Reklama

Moje życie można by streścić w jednym zdaniu: „Wszystko jest dopięte na ostatni guzik”. Tyle że ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że ten guzik został przyszyty do cudzego płaszcza. Codzienność zdaje się idealna, przynajmniej na papierze. Praca w agencji, w której wszyscy mają zsynchronizowane kalendarze, a w nich spotkania, pozwala na idealną organizację. Do tego dochodzą liczne raporty i tabele.

Po pracy jestem w stałym kontakcie z florystką, która co tydzień wysyła mi aktualizację koncepcji bukietów, jakbyśmy planowały otwarcie królewskiego ogrodu, a nie mój ślub. Później ogarniam maile od podwykonawców, wybieram wina i prowadzę rozmowy z mamą o obrusach i zaproszeniach.

Wszyscy są zachwyceni, podekscytowani i wiedzący lepiej, co trzeba i co powinnam. A ja? Ja od jakiegoś czasu czuję, jakby ktoś zrzucił mi na barki ogromny kamień.

Kilka dni temu, kiedy stałam w kuchni nad kubkiem letniej kawy, do środka wpadła jak burza moja przyjaciółka Ola. Przechyliła się przez blat, wyrwała mi z rąk notatnik z listą rzeczy do zrobienia i zawołała:

— Boże, Natka, ale to będzie ślub! Jak z Pinteresta! Już nie mogę się doczekać!

— Tak, no… super. — Uśmiechnęłam się sztucznie, wciskając dłonie w rękawy swetra, żeby nie zobaczyła, że mi drżą.

— Ej, ty się w ogóle nie cieszysz? — Zmrużyła oczy.

— Cieszę się. Tylko jestem zmęczona — skłamałam.

Bo prawda jest taka, że od miesięcy żyję życiem, które ktoś zaplanował za mnie. Mama, teściowa, przyjaciółki, nawet Michał — wszyscy wiedzą, jak powinno być. Ja tylko wypełniam rubryki.
Po południu mama wpadła zobaczyć suknię. Gładziła ją palcami, jakby była zrobiona ze światła, nie z tiulu.

— To będzie najpiękniejszy dzień twojego życia — powiedziała miękko, nie odrywając od niej wzroku.

A ja patrzyłam na swoje odbicie w lustrze, na podkrążone oczy i zaciśnięte usta, zastanawiając się, kiedy ostatnio to JA powiedziałam, czego chcę.

Od dziecka uczono mnie, że pytania są niewygodne. Żeby robić wszystko, jak trzeba. Że dorosłość to plan, lista, grafiki, obowiązki. Ale ten dziwny, pulsujący niepokój w piersiach zaczyna odzywać się we mnie coraz głośniej. Jakby wołał mnie po imieniu.

I chyba pierwszy raz w życiu naprawdę się boję — nie tego, że coś zepsuję, ale że przeżyję całe życie według scenariusza, którego nigdy nie chciałam.

Nie pojechałam tam, gdzie powinnam

Obudziłam się z uczuciem dziwnego ciężaru w piersi. Leżałam przez chwilę nieruchomo, wpatrzona w sufit, który zwykle dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Tego ranka wyglądał obco, jakby był sufitem w czyimś pokoju, nie w moim. Spojrzałam na stojak, na którym wisiała suknia. Delikatny tiul, koronka, dokładnie to, o czym mama mówiła od lat. Obok tablica z inspiracjami, do której przykleiłam zdjęcia bukietów, serwetek, ustawienia stołów. Przyglądałam im się, jakby to były plany wielkiego projektu. I nagle zrozumiałam, że jestem w nim kierownikiem, który wcale nie chce pracować.

Wstałam i zeszłam do kuchni. Chciałam wziąć głęboki oddech, ale czułam, że nie mogę. Ten dzień miał być dniem podpisania umowy z salą. Dniem, który przybliżał mnie do ślubu o kolejny krok. Tymczasem każda minuta zbliżała mnie do czegoś, od czego robiło mi się niedobrze.

Wyszłam z domu wcześniej — niby z planem, niby gotowa. Kiedy usiadłam w samochodzie, włączyłam silnik i... stałam. Patrzyłam przed siebie, na rozgrzewające się refleksy na szybie i nie mogłam ruszyć. Telefon leżał obok, przypomnienia wyskakiwały jedno po drugim. Spotkanie o dziesiątej, potem kwiaciarnia. Powtarzałam w głowie, że przecież wszystko jest gotowe. Tylko ja nie byłam.

W końcu ruszyłam, ale nie w stronę miejsca, gdzie czekała menadżerka sali. Skręciłam w boczną uliczkę, potem w następną, aż zatrzymałam się pod małą kawiarnią. Weszłam do środka z uczuciem, że robię coś nielegalnego, choć przecież nie było to nic złego. Po prostu nie pojechałam tam, gdzie powinnam.

Barista uśmiechnął się szeroko, jakby nic nie widział.

— Dzień dobry, co podać? — zapytał.

— Poproszę czarną kawę — odpowiedziałam, a mój głos zabrzmiał jak u kogoś, kto właśnie wrócił z daleka.

— W porządku? — zapytał, bo chyba dostrzegł moją bladość.

Taki dzień — odparłam, choć ledwo wydusiłam z siebie słowa.

Usiadłam w kącie, kawa parowała przede mną. Wpatrywałam się w nią, jakby miała mi odpowiedzieć na pytania, na które sama bałam się odpowiedzieć. Zaczęłam w myślach przewijać nasz związek z Michałem. Pierwsze miesiące były spokojne, układne, bez żadnych fajerwerków. Może właśnie to mnie wtedy do niego przyciągnęło — stabilność, pewność. Spokój po latach biegania za idealną wersją siebie. Tylko teraz się zastanawiałam, czy to była miłość, czy raczej decyzja podjęta w chwili, gdy chciałam w końcu przestać wybierać.

Czy naprawdę go kochałam, czy tylko dobrze grałam? Czy bałam się, że jeśli odejdę, zranię dobrego człowieka? Czy jeśli zostanę, zdradzę samą siebie?

Te pytania siedziały we mnie bardzo głęboko. Czas na zewnątrz płynął spokojnie. Ktoś rozmawiał przez telefon, ktoś inny dopijał cappuccino. A we mnie kotłowało się wszystko naraz.
Wiedziałam jednak, że nie mogę podpisać tej umowy.

Nie wiem, czego chcę

Wieczorem siedziałam obok Michała na kanapie. Cisza była tak gęsta, że każde moje westchnienie brzmiało jak wyznanie. Przez chwilę próbowałam zebrać myśli, ale nie bardzo mi to szło.

— Nie byłam dziś na spotkaniu — powiedziałam w końcu. — Nie podpisałam umowy.

Michał odwrócił głowę. Nie wyglądał na złego, tylko na mocno zaskoczonego.

— Jak to? — rzucił. — Przecież od tygodni wszystko było ustalone.

— Wiem. — Odwróciłam spojrzenie. — I chyba w tym właśnie problem. Wszystko wygląda idealnie, tylko ja jestem nieobecna.

Zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział, więc mówiłam dalej, chociaż głos drżał:

Potrzebuję więcej czasu. Nie umiem już odróżnić, co jest moje, a co zrobione dlatego, że tak powinno być. Nie wiem, czy to jest moje życie, czy projekt, który miałam zrealizować.

Michał spuścił wzrok na dłonie.

– Chcesz mnie zostawić? — Usłyszałam w tym pytaniu coś, co ścisnęło mi serce: nie rozpacz, tylko bezradność.

— Nie wiem, czego chcę — odpowiedziałam szczerze, pierwszy raz od miesięcy. — Ale wiem, że teraz potrzebuję pobyć sobą. Bez ról. Bez planów.

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. On przerwał je pierwszy:

— Nie rozumiem, ale nie będę cię zatrzymywał.

Te było przykre, ale jak mi się wydawało, konieczne.

Żyłam według cudzego scenariusza

Wyprowadziłam się do siostry jeszcze tego samego dnia. Nie pytała o szczegóły, tylko otworzyła drzwi, jakbym wracała z długiej podróży. W mieszkaniu pachniało herbatą i świeżo wypranym praniem. Wszystko było zwykłe, spokojne, proste. Tego właśnie potrzebowałam.

Pierwszą noc przespałam niespokojnie, jakby moje ciało nie mogło dogonić decyzji, którą podjęłam. Ale kolejnego ranka, kiedy usiadłam przy stole z kubkiem herbaty, poczułam coś, czego dawno nie czułam. Ciszę. Własną ciszę, która nie straszyła, tylko dawała przestrzeń.

Siostra przyglądała mi się uważnie.

— A co, jeśli popełniam błąd? — spytałam, zanim zdążyłam to przemyśleć.

— A co, jeśli robisz to, co w końcu prawdziwe? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Przez kilka dni żyłam jak ktoś, kto dopiero uczy się oddychać. Spacerowałam bez celu, czytałam książki, które od miesięcy leżały na półce, gotowałam coś prostego i nie myślałam o harmonogramach ani wizytach u florystki. W środku czułam ulgę, choć bałam się do tego przyznać.

Wieczorami wracały myśli o rodzinnym domu, o mamie powtarzającej, że trzeba być silną, nie zostawiać mężczyzn, nie niszczyć tego, co się już stworzyło. Przez lata powtarzałam jej zdania tak często, że stały się moimi. Teraz dopiero widziałam, że żyłam według cudzego scenariusza.

Kiedy zostawałam sama, mówiłam półgłosem:

— Nie wiem jeszcze, czego chcę, ale pierwszy raz nie udaję.

I ta świadomość trzymała mnie na powierzchni bardziej niż jakiekolwiek zapewnienia.

Patrzył na mnie długo

Po kilku dniach napisałam do Michała, że chciałabym porozmawiać. Odpisał krótko, że będzie w domu po siedemnastej. Droga do naszego mieszkania wydawała mi się dłuższa niż zwykle. Wiedziałam, że to nie będzie lekka rozmowa, ale nie mogłam jej unikać w nieskończoność.

Kiedy otworzył drzwi, wyglądał na zmęczonego, jakby te dni bez kontaktu kosztowały go więcej, niż chciał pokazać. Usiadłam naprzeciwko niego. Stół, przy którym tyle razy jedliśmy kolacje, nagle stał się zbyt duży.

— Czy to już koniec? — zapytał cicho. Nie było w tym pretensji, a raczej lęk.

Zawahałam się. Nie chciałam mówić czegoś, czego sama do końca nie rozumiem.

— To nie jest koniec nas — powiedziałam powoli. — To początek mnie.

Słowa brzmiały obco, ale prawdziwie.

Michał oparł łokcie o kolana, splecione dłonie wisiały bezwładnie.

— Wiesz, że cię kocham? — zapytał. — Naprawdę.

— Wiem. I dlatego mówię ci prawdę — odpowiedziałam. — Nie potrafię teraz wrócić i udawać, że wszystko gra.

Potarł czoło, jakby chciał zetrzeć z niego cały ten chaos.

— Nie będę na ciebie czekał wiecznie — powiedział po chwili.

— I nie chcę, żebyś czekał — odpowiedziałam bez wahania. — Chcę, żebyś żył po swojemu. Tak samo jak ja zaczynam żyć po swojemu.

Patrzył na mnie długo. W tym spojrzeniu było więcej smutku niż złości. Wiedział, co ta rozmowa oznacza. Ja też wiedziałam. Żadne z nas nie wypowiedziało słów, które kończą wszystko, ale oboje czuliśmy, że nie wracamy już do tego, co było.

Nie jestem egoistką

Kiedy wróciłam do mieszkania siostry, po raz pierwszy od miesięcy nie otworzyłam kalendarza. Usiadłam na łóżku i pozwoliłam sobie nic nie planować. Patrzyłam w okno, na zwyczajne bloki, zwyczajne światła w oknach, zwyczajne życie. I poczułam coś zaskakującego: spokój.

Następnego dnia obudziłam się bez tego męczącego napięcia. Nadal miałam w sobie lęk, ale już nie paraliżował. Zanim wyszłam do pracy, usiadłam przy stole i zaczęłam pisać. Nie list z prośbą ani z obietnicą, tylko kilka prostych zdań do Michała. Podziękowałam mu za to, że mnie nie zatrzymał na siłę. Za to, że wysłuchał, choć bolało. Za to, że pozwolił mi zobaczyć, jak bardzo nie żyłam po swojemu.

Nie oczekiwałam odpowiedzi i nie planowałam przyszłości. Wysłałam wiadomość i zamknęłam telefon w szufladzie. Wiedziałam, że zaczynam coś nowego, choć nie mam pojęcia, dokąd mnie to doprowadzi.

Wieczorem stanęłam przed lustrem w łazience. Patrzyłam na kobietę, którą przywykłam traktować jak projekt, zbiór obowiązków i oczekiwań. Teraz widziałam coś innego — zwykłą twarz: zmęczoną, ale spokojną. I nagle dotarło do mnie, że to pierwszy raz od dawna, kiedy nie próbowałam jej poprawiać.

Powiedziałam półgłosem:

Nie jestem zła. Nie jestem egoistką. Jestem kobietą, która zaczęła słuchać własnego głosu.

A potem zgasiłam światło i pozwoliłam sobie wejść w wieczór bez planu, bez scenariusza, bez narzuconych ról. Po prostu jako ja.

Natalia, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama