Reklama

Nigdy nie wierzyłam w katharsis. Te wszystkie hasła w stylu „odbijesz się od dna”, „zacznij od nowa”, „pokochaj siebie” – brzmiały dla mnie jak slogany z jogurtu dla kobiet 30+. Ale kiedy zaczęłam biegać, coś się zmieniło.

Poranne przebieżki były moją ucieczką. Przed tym, co siedziało w głowie. Przed niespełnionymi oczekiwaniami, samotnością, niepewnością co do przyszłości. Tylko ja, asfalt i oddech, który próbował nadążyć za myślami. Bieganie porządkowało mi życie. Każdy kilometr był jak cegiełka – budowałam siebie od nowa.

Ten maraton miał być moim nowym początkiem

Symbolicznym. Nie chodziło tylko o 42 kilometry. Chodziło o to, żeby sobie udowodnić: dam radę. Że przeszłość mnie nie zatrzyma. Że nie jestem słaba.

Trenowałam miesiącami. Deszcz, wiatr, ciemność – nic mnie nie powstrzymywało. Każdy poranek zaczynałam od biegu. Każdy wieczór kończyłam wizją mety.

I właśnie wtedy, kiedy wszystko wydawało się nareszcie w moich rękach, los stwierdził, że rzuci mi pod nogi nierówność – dosłownie.

Byłam tak blisko. Trzy kilometry do mety. Czułam każdy mięsień, każdy oddech, każdy krok, ale wiedziałam, że dam radę. Ludzie stali przy barierkach, klaskali, krzyczeli, niektórzy podawali wodę. Miałam wrażenie, że unoszę się nad ziemią. Że nic mnie nie zatrzyma. Zegar przy trasie pokazywał czas lepszy, niż śmiałam marzyć.

I wtedy stało się coś, czego nie przewidziałam. Mój lewy but zahaczył o nierówność na drodze. Usłyszałam tylko cichy trzask i sekundę później upadłam jak długa. Ból przeszył mi kostkę, ostry i nagły. Leżałam na asfalcie, zdezorientowana, nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę.

– Nie… nie teraz… nie tak… – wyszeptałam, próbując się podnieść.

Obok ktoś się zatrzymał. Młody facet, wysoki, w czerwonym numerze startowym. Spojrzał na mnie z troską.

– Ej, wszystko w porządku? Czekaj, nie ruszaj się – powiedział, kucając obok.

Biegnij. Masz szansę na czas. Ja… dam radę – wydukałam, próbując ukryć łzy, które napływały mi do oczu.

– Nie zostawię cię tutaj. Życiówki przychodzą i odchodzą. Ale ludzi się nie zostawia – odpowiedział stanowczo.

Zamarłam. Nie znałam go, a jednak był obok mnie, kiedy inni po prostu mijali, patrząc z niepokojem, ale biegnąc dalej. Czułam wściekłość na siebie, na kostkę, na los. Ale gdzieś w tej frustracji pojawiło się coś nowego. Zaskoczenie. Że ktoś, kogo nie znałam, uznał, że warto się zatrzymać.

Minął tydzień. Siedziałam na kanapie z nogą w gipsie, oparta na poduszkach, z laptopem, który nie chciał się już otwierać bez jęku. Czułam się jak uwięziona w swoim własnym życiu. Zamiast euforii po maratonie – frustracja. Miał być nowy początek, a ja siedziałam z herbatą rumiankową i paczką zamrożonych warzyw na kostce.

W radiu leciał jakiś stary hit, który próbował być wesoły. Oczywiście nie działało. Przeklinałam w myślach swoje ciało, ten moment nieuwagi, swoje marzenia o ukończeniu biegu. A potem zadzwonił dzwonek do drzwi.

Otworzyłam niezdarnie, opierając się o kulę. Przed drzwiami stał on – ten sam chłopak z maratonu. Kuba. Z kawą w jednej ręce i siatką z apteki w drugiej. Tamtego dnia odwiózł mnie do domu po założeniu gipsu i najwidoczniej zapamiętał adres.

– Przyniosłem kawę. I święty spokój – powiedział z uśmiechem.

To drugie brzmi kusząco – odpowiedziałam, zdziwiona, ale nie potrafiąc ukryć lekkiego uśmiechu.

– Muszę przyznać, że masz oryginalny sposób na poznawanie ludzi. Zatrzymać mnie w biegu – dosłownie – dodał, rozkładając ramiona i wchodząc do środka.

Usiadł na fotelu, jakby robił to nie pierwszy raz, i podał mi kubek z gorącą, pachnącą kawą.

– Nie wiem, czy cię przepraszam, czy dziękuję – powiedziałam po chwili ciszy.

– Ja wiem. Nie musisz wybierać – odpowiedział, spoglądając na mnie z lekkim uśmiechem.

Piliśmy kawę w ciszy. Takiej, która nie była niezręczna. Tylko taka… zwyczajna, dobra. I pomyślałam wtedy – może to nie był przypadek. Może właśnie tak musiało być.

