym budynku z wysokimi oknami. Wszystko tam pachniało kurzem i starym papierem. Siedziałam na drewnianej ławce z teczką dokumentów i poczuciem, że to nie moje życie. Obok Mateusz. Uścisnął mi dłoń i nie mówił nic. Nie musiał. Sala rozpraw była chłodna. Sędzia – kobieta w okularach z cienkimi oprawkami – spojrzała na mnie i zapytała:
– Czy jest pani świadoma, że darowizna nie była bezwarunkowa?
– Byłam świadoma, że kocham. Tylko tego – odpowiedziałam cicho, ale wyraźnie.
Prawnik moich rodziców mówił o naruszeniu intencji darczyńców, o nieodpowiedzialnym postępowaniu, o tym, że moi rodzice działali w dobrej wierze, ale ich zaufanie zostało nadużyte. Brzmiało to jak scenariusz z innego świata. Mama zeznawała, że się martwiła. Że nie poznawała mnie odkąd pojawił się Mateusz. Że mieszkanie miało być „przestrzenią na dorastanie”, a ja „wpuściłam do niej chaos”. Ojciec nie patrzył na mnie, kiedy mówił. Tylko recytował jak z pamięci:
– Córka nie szanowała warunków umowy. Wiedziała, że są zasady. Łamała je.
Słuchałam tego wszystkiego jak ktoś, kto ogląda z daleka kogoś bardzo znajomego i nie rozpoznaje jego twarzy. Wyrok zapadł po dwóch tygodniach. Sąd uznał, że darowizna została przekazana z założeniem określonego stylu użytkowania, a ja go naruszyłam. Musiałam opuścić mieszkanie w ciągu miesiąca. Miałam zapłacić część kosztów sądowych. Byłam pełnoletnia, wykształcona i „świadoma decyzji”. Wychodząc z sali, czułam się pusta. Ale też dziwnie spokojna. Jakbym pierwszy raz od dawna była sama ze sobą. Mateusz objął mnie w drzwiach i nic nie mówił. Nie było potrzeby.
Na szczęście miałam Mateusza
Siedziałam na ławce z walizką u stóp i kubkiem zimnej już kawy w ręce. Wokół przechodzili ludzie, nie zwracając na mnie uwagi. Patrzyłam, jak autobus za autobusem odjeżdżał spod przystanku, ale żaden nie był mój. Nie miałam dokąd wracać. Wiedziałam, że nie zadzwonię do rodziców. Nie po tym wszystkim. Wiedziałam też, że nie chcę wracać do mieszkania Mateusza, jakby ono było jedynym ratunkiem. Potrzebowałam chwili ciszy, zanim znów zwiążę się z kimś tylko po to, by mieć gdzie być. W końcu wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam.
– Cześć – powiedziałam. – Siedzę na ławce koło Dworca Zachodniego. Musiałam się gdzieś zatrzymać.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałam:
– Nie pytam o szczegóły. Chcesz, żebym po ciebie przyjechał?
– Nie wiem. Chyba tak. Ale nie chcę, żebyś myślał, że to jedyne, co mi zostało.
– Nigdy tak nie myślałem. Chcesz zamieszkać ze mną, ale na twoich zasadach?
– Chcę mieć miejsce, w którym nie muszę pytać o zgodę.
Po dwudziestu minutach podjechał jego samochód. Wysiadł, nie zadał żadnego pytania. Wziął walizkę, wrzucił ją na tylne siedzenie i otworzył drzwi od strony pasażera. Pojechaliśmy do jego mieszkania, które znałam już dobrze. Tym razem nie czułam się jak gość. Wieczorem, przy herbacie, powiedział:
– Zaczniemy od zera?
Spojrzałam na niego i kiwnęłam głową.
– Tak. Ale tym razem naprawdę od siebie.
Rodzice się nie odezwali. Ani razu
Minęło kilka miesięcy. Nadal wynajmowaliśmy mieszkanie Mateusza, choć coraz częściej mówiłam o tym, żeby znaleźć coś własnego. Pracowałam na pół etatu w księgarni i dorabiałam jako korektorka. Pieniądze ledwo starczały, ale pierwszy raz miałam poczucie, że każdy grosz naprawdę należy do mnie. Rodzice się nie odezwali. Ani razu. Wysłałam im dwa maile. W pierwszym przeprosiłam, choć do dziś nie wiem, za co właściwie. W drugim napisałam, że żyję, że jestem bezpieczna i że jeśli kiedyś będą chcieli porozmawiać, to mają mój numer. Nie odpowiedzieli.
Były dni, kiedy zastanawiałam się, czy tęsknią. Czy jeszcze mają moje zdjęcie w ramce na komodzie. I czy wspominają, jak śmiałam się przy śniadaniu, zanim zaczęli mnie pytać o każdy ruch. Czasem chciałam po prostu usłyszeć: „Alicja, jak się czujesz?”. Ale cisza też bywa odpowiedzią. Nie mam już tego mieszkania. Nie mam mebli, które wybierałam razem z mamą, ani ekspresu do kawy, o którym mówiłam przez całe liceum. Nie mam tamtej wersji siebie, która łudziła się, że wszystko można mieć bez kosztu.
Ale mam coś innego. Mam siebie. Może już nigdy nie usłyszę od nich „córko”. Może straciłam rodzinę. Ale odzyskałam imię. Alicja. Nie: „nasza Alicja”. Po prostu – ja.
Alicja, 25 lat
Czytaj także:
- „Moje dziecko doprowadza mnie na skraj wyczerpania. Chcę się cieszyć życiem, a nie przesiadywać nad lekcjami z córką”
- „Po 10 latach małżeństwa dowiedziałam się, że mąż ma dziecko. Nie pozostałam dłużna i też sprawiłam sobie koło zapasowe”
- „Przepisałam mieszkanie synowi z miłości. On szybko odwzajemnił się, wyrzucając mnie na bruk jak śmiecia”

