Reklama

Zawsze lubiłem proste jedzenie. Nie potrzebowałem wyszukanych dań ani kuchni z pięciu kontynentów. Wystarczyło, że było porządnie doprawione, ciepłe i sycące. Jajecznica z boczkiem, pomidorowa z ryżem, kotlet w panierce z ziemniakami. Tak jadłem przez całe życie.

Moja żona świetnie gotuje. Jak wchodzi do kuchni, to z reguły wiem, że za chwilę będzie coś dobrego. No, przynajmniej tak było przez większość naszego małżeństwa. Od jakiegoś czasu coś się jednak zmieniło. I nie chodzi tylko o przyprawy czy składniki. Chodzi o cały kierunek, w jakim to wszystko poszło. Na początku nie zwracałem na to większej uwagi. Myślałem, że to jakiś chwilowy kaprys, że jej się znudzi po tygodniu. Że może gdzieś coś przeczytała albo któraś koleżanka ją czymś zainspirowała. Jednak sprawy zaczęły iść za daleko. I nagle zorientowałem się, że to nie jest żaden eksperyment ani ciekawostka, tylko nowy porządek.

Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym robił z igły widły. Nie jestem gościem, który wpada w histerię, bo coś na talerzu wygląda inaczej niż zwykle. Tylko w tej sytuacji ciężko udawać, że nic się nie dzieje.

Miałem dość

– Co na obiad? – zapytałem, ledwo zdjąłem buty.

Tofu w sosie sezamowym. Z ryżem i brokułami – odpowiedziała Aneta z kuchni, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Zamarłem w przedpokoju, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Tofu. Znowu.

– A może... może zamówimy coś? – rzuciłem ostrożnie. – Albo ja coś przyniosę. Przypadkiem widziałem, że ten nowy bar z domowym jedzeniem ma dzisiaj w ofercie kotlety z kurczaka. Z ziemniakami. I mizerią.

– Przypadkiem? – Aneta wychyliła się z kuchni z uniesioną brwią.

– No wybacz, ale jakbym miał wybierać między brokułem a kotletem, to raczej nie muszę długo się zastanawiać.

– Umawialiśmy się. Przez miesiąc nie jemy mięsa. Detoks. Zdrowie, pamiętasz?

– A czy detoks oznacza brak smaku? – mruknąłem, podchodząc do kuchni.

Nie przesadzaj. Przyprawiłam. Dodałam czosnek, imbir, sos sojowy...

– Imbir to ja dodaję do herbaty, jak mam katar.

Aneta spojrzała na mnie zrezygnowana i odstawiła łyżkę do garnka.

– Jeśli chcesz, to sobie zamów. Ja jem to. I nie będę gotować osobno dla ciebie. Masz wybór.

Byłem szczery

Usiadłem przy stole, próbując nie robić miny.

– Wiesz – zacząłem powoli – nie miałbym nic przeciwko, gdyby to tak raz na jakiś czas... Ale codziennie? Przecież ja jestem facetem. Potrzebuję konkretu. Białka. Energii. Mięsa.

Tofu to też białko – rzuciła, nie odrywając wzroku od telefonu. – I lżej się po nim czujesz, prawda? Nie jesteś senny, nie odbija ci się jak po kotlecie. Same plusy.

Wciąż jestem głodny! – parsknąłem.

– Przesadzasz – ucięła krótko. – Zresztą, wiesz, kto jeszcze przeszedł na wege? Monika z pracy. I Robert, ten, co biega maratony. Cała ich rodzina teraz tak je.

Milczeliśmy przez chwilę.

– Naprawdę się staram. Gotuję inaczej, szukam przepisów. Dla nas. Żeby było zdrowiej. A ty tylko jęczysz.

– Wiem, że chcesz dobrze, ale ja tęsknię za czymś normalnym. Za czymś, co znam. Nie umiem najeść się zieleniną.

– To brokuły – burknęła.

Różnica symboliczna.

Spojrzała na mnie. Trochę rozbawiona, trochę wkurzona. I wtedy zrozumiałem – nie chodziło tylko o obiad. To była jakaś walka o zasady.

Miałem mętlik w głowie

– Wiesz, co w tym wszystkim najgorsze? – zapytałem, odkładając widelec. – Że ja już nawet nie mam prawa powiedzieć, że mi coś nie smakuje. Bo od razu jestem ten zły, co nie wspiera, nie rozumie, tylko myśli o kiełbasie.

Aneta zamilkła. Usiadła naprzeciwko mnie, skrzyżowała ramiona na piersi.

– Nie chodzi o kiełbasę. Tylko o to, że wszystko, co robię, od razu kwestionujesz. Staram się, zmieniam coś, szukam lepszych rozwiązań, a ty od razu robisz z tego problem.

– Bo ja się nie czuję częścią tej zmiany. Nie pytałaś mnie o zdanie. Po prostu pewnego dnia wyrzuciłaś wędlinę z lodówki i powiedziałaś: „Od dziś jemy inaczej”.

– Bo wiem, jak reagujesz. Zawsze: „a po co?”, „a komu to potrzebne?”. To miało być na próbę. Nawet nie dałeś temu szansy.

– Daję. Dwa tygodnie jemy same warzywa. To nie fair.

– Nie fair jest to, że nawet jak się staram, to i tak mam wrażenie, że przegrywam.

Zamilkliśmy. W końcu wstała. Zgarnęła mój talerz i włożyła do zlewu.

– Nie będę się z tobą kłócić o jedzenie. Rób, jak chcesz. Zamów sobie tego swojego kurczaka, zjedz go, napchaj się.

– A jak zamówię, to zjesz ze mną?

– Nie, ale możesz mi zostawić frytki.

Spojrzała na mnie z kąta oka i wyszła do salonu. A ja zostałem w kuchni, z pustym talerzem i coraz większym mętlikiem w głowie.

Nie czułem się przegrany

Nie zamówiłem kurczaka. Przez chwilę po prostu siedziałem w ciszy. Potem wstałem i poszedłem do salonu.

– Aneta...

– Co? – zapytała chłodno, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nie zamówiłem.

– I co, mam ci teraz bić brawo?

– Nie. Po prostu... nie chcę się kłócić. Ale też nie chcę udawać, że mi to wszystko pasuje.

– Myślisz, że mnie to jakoś bawi? Że nie marzę czasem o porządnym serniku z bitą śmietaną albo o hot dogu na stacji? Myślisz, że ja jem te warzywa z zachwytu?

– No to po co to robisz?

– Bo próbuję zadbać o nas. O siebie. O ciebie też. I czasem mam wrażenie, że jestem w tym sama.

Usiadłem obok niej.

– Może po prostu... nie umiem tego ogarnąć. Całe życie jadłem tak samo. A teraz nagle wszystko się zmienia.

– Wiem. I ja też się tego uczę. Tylko jeśli mamy coś zmieniać, to razem. Nie przeciwko sobie.

Przytaknąłem. Po raz pierwszy od dawna nie czułem się przegrany.

Jutro ja zrobię obiad – zaproponowałem.

– Naprawdę?

– Ostrzegam, nie będzie z ciecierzycy.

– To ja zrobię surówkę.

I oboje się uśmiechnęliśmy.

Spisałem się na medal

Następnego dnia wziąłem się za gotowanie. W markecie długo krążyłem między półkami, aż w końcu znalazłem jakiś kompromis – panierowane kotleciki z kalafiora. W środku niby warzywo, ale z wierzchu wyglądały jak z kurczaka. Uznałem, że może przejdzie. W kuchni krzątałem się jak amator. Trochę się przypaliło, trochę rozpadło, ale wyglądało nieźle. Do tego ziemniaki, surówka z marchewki, jakiś sos jogurtowy. Postawiłem wszystko na stole i zawołałem Anetę.

– Kotlet z... kalafiora? – uniosła brwi.

– Tak. Prawie jak schabowy. Tylko bez schabu i bez mięsa.

– Serio? Ty to zrobiłeś?

– No. Trochę walczyłem z panierką, ale chyba da się zjeść.

Usiadła. Spróbowała. Spojrzała na mnie.

– To jest... dobre.

– Naprawdę?

– No serio. Lekko przypalone, ale ma smak. I nie smakuje jak rozmoknięta gąbka. Dobrze zrobiłeś.

– Czyli nie będziesz już mówić, że nie wspieram?

– Będę mówić, że jesteś uparty jak osioł.

Zaczęliśmy jeść. Bez spiny, bez wojny na spojrzenia. Normalnie.

– Aneta?

– Hm?

– W weekend zamawiam pizzę. Z salami.

– Okej. Ale na pół.

– Na pół. I z rukolą.

– Z rukolą to już przesadzasz – zaśmiała się.

I wtedy wiedziałem, że będzie dobrze. Może nie idealnie, ale dobrze.

Czułem się zrozumiany

Minęło parę tygodni. Dalej jemy trochę inaczej niż kiedyś, ale już bez tej całej presji. Aneta przestała naciskać, ja przestałem marudzić przy każdym zielonym listku. Są dni, kiedy na stole ląduje tofu, ale są też takie, kiedy robimy razem zapiekankę z kurczakiem. Albo naleśniki – ja z serem, ona z pastą z soczewicy. I co? Da się.

– Myślisz, że to głupie, że tak bardzo się na tym jedzeniu skupiałam? – zagadnęła któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy na kanapie z miską popcornu.

– Nie. Myślę, że każdy próbuje ogarnąć życie po swojemu. Ty przez brokuły, ja przez kotlety.

– Serio?

– Serio. Poza tym trochę mi głupio, że na początku byłem takim osłem.

– Byłeś. Z gatunku tych, co dają się przekupić kromką chleba.

Zaśmiałem się. Była w tym jakaś prawda.

– Wiesz co? – dodałem po chwili. – W sumie ten kotlet z kalafiora, co go zrobiłem, to bym jeszcze raz zjadł.

– Serio? – spojrzała z niedowierzaniem.

– No, z ostrym sosem. I frytkami.

Przytuliła się do mnie i nic nie powiedziała. I to było najlepsze zakończenie tej całej naszej kuchennej rewolucji.

Mateusz, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama