„Mieszkamy z moją matką, a ona traktuje nas jak śmieci. Znosimy to, żeby nasze dziecko miało dach nad głową”
„Moja mama już od pierwszych chwil pokazała mi, że pewne kwestie są niezmienne. Kiedy ustawiłam nasze kubki w szafce, przyszła i je przestawiła. Gdy rozwiesiłam pranie, natychmiast je przewiesiła. Starałam się podporządkowywać się rządom Królowej Marysieńki, jak nazywał teściową Adam”.

Kiedy byłam nastolatką, miałam tylko jedno marzenie: zdać maturę i iść na studia z dala od rodzinnego domu. Uwolnić się od mojej mamy. Nie chodzi o to, że jej nie kochałam. Kochałam, i to bardzo. Ale powiedzieć o mojej rodzicielce, że była dość apodyktyczna, to nie powiedzieć nic. Wychowywała mnie samotnie. Nigdy nie zdradziła tajemnicy, kto był moim tatą, bo w rubryce ojciec widniało „nieznany”.
– Nie zasługuje na to, by mieć taką córkę jak ty – ucinała każde moje pytanie. – Był moim błędem… Ale dzięki niemu mam moją księżniczkę – dodawała.
I tak właśnie całe życie mnie traktowała. Jak królewnę, której trzeba wszystko podać, zorganizować i, co gorsza, podejmować za nią decyzje.
Nienawidziłam tej złotej klatki
– Sylwuniu, nie chcę, byś się sparzyła życiem. Wystarczy, że ja do dziś liżę rany po nieudanych wyborach. Ty nie musisz – mawiała.
Z tym hasłem na sztandarach nie pozwalała mi na jakiekolwiek samodzielne wybory. Zawsze wiedziała, co będzie dla mnie najlepsze. I tak przez sześć lat ćwiczyłam pasaże i gamy, chociaż nienawidziłam gry na fortepianie. Kiedy mama uznała, że kończymy z muzyką, bo czas poważnie myśleć o wyborze zawodu, obowiązkowo brałam udział w konkursach biologicznych, chociaż moje humanistyczne serce krwawiło. Ale matka lekarka nie widziała innej możliwości. Dlaczego się na to godziłam? Nie chciałam jej zawieść. Zbuntowałam się dopiero po osiemnastych urodzinach, kiedy oznajmiłam jednym tchem: „Nie będę tak jak ty lekarzem. Idę na polonistykę”. Jedyne, co zdążyła wówczas wycedzić moja matka, nim zalała się łzami, brzmiało: „Tyle poświęceń, tyle wyrzeczeń, a ty tak mi się odpłacasz? Popełniasz błąd”. Czułam się podle, pakując walizkę i wyjeżdżając z Radomia. Ale pierwszy raz w życiu poczułam także powiew wolności. W Krakowie skończyłam studia, znalazłam pracę w niewielkim wydawnictwie i Adama – miłość mojego życia.
Adam jest ode mnie pięć lat starszy. I w odróżnieniu od mojej mamy umie słuchać. Ilekroć stoję przed jakimś wyborem, zamiast wskazywać palcem, co powinnam zrobić, mówi: „To twoje życie, więc i decyzja musi być twoja. Rób, jak czujesz”. Pewnie dlatego moja mama go nie polubiła.
– Co ty widzisz w tym gryzipiórku? – kpiła. – Taka dziewczyna jak ty zasługuje na prawnika albo lekarza, a nie na jakiegoś marnego pracownika biurowego.
– Mamo, Adam jest księgowym. Wspaniałym, troskliwym i ciepłym mężczyzną. I jestem z nim naprawdę szczęśliwa – broniłam się.
– No tak, szczęśliwie klepiecie biedę w jednym pokoju – zżymała się.
Poniekąd miała rację.
Nie przelewało nam się
Adam nie należy do tych, którzy potrafią przetrwać w korporacji, więc po nieudanej próbie startu w „wyścigu szczurów” wrócił na etat do małego biura rachunkowego. Tu czuł się najlepiej. Niestety, jego pensja była taka jak pokój, w którym pracował. Skromna. Mnie udało się przenieść z wydawnictwa do agencji reklamowej. Pracowałam od świtu do nocy, ale z czasem zaczęłam zarabiać znacznie powyżej średniej krajowej. Kiedy, ku rozpaczy mojej matki, wzięliśmy ślub, zamieniliśmy naszą kawalerkę na bardziej przestronne lokum.
– Ciekawe, kto będzie płacił za te luksusy – grzmiała moja matka, omiatając spojrzeniem nasz taras. – Przecież Adama stać co najwyżej na wynajem komórki lokatorskiej – ironizowała.
– Jesteśmy małżeństwem, więc za wynajem płacimy ze wspólnego worka. A że ja lepiej zarabiam, to dorzucam do niego nieco więcej. To chyba normalne – tłumaczyłam mojej matce.
Ale jej nie mieściło się to w głowie.
– Zasługujesz na kogoś, kto ciebie będzie utrzymywał, a nie na odwrót – prychała z nieskrywanym obrzydzeniem.