Zaczęło się od krótkich wiadomości

Kuba pytał, jak się czuję, co robię, czy już mogę stanąć na nodze bez grymasu. Potem wpadł znowu. I jeszcze raz. Przynosił kawę, czasem bułki z piekarni, które ponoć były „znakiem dobrego gustu kulinarnego faceta po trzydziestce”. Śmiałam się, a potem zaczęłam na niego czekać.

Któregoś dnia zaproponował spacer. Długo się wahałam. Kostka jeszcze nie pozwalała na zbyt wiele, ale potrzebowałam wyjść z czterech ścian. Kuba pojawił się z termosami herbaty, jakbyśmy ruszali na wielką wyprawę.

Spacerowaliśmy powoli po parku, który znałam na pamięć. Ale z nim wszystko wyglądało inaczej. Opowiadał o swoich maratonach, o tym, jak pierwszy raz przebiegł 10 kilometrów i płakał z radości. O tym, że bieganie wciąga, ale też uczy pokory.

W którymś momencie zatrzymałam się i spojrzałam na niego.

– Boję się, że zawaliłam wszystko, co budowałam – powiedziałam cicho.

Zamilkł na chwilę, spojrzał mi w oczy.

– Czasem to, co się sypie, robi miejsce na coś lepszego – odpowiedział spokojnie.

– Myślisz, że coś dobrego może wyrosnąć z porażki?

– Z każdej porażki. Jeśli tylko nie biegniesz dalej z zamkniętymi oczami – powiedział i dotknął lekko mojej dłoni.

Nie cofnęłam jej. Poczułam coś, czego nie potrafiłam nazwać. Spokój. Może pierwszy raz od bardzo dawna.

Po roku mogłam znowu wystartować. Poranek był chłodny i pachniał jesienią. Staliśmy razem w tłumie biegaczy, z przypiętymi numerami startowymi i nerwowym uśmiechem na twarzach. Wokół brzmiał gwar, ktoś jeszcze robił rozgrzewkę, inny poprawiał opaskę na włosach. A ja patrzyłam na Kubę i czułam w żołądku nie tylko stres, ale i coś więcej.

Minął rok. Mój gips już dawno poszedł w zapomnienie. Kostka wytrzymała rehabilitację, a ja znów zaczęłam biegać. Najpierw ostrożnie, potem znowu z pasją. Ale to nie bieganie przywróciło mi spokój. To Kuba.

– Jesteś gotowa? – zapytał, spoglądając na mnie z tym swoim lekkim uśmiechem.

– Nie wiem. Bardziej niż biegu boję się, że coś znów może się popsuć – przyznałam.

Ujął moją dłoń.

Straciłem wtedy szansę życiówkę. Ale chyba wygrałem coś lepszego – powiedział cicho.

– Zobaczymy po mecie – odpowiedziałam, próbując zażartować, choć głos lekko mi zadrżał.

– Nie musisz nic udowadniać. Jesteś już mistrzynią w moich oczach – powiedział z taką czułością, że poczułam, jak coś we mnie mięknie.

Czasem najważniejsze bitwy to te, które toczysz z samą sobą.

A ja nie byłam już sama

Dobiegłam do mety. Nie była to oszałamiająca życiówka. Nie wbiegłam na stadion z euforią bohaterki filmu. Nie słyszałam fanfar, nikt nie rozsypywał róż przede mną. Ale kiedy przecięłam linię końcową, z trudem łapiąc oddech i czując każdy mięsień w nogach, coś we mnie pękło – a zaraz potem coś się zrosło. Zatrzymałam się, pochyliłam, łzy pomieszały się z potem, i wiedziałam, że to nie tylko koniec biegu. To było coś więcej.

Kuba był tuż za mną. Złapał mnie za ramię, zanim upadłam na kolana. Objął mnie mocno, jakby nie chciał już nigdy puścić. I chyba nie chciał. Pocałował mnie – tak po prostu, przy wszystkich, z tą swoją czułością, jakby nic więcej się nie liczyło. I rzeczywiście, nic się nie liczyło.

Nie myślałam już o tym, ile razy się potknęłam. O wszystkich momentach, kiedy czułam, że zawiodłam samą siebie. O tym, jak bardzo chciałam uciec. Uciec od przeszłości, od samotności, od lęków. Wtedy zrozumiałam, że czasem nie trzeba uciekać. Trzeba stanąć, rozejrzeć się i zobaczyć, kto stoi obok.

Patrzyłam na tłum biegaczy, którzy mijali nas, zmęczeni, szczęśliwi, a potem znów na Kubę. I pomyślałam o tamtym upadku sprzed roku. O tym bólu. O wściekłości. I o jego słowach: „Ludzi się nie zostawia”.

Może czasem naprawdę trzeba się przewrócić, żeby spotkać kogoś, kto pomoże ci wstać. I już nie puści.

Dziękuję sobie sprzed roku, że się nie poddałam. Że mimo wszystkiego – pobiegłam. A losowi… że przysłał mi Kubę. Nie jako wybawcę. Jako kogoś, kto biegnie obok. Nieważne, jak trudna jest trasa.

Bo od tamtej chwili wiedziałam jedno: meta to nie miejsce. Meta to ktoś, z kim chcesz dzielić każdy kolejny krok.

Anna, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama