„Miałem aż czworo dzieci, ale na święta od lat zostawałem sam. Nie zdawałem sobie sprawy, że sam sobie jestem winny”
„Połączenie się urwało. Rozłączyła się albo ona, albo ja. Sam nie wiedziałem. Zostałem z telefonem w dłoni i gorzkim dźwiękiem sygnału w uszach. Czułem złość – na nią, na siebie, na cały świat. Jednocześnie… coś we mnie zgasło. Czy to moja wina?”.

Od pięciu jestem wdowcem. Moja żona, Zofia, zmarła nagle. Zawsze myślałem, że to ja odejdę pierwszy, a ona będzie po mnie płakać. Tymczasem to ja zostałem sam. Sam w wielkim, cichym domu, który jeszcze parę lat temu tętnił życiem. Miałem aż czworo dzieci. Cztery powody do dumy – tak zwykłem mawiać.
Dziś co roku siedzę przy pustym wigilijnym stole z opłatkiem w ręku, którego nie mam z kim podzielić. Karp, pierogi, barszcz – wszystko robię, choć wiem, że nikt nie przyjdzie. Ania wysyła życzenia SMS-em. Marta nie odbiera telefonów. Tomek raz przysłał kartkę. Jacek... on już od lat nie zagląda.
Przeglądam stare zdjęcia. Dzieci uśmiechnięte, przytulone do matki. Zofia w środku – uśmiechnięta, spokojna. Była naszym spoiwem. To ona rozmawiała z dziećmi, łagodziła moje ostre słowa, kiedy wybuchałem złością. Nie miałem pojęcia, że to ona trzymała nas razem. Dopóki była, wszystko jakoś działało. A teraz?
Narzekam na dzisiejszą młodzież – że zapomniała, czym są rodzinne więzy. Tylko coraz częściej, patrząc na te zdjęcia, zaczynam się zastanawiać… Może to nie świat się zmienił. Może to ja nigdy nie zauważyłem, że coś się psuje. Gdzie się podziało to, co budowaliśmy przez lata?
Miałem do nich żal
– Marta, naprawdę? Znowu nie przyjedziesz na święta? – zapytałem sucho, ledwie skrywając irytację.
– Tato, przecież mówiłam ci już dwa tygodnie temu, że nie dam rady – odparła z westchnieniem.
– A co takiego jest ważniejsze od rodziny, co?! – głos mi się podniósł. – Kariera? Chłopak? Wakacje w tropikach?! Może jeszcze w Wigilię wrzucisz zdjęcie, jak popijasz szampana na plaży?
– Tato, do cholery, przestań! – krzyknęła nagle. – Masz mnie za jakąś egoistkę, bo nie chcę kolejny raz przyjeżdżać na święta do domu, w którym nigdy nie czułam się dobrze!
Zamilkłem. W ustach mi zaschło. Marta milczała przez chwilę, jakby sama się przestraszyła własnych słów.
– Wiesz, ile razy jako dziecko siedziałam w swoim pokoju i płakałam? Mama przychodziła i mówiła: „Tylko nie mów tacie, bo się zdenerwuje”. Wszystko zawsze musiało być po twojemu. Zawsze byłeś niezadowolony. A my – musieliśmy uważać, żeby tylko ci nie przeszkadzać.
– Co ty możesz wiedzieć o poświęceniu? Ja dla was tyrałem całe życie! – wyrzuciłem z siebie.
– Tyrałeś, ale nas nie słuchałeś! Mama była jedynym powodem, dla którego w ogóle przyjeżdżałam. Po jej śmierci... nic nas już nie trzyma, tato.
Połączenie się urwało. Rozłączyła się albo ona, albo ja. Sam nie wiedziałem. Zostałem z telefonem w dłoni i gorzkim dźwiękiem sygnału w uszach. Czułem wściekłość – na nią, na siebie, na cały świat. Jednocześnie… coś we mnie zgasło. Czy naprawdę byłem aż tak surowy? Zimny? Czy to możliwe, że tak bardzo wymagałem… że nikt nie miał odwagi wcześniej powiedzieć mi prawdy?
Zapytałem o to syna
Wysiadłem z autobusu trzy przystanki przed końcem trasy. Wiedziałem, że Jacek nie będzie zachwycony moją wizytą, ale miałem już dość świątecznej ciszy. Potrzebowałem porozmawiać… jak mężczyzna z mężczyzną. Może z nim pójdzie łatwiej niż z Martą? Znalazłem go pochylonego nad silnikiem w warsztacie. Dym unosił się spod maski, a w radiu grała jakaś rockowa składanka z lat dziewięćdziesiątych.
– Cześć, synu – rzuciłem, wchodząc do środka.
– Ojciec? – uniósł głowę zaskoczony. – Co ty tu robisz?
– Chciałem porozmawiać – mruknąłem. – Nie o świętach. Po prostu… o nas.
Jacek wytarł ręce w szmatkę i usiadł na małym stołku. Spojrzał na mnie uważnie, bez uśmiechu.
– Siadaj, mów.
– Marta powiedziała mi coś… Zrobiła ze mnie tyrana. To, że miałem zasady, to źle? Chciałem was wychować na porządnych ludzi. Na nikogo nie liczyliście, tylko na siebie. To chyba dobrze?
– Nie miałeś zasad – przerwał spokojnie. – Miałeś reguły. Żelazne, bezdyskusyjne i zero miejsca na nasze uczucia. Pamiętasz, żebyś mnie kiedyś przytulił? Albo zapytał, co u mnie, nie jak się uczę, tylko… jak się czuję?
Poczułem, jak ściska mnie w gardle. Chciałem coś powiedzieć, zaprzeczyć, obronić się… ale nie miałem czym.
– Nie chcę, żebyś miał kontakt z moimi dzieciakami – nagle dodał Jacek cicho. – Boję się, że będziesz je traktował tak, jak wtedy nas.
Wyszedłem stamtąd jak zbity pies. Przez całą drogę powrotną nie mogłem przestać myśleć o tym, co powiedział. Gniew? Tak. Smutek? Też, ale coś jeszcze – uczucie, którego dawno nie znałem. Wstyd.
Musiałem spróbować jeszcze raz
Zimą nie miałem zwyczaju zaglądać na strych, ale tego dnia nie mogłem zasnąć. Coś mnie pchało, by tam wejść. Może szukałem wspomnień, może odpowiedzi. Znalazłem stare pudło po butach, jeszcze z czasów, gdy Zofia kolekcjonowała korespondencję. Zawsze mówiła: „Listy mają duszę. One są jak ślady serca”. Otworzyłem jeden z nich. Jej charakter pisma – drobny, równy. List do Marty, gdy miała jedenaście lat. „Pamiętaj, że możesz mi wszystko powiedzieć. Nawet to, czego boisz się powiedzieć tacie.” Przełknąłem ślinę.
List do Jacka: „Wiem, że tatuś czasem krzyczy, ale wierzę, że on też cię kocha – tylko nie umie tego powiedzieć.” I do Anny, mojej najspokojniejszej córki: „Nie milcz, córeczko. Milczenie buduje mury, a ja tak bardzo nie chcę, byś kiedyś zamknęła się w sobie”.
Zadzwoniłem do niej jeszcze tej samej nocy.
– Tato? – zapytała zaspana. – Coś się stało?
– Przepraszam, że tak późno… Musiałem. Chcę z tobą porozmawiać. Szczerze. O dawnych czasach, o nas.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Dobrze – powiedziała w końcu. – Ale bez tłumaczenia się, że robiłeś, co mogłeś.
Przytaknąłem, choć nie mogła tego zobaczyć.
– Ty byłeś obecny fizycznie, ale emocjonalnie byłeś jak ściana. Twardy, zimny i nieprzenikalny. Mama nas przytulała, słuchała. A ty… oceniałeś. Wszystko było na punkty. Jak w wojsku.
– Chciałem tylko, żebyście mieli dyscyplinę… Żeby nie zeszli na złą drogę…
– A myśmy chcieli tylko, żebyś nas czasem zapytał, co u nas. Bez wykładu.
Po rozmowie długo siedziałem w kuchni. Zrozumiałem coś, czego przez lata nie dopuszczałem do siebie: to nie dzieci mnie opuściły. To ja nigdy nie zbudowałem z nimi więzi.
Lepiej późno niż wcale
To był wieczór jakich wiele. Dzieci już spały, a ja czytałem gazetę w fotelu, jak zwykle po kolacji. Zofia siedziała naprzeciwko, w ciszy cerując skarpetki Jacka. Wtedy spojrzała na mnie i powiedziała coś, czego długo nie chciałem zrozumieć.
– Stefan, one cię kochają, wiesz? Dzieci. Ale się ciebie boją.
– Boją? – prychnąłem. – A może po prostu mają szacunek?
– To nie to samo – odpowiedziała spokojnie. – Szacunek nie powinien boleć. Ty jesteś twardy, zamknięty. Nie mówisz nic o sobie. Nie okazujesz uczuć. One się przy tobie chowają.
– Zosiu… dzieci nie potrzebują przyjaciela. Potrzebują ojca.
– A może można być jednym i drugim?
Wtedy wzruszyłem ramionami. Uznałem, że to kolejna jej miękka gadka. Dziś te słowa wracają do mnie jak echo. Męczą. Dręczą. Może gdybym wtedy posłuchał… Usiadłem przy biurku. Drżały mi ręce. Nie byłem typem, który umie mówić o uczuciach, ale musiałem spróbować. Zamiast listów – telefon, e-mail? Nie. Coś bardziej osobistego.
Zacząłem pisać. „Anka, Marta, Jacek, Tomek… Chciałbym wam powiedzieć coś, czego nie umiałem przez całe wasze życie. Nie wiedziałem, jak się kocha. Nie potrafiłem tego okazywać, tylko wymagać. I myślałem, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Żałuję”.
Napisałem też o wspomnieniach. O ich matce. O tym, co przeoczyłem. Nie prosiłem o przebaczenie. Nie mam prawa. Po raz pierwszy od dawna poczułem, że nie udaję. Nie gram ojca – tylko nim jestem. Choćby i spóźnionym.
Nie wiem, czy na to zasłużyłem
Zacząłem drugi dzień świąt jak zawsze – od włączenia radia i nastawienia czajnika. Nie spodziewałem się niczego, ale kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi, serce podskoczyło mi do gardła. Stała tam Ania. A za nią… cała trójka. Marta ze spuszczonym wzrokiem, Jacek z zaciętą miną i Tomek, który wyglądał, jakby wciąż nie wiedział, po co tu jest.
– Możemy wejść? – zapytała Anna cicho.
– Tak. Oczywiście. Tak – powtórzyłem niezręcznie, cofając się, żeby zrobić miejsce.
Zapanowała dziwna cisza. Nawet radio przestało grać, jakby wyczuło, że nie czas na kolędy. Usiadłem, ręce miałem lodowate.
– Dziękuję, że przyszliście – zacząłem. – Nie spodziewałem się. Nie wiem… jak się to robi. Jak się rozmawia o czymś, czego się nie mówiło przez trzydzieści lat.
– To może nie mów – przerwał Jacek. – Może po prostu… słuchaj.
Popatrzyłem na niego, potem na Martę, która unikała mojego spojrzenia.
– Nie wiedziałem, że was tak raniłem. Myślałem, że robię dobrze. Teraz wiem, jak bardzo się myliłem – powiedziałem cicho.
Marta spojrzała na mnie po raz pierwszy.
– Nie oczekuj od nas, że to się od razu zmieni. Ale dobrze, że wreszcie to powiedziałeś.
Tomek dodał niespodziewanie:
– Ja ci nigdy nic nie mówiłem, bo nie umiałem. A mama... ona próbowała za ciebie. Zawsze próbowała.
Zrobiło się cicho. Nawet nie wiem, ile to trwało. Ania zaproponowała herbatę. Zaparzyłem ją drżącymi rękami. Usiedliśmy przy stole – pierwszy raz od pięciu lat. Nie było wielkiego pojednania. Nie padły żadne wielkie słowa. Kiedy wychodzili, nie przytulili mnie. Marta zostawiła swój szalik na krześle. Zostali tylko godzinę. Wyszli jednak inaczej niż zawsze – nie uciekając. Po raz pierwszy zostawili po sobie coś więcej niż ciszę.
Może jeszcze się uda
W święta przez wiele lat nikt do mnie nie dzwonił. Żaden talerz nie był dodatkowy – wszystkie stały puste. Ten rok był inny. Nie przez herbatę, nie przez Martę, która zapomniała szalika, ani przez rozmowy, które wreszcie się odbyły. Tylko przez to, że po raz pierwszy nie udawałem.
Napisałem potem jeszcze jeden list – ale tylko dla siebie. Leży w szufladzie. Nie mam zamiaru go nikomu pokazywać. To rodzaj rachunku sumienia. Co przegapiłem. Co zaniedbałem. Jak łatwo jest wmówić sobie, że „tylko się wymagało dla ich dobra”, kiedy tak naprawdę to się po prostu bało… czułości.
Przez całe życie myślałem, że bycie ojcem to znaczy zapewniać rzeczy. Dach, chleb, ubranie, szkołę. Za to dostaje się szacunek. Dzieci nie potrzebują jednak księgowego. Potrzebują człowieka. Takiego, który nie odwraca głowy, kiedy płaczą, który umie powiedzieć: „przepraszam”, nie tylko „masz się uczyć”. Zrozumiałem, że nie da się kochać z dystansu. Że obecność bez serca to nie obecność – to tylko cień.
Nie wiem, czy wszystko da się naprawić. Może nie. Może będą wracać rzadko. Może Marta nigdy nie zostawi mi wnuka pod opieką. Może już nie usiądziemy razem przy stole, jak dawniej. Teraz wiem, że nie chcę umierać jako ojciec, którego wspomina się z ulgą, że już nie podniesie głosu. Chcę być zapamiętany jako choć spóźniony, w końcu zaczął mówić prawdę.
Miałem aż czworo dzieci, ale na święta od lat zostawałem sam. Nie dlatego, że one mnie zostawiły. Tylko dlatego, że ja nigdy ich naprawdę nie przyjąłem. Może nie jest jeszcze za późno.
Stefan, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W święta u dzieci czułam się jak piąte koło u wozu. Wolę spędzić Wigilię sama, niż być przestawiana jak stary mebel”
- „Syn pamięta o mnie tylko od święta. Zamiast zapytać, jak się mam, jedynie węszy, czy spisałem już jakiś testament"
- „Jako wdowiec nie liczyłem na radosne święta. Wtedy zdarzył się wigilijny cud i dostałem od losu najcenniejszy prezent”