– Mamo, czasy księżniczek i utrzymujących zamek książąt już się na szczęście skończyły – przekonywałam.
Tyle że moje zarobki opierały się na zleceniach. Im było ich więcej, tym bardziej imponująca była moja pensja. Problemy zaczęły się, gdy rok po naszym ślubie na świat przyszła Milenka. Chociaż bardzo się starałam, przy małym dziecku czas na pracę dramatycznie się skurczył. Pisałam po nocach, ale nie byłam w stanie zrealizować nawet jednej trzeciej dotychczasowych zleceń. Zarobki Adama ledwie starczały na życie. Po kilku miesiącach nasze oszczędności zaczęły więc topnieć. Kiedy gorączkowo zastanawialiśmy się, co dalej, moja mama złożyła nam zaskakującą propozycję:
– Zamieszkajcie u mnie. Dom jest duży, jakoś się pomieścimy, a ja będę miała bliżej do mojej ukochanej wnusi, bo ten Kraków to tak daleko… – kusiła.
Nie byłam fanką tego pomysłu
Wciąż doskonale pamiętałam, dlaczego zaraz po maturze wyjechałam z rodzinnego miasta.
– Może jednak będę więcej pracować po nocach, żebyśmy mogli tu zostać…
– …i zaraz się wykończysz. Tak się nie da na dłuższą metę – przekonywał mnie Adam. – A twoja mama sprawia wrażenie, że bardzo za tobą tęskni. Myślę, że kiedy mieszkała sama, zrozumiała, że jesteś już dorosłą kobietą i nie będzie cię traktować jak dziecka. A naszej Milence kontakt z babcią na pewno się przyda.
Jakże bardzo się mylił! Moja mama już od pierwszych chwil pokazała mi, że pewne kwestie są niezmienne. Kiedy ustawiłam nasze kubki w szafce, przyszła i je przestawiła, bo: „Tak będzie ci wygodniej sięgać”. Gdy rozwiesiłam pranie, natychmiast je przewiesiła. „Tak szybciej wyschnie”. Nadal wiedziała wszystko lepiej. Starałam się schować swoją wolność do kieszeni i podporządkowywać się rządom Królowej Marysieńki, jak nazywał teściową Adam. A monopol na jej nieomylność trwał. Adam początkowo starał się mnie uspokajać.
– Sylwia, pamiętaj, że gdyby nie twoja mama, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Powinniśmy być wdzięczni, a nie źli – tłumaczył.
I sam dzielnie pouczania mamy znosił. Aż do czasu.
– Tym razem twoja mama naprawdę przesadziła! – wysyczał tamtego dnia mąż, wbiegając do naszego pokoju.
– Czyżby pouczyła cię, jak prawidłowo wypełnić PIT? – próbowałam rozluźnić atmosferę.
Adam był jednak tak wściekły, że nie miałam na to szans.
– Wysłała moje CV do firmy swojego znajomego! Za moimi plecami! Właśnie dzwonił do mnie prezes, informując, że chociaż jego zdaniem nie spełniam kryteriów na to stanowisko, zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Bo Marysia tak bardzo go o to prosiła, gdyż podobno tak kiepsko zarabiam, że na nic mnie nie stać – Adam z trudem opanowywał emocje. – Koniec! Miałaś rację. Wyprowadźmy się stąd, bo dłużej tej kobiety nie zniosę!
Był tylko jeden problem
Nasze finanse. Nie było nas stać ani na kredyt hipoteczny, ani na wynajem mieszkania po cenach rynkowych. Nawet w Radomiu.
– Wygraliśmy ostatnio w Lotto? – spojrzałam na Adama wymownie.
Mój mąż spuścił wzrok. Usiadł na łóżku, przesuwając gazetę, którą chwilę temu przyniosłam z kiosku. I nagle się uśmiechnął.
– Lepiej! Patrz! Chyba zacznę wierzyć w cuda! – postukał palcem w nagłówek artykułu.
Moim oczom ukazał się napis: „Marzysz o własnym M, ale nie stać cię na jego zakup? Mamy dla ciebie wyjątkową ofertę”. Chwyciłam gazetę niczym tonący koło ratunkowe. Przeczytałam na głos:
– Konkurs, w którym można wygrać mieszkanie. Przedwojenna kamienica. Pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych. Dwa pokoje. Pierwsze piętro.
Bierzemy udział. To jest nasza szansa, żeby w końcu uciec od matki. I mocno wierzę, że się uda. A jeśli nie, to nadal będziemy znosić charakterek matki.
Sylwia, 29 lat
Czytaj także:
- „Nakryłam męża z inną kochanką, ale nie to było najgorsze. To, co powiedział potem, zwaliło mnie z nóg”
- „Teść zawsze się mnie czepiał. Nie wiem, czy ten stary zgred gdzieś w środku ma jeszcze uczucia”
- „Wszyscy darli koty o testament dziadka. Swoją decyzją solidnie utarł całej rodzinie nosa”

