Reklama

Nasze przygotowania do ślubu trwały niemal rok. W tym czasie bardziej niż o sukni czy dekoracjach myślałam o naszej wspólnej przyszłości. Rozmawialiśmy o domu, o podróżach, o tym, że może kiedyś dzieci. A na samym końcu tej listy był nasz miesiąc miodowy w Barcelonie, mieście światła, kolorów i wina. Mieliśmy się zgubić się na uliczkach El Raval, całować pod Sagradą Familią i robić zdjęcia zachodów słońca na plaży Barceloneta. Wszystko miało się zacząć właśnie tam.

Reklama

Kochaliśmy się

Miłość to dla mnie nie była tylko namiętność. To było to, co się działo, kiedy milczeliśmy razem w kuchni, kiedy śmialiśmy się z głupot w łóżku, kiedy trzymał mnie za rękę, gdy bałam się latać. Barcelona była naszym marzeniem. Miała być początkiem nowego, czystego rozdziału. I była. Tylko nie takim, jakiego się spodziewałam.

Pierwsze dni były jak z pocztówki. Słońce, śmiech, śniadania na tarasie hotelu, gdzie w oddali słychać było ulicznych grajków i gwar miasta. Kuba był w swoim żywiole – robił mi zdjęcia przy fontannie na Plaça Reial, w labiryncie Parku Güell, nawet wtedy, kiedy jadłam lody i miałam usta całe w czekoladzie. Śmiałam się, on też. Robiliśmy plany, szukaliśmy małych knajpek. Mieliśmy być tylko dla siebie.

A potem przyszedł pierwszy wieczór, kiedy powiedział, że musi coś załatwić na komputerze. Siedział przy biurku w pokoju hotelowym, z nosem w ekranie, a ja czytałam książkę na łóżku. Myślałam, że to jednorazowe, coś pilnego od klienta, w końcu jako fotograf często obrabiał zdjęcia nawet w podróży. Ale potem był drugi wieczór. I trzeci.

– Znowu pracujesz? To już trzeci wieczór… – powiedziałam.

– Sorry, ale to naprawdę ważne. Klient z USA, strefy czasowe. Wiesz jak jest.

Wiedziałam jak jest. Ale nie wiedziałam, kto był tym klientem.

Nie ufałam mu

Z każdą kolejną godziną, kiedy jego wzrok był wbity w telefon, a nie we mnie, zaczęło mi coś zgrzytać. Mówił, że wszystko w porządku. Przytulał się do mnie jak zwykle, ale myślami był gdzieś indziej. Niewidzialna bariera, której nie umiałam nazwać, powoli zaczynała rosnąć między nami.

Próbowałam nie robić z tego dramatu. Mówiłam sobie, że jestem przewrażliwiona, że to tylko praca, że przecież wszystko inne jest w porządku. A potem, kiedy siedział na łóżku i odłożył telefon na moment, zauważyłam wiadomość, która pojawiła się na ekranie. „Tęsknię. Twoja A.”. Serce zamarło mi w piersi. To jedno zdanie mówiło więcej, niż chciałam wiedzieć.

Nie spałam tamtej nocy. Leżałam obok mojego męża, a mimo to czułam się, jakbym leżała obok zupełnie obcego człowieka. Miliony myśli kotłowało się w mojej głowie. Czy powinnam zapytać? A może lepiej udawać, że nic nie widziałam? Co, jeśli to jakaś pomyłka? Ale przecież widziałam, co przeczytałam.

Kiedy wstał rano i zaczął przeglądać mapę z planem na kolejny dzień, patrzyłam na niego jak przez szybę. Był uśmiechnięty, podekscytowany, jakby nic się nie wydarzyło. A może naprawdę dla niego nic się nie wydarzyło? Może to jego codzienność, a ja jestem tylko dodatkiem?

Mój świat runął

Wyszliśmy na miasto. Szliśmy w stronę placu Katalońskiego, a ja czułam, że zaraz eksploduję. W końcu nie wytrzymałam. Zatrzymałam się na środku chodnika i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Kim jest A? Kogo brakuje ci tak bardzo, że aż musisz pisać z nim w nocy w hotelu z własną żoną?

Zamarł. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby nie rozumiał, skąd to pytanie.

– Nie kłam, nie próbuj nawet. Po prostu powiedz.

Przełknął ślinę, spuścił wzrok. Milczał przez dłuższą chwilę, zanim wypowiedział te kilka słów, które we mnie wszystko zburzyły.

– To był było przed ślubem. Zaczęło się przed, a potem… nie umiałem jej zostawić. Bałem się, że ją skrzywdzę.

Czułam, jakby ktoś wyciągnął mi powietrze z płuc. Cofnęłam się o krok, jakby jego słowa były ciosem. Ludzie wokół nas mijali nas obojętnie, nieświadomi, że właśnie wali się mój świat.

– Czy ty siebie słyszysz? – głos mi drżał. – Bałeś się ją skrzywdzić? A mnie można było?

– Nie chciałem… Myślałem, że to się samo rozwiąże…

Byłam załamana

Płakałam na ulicy jak dziecko. Ludzie się odwracali, ktoś coś powiedział po hiszpańsku, ale nie słyszałam już nic. Wszystko było jak za szybą, zamazane i obce. Wróciłam do hotelu sama. Nikt mnie nie gonił, nikt nie wołał. Gdy drzwi pokoju się zamknęły, w końcu mogłam się rozpłakać.

Pokój wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy jeszcze byliśmy razem. Ale teraz wszystko było inne. Jego rzeczy wciąż leżały na krześle, aparat na biurku, koszula przewieszona przez oparcie. A ja siedziałam na balkonie, patrzyłam na miasto i czułam się pusta.

Zdrada boli. Ale najbardziej bolało to, że byłam tłem, bezpieczną opcją, wersją do pokazania światu. A ona – emocją, ryzykiem, tajemnicą. Może to właśnie ją kochał?

Powoli przestawałam płakać. Pojawiło się coś nowego. Spokój. Po raz pierwszy od dawna czułam ulgę. Ulga zrodziła się tam, gdzie powinien być ból.

Spotkaliśmy się następnego dnia w lobby hotelu. Usiadł naprzeciwko mnie, z kubkiem kawy, której nawet nie tknął. Wyglądał, jakby nie spał całą noc. Ale mnie już to nie ruszało.

– To było głupie – zaczął. – Myślałem, że jak się ożenię, wszystko się poukłada.

– Ułożyłeś sobie dwa życia i teraz oba się sypią – odpowiedziałam bez emocji.

Chciał coś powiedzieć, tłumaczyć, ale nie dawałam mu przestrzeni. Słuchałam bardziej z obowiązku niż z potrzeby.

– Chciałem być z tobą. Naprawdę – powiedział ciszej.

– Chciałeś mnie mieć. Ale byłeś z nią – spojrzałam mu prosto w oczy.

Nie chciałam go znać

Nie zaprzeczył. Nie walczył. I to bolało chyba najbardziej – ta jego rezygnacja, jakby pogodził się z tym, że mnie traci. Wstałam, zanim zdążył coś powiedzieć.

– Nie wracam z tobą do Polski.

Nie protestował. Patrzył, jak odchodzę. I choć serce mi się rwało, wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję.

To była nasza ostatnia noc w hotelu. Jego rzeczy zniknęły wcześniej – nie wiem, kiedy je spakował, ani gdzie się podział. Nie interesowało mnie to. Siedziałam na balkonie z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam na rozświetloną Barcelonę. Ulice pełne życia, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby cały świat żył dalej, a mój właśnie się skończył. Ale to nie był koniec. To był początek.

Napisałam wiadomość do Oli, mojej przyjaciółki, że zostaję kilka dni dłużej. Że nie wracam z Kubą. Nie pytała, nie dopytywała – tylko odpisała: „Dobrze robisz. Jestem tu, jak wrócisz”. Później wzięłam aparat i zrobiłam sobie zdjęcie. Na balkonie, z widokiem na miasto, z nieuczesanymi włosami i gołym ramieniem.

Pierwsze zdjęcie, na którym nie było go obok, ale było wszystko, czego potrzebowałam.

Reklama

Weronika, 30 lat

Reklama
Reklama
Reklama