„Miałam sprytny sposób na oszczędzanie, a mąż ze mnie kpił. Zamarł, gdy zobaczył mój płaszcz na jesień i wypchany portfel”
„Wszystko zaczęło się jesienią, gdy w sklepie przy rynku zobaczyłam płaszcz. Nie byle jaki – długi, karmelowy, z grubym paskiem i dużym kołnierzem. Kosztował sporo. Tyle, że Marek, gdyby tylko usłyszał cenę, od razu by mnie wyśmiał”.

- Redakcja
Mąż zawsze mi powtarzał, że „oszczędzanie to ściema”. A ja miałam na to swój sposób – prosty, cichy i, jak się później okazało, całkiem skuteczny. Nie odkładałam niczego na koncie, bo dobrze wiedziałam, jak to się kończy: zanim zdążysz pomyśleć, już połowa poszła na prąd, ratę kredytu albo jego nową wiertarkę. Dlatego przez cały rok drobne resztki z zakupów – złotówki, dwuzłotówki, piątki – wrzucałam do metalowej puszki po herbacie. Stała w kuchennej szafce, obok ryżu i mąki.
Marek śmiał się za każdym razem, gdy widział, jak wyciągam portfel i liczę resztę.
– Kamila, ty to chyba chcesz umrzeć bogata w drobniakach – żartował.
– Nie w drobniakach, tylko w marzeniach – odpowiadałam, zamykając puszkę z dźwiękiem monety uderzającej o dno.
Nie wiedział, że w tych „marzeniach” było coraz więcej. Tylko wzruszałam ramionami. Wiedziałam swoje. Niech się śmieje. Przyjdzie taki dzień, że te jego żarty mu w gardle utkną.
Rzeczywiście – mina mu zrzedła, kiedy pewnego październikowego popołudnia wróciłam do domu z nowym płaszczem. Ciepłym, eleganckim, w kolorze karmelu. Tym samym, który oglądałam miesiącami na wystawie. Kupionym – oczywiście – za moje drobniaki.
Codzienne robiłam swoje
Zaczęło się skromnie – od kilku złotych, które zostały mi po zakupach w warzywniaku. Pomyślałam, że zamiast wrzucać je luzem do portfela, schowam na „czarną godzinę”. Włożyłam je do puszki po herbacie, którą kiedyś przywiozłam z Krakowa. I tak to się zaczęło.
Każdego dnia coś wpadało – a to dwa złote po chlebie, a to pięć po zakupach w drogerii. Nawet, gdy dostawałam resztę w drobniakach, nie marudziłam jak dawniej. Wrzucałam wszystko z satysfakcją, czując, że robię coś tylko dla siebie. To było moje małe, ciche zwycięstwo nad codziennością.
Marek oczywiście niczego się nie domyślał. Zresztą on miał swoje „ważniejsze sprawy” – garaż, samochód i te wszystkie wieczne naprawy, na które ciągle „trzeba było coś dokupić”. Każdy weekend spędzał przy aucie, przeklinając pod nosem i tłumacząc, że to inwestycja.
– Wiesz, Kamila, jakbyśmy mieli zapłacić mechanikowi, to by nas z torbami puścił – mówił z dumą, wycierając ręce w szmatę.
A ja kiwałam głową i myślałam swoje: że ta jego „inwestycja” nigdy się nie kończy i pewnie połknęła już więcej niż połowa naszego konta.
Wieczorami siadałam w kuchni z kubkiem herbaty i słuchałam, jak w puszce dźwięczą monety. Ten dźwięk działał na mnie kojąco. Nie planowałam żadnych wielkich zakupów, żadnych cudów. Chciałam tylko sprawdzić, czy potrafię. Czy z tych drobiazgów da się uzbierać coś konkretnego.
Nie przypuszczałam wtedy, że ta moja „zabawa w oszczędzanie” tak bardzo namiesza w naszym małżeństwie. Marek naprawdę nie lubił, gdy coś wymykało się spod jego kontroli.
Kpił z moich pomysłów
Puszka szybko zaczęła nabierać wagi. Dosłownie – któregoś dnia, kiedy próbowałam ją przesunąć w szafce, aż zadźwięczała jak dzwon. Pomyślałam, że może czas zobaczyć, ile tam właściwie jest. Wysypałam wszystko na stół. Monety toczyły się po blacie jak małe, błyszczące skarby. Zajęło mi prawie pół godziny, zanim je policzyłam. Czterysta trzydzieści siedem złotych. Nie majątek, ale jak na „resztki z zakupów” – całkiem nieźle.
Marek wszedł akurat wtedy do kuchni, gdy układałam rzędy monet.
– Co to, bank otworzyłaś? – zaśmiał się, widząc stół pełen drobniaków.
– To moje oszczędności – powiedziałam spokojnie, nie przerywając liczenia.
– Aha, i co kupisz? Dwa kilo ziemniaków?
Pokręciłam głową, nie wdając się w dyskusję. Nie chciałam tłumaczyć, że dla mnie to nie chodziło o kwotę, tylko o sam fakt, że coś potrafię odłożyć. Że w tym domu też mam jakąś sprawczość.
Po jego wyjściu z powrotem wsypałam pieniądze do puszki i schowałam ją głębiej – za mąką. Teraz to już był sekret. Mój własny, kobiecy.
Od tamtej pory zaczęłam odkładać jeszcze bardziej sumiennie. Gdy dostawałam resztę, odkładałam połowę. Czasem, gdy Marek dawał mi w gotówce pieniądze na zakupy, a coś udało się kupić taniej, resztę też dorzucałam do puszki. Robiłam to z satysfakcją i odrobiną buntu.
Czasem, gdy on rozsiadał się na kanapie z piwem i komentował w telewizji cudze sukcesy, myślałam sobie: śmiej się, śmiej, Mareczku… kiedyś ci pokażę, że kobieta też potrafi zarobić – nawet nie wychodząc z kuchni. W pewnym sensie miałam rację. A ten dzień wcale nie był tak daleko.
Znalazłam sobie cel
Wszystko zaczęło się jesienią, gdy w sklepie przy rynku zobaczyłam płaszcz. Nie byle jaki – długi, karmelowy, z grubym paskiem i dużym kołnierzem, który aż prosił się, żeby się w nim schować przed wiatrem. Stał na manekinie w witrynie, a ja przystawałam przy nim prawie codziennie, wracając z pracy. Kosztował sporo. Tyle, że Marek, gdyby tylko usłyszał cenę, od razu by mnie wyśmiał.
– Płaszcz za tysiąc złotych? Ty chyba oszalałaś, Kamila! – już słyszałam w głowie jego ton.
Ale od tej chwili puszka nabrała sensu. To już nie było odkładanie „na czarną godzinę”. To było odkładanie na mój płaszcz. Każda złotówka miała teraz konkretny cel.
Zdarzało się, że wieczorami, gdy Marek siedział w salonie i oglądał mecze, ja szperałam po kuchni, udając, że coś sprzątam, a tak naprawdę otwierałam puszkę i dokładałam kolejną garść monet. Dźwięk brzęczących pieniędzy sprawiał mi przyjemność. To było jak mały, cichy triumf – kawałek wolności w świecie, gdzie wszystko należało „do wspólnego budżetu”, ale jakoś tak zawsze pod jego kontrolą.
Któregoś wieczoru powiedziałam mimochodem:
– Wiesz, Marek, kobieta też powinna mieć coś dla siebie.
– No to masz. Mnie – odpowiedział bez zastanowienia i parsknął śmiechem.
Nie odpowiedziałam nic. Tylko w duchu przysięgłam sobie, że jak już uzbieram, to nawet mu się nie pochwalę. Po prostu pewnego dnia przyjdę do domu w moim płaszczu. I zobaczymy, czy wtedy dalej będzie taki dowcipny. On tego nie wiedział, ale do spełnienia mojego planu brakowało mi już tylko dwóch stówek.
Wreszcie nadszedł ten dzień
Zima przyszła szybciej, niż się spodziewałam. Wystawy sklepowe błyszczały już lampkami, a w powietrzu czuć było zapach pierników. Mój stary płaszcz wisiał w przedpokoju jak relikt dawnych czasów – przetarty na rękawach, z oderwanym guzikiem. Marek twierdził, że „jeszcze dobry”, ale ja za każdym razem, gdy go wkładałam, czułam się jak szara mysz.
Pewnego piątkowego popołudnia, wracając z pracy, zauważyłam, że płaszcz z wystawy został przeceniony. O jedną trzecią! Stałam przed witryną z sercem bijącym jak szalone. Wiedziałam, że to ten moment.
Wieczorem, gdy Marek poszedł do sąsiada „tylko na jedno piwo”, wyciągnęłam z szafki moją puszkę. Otworzyłam ją i wysypałam zawartość na stół. Brzęk monet był jak muzyka. Przeliczyłam wszystko dokładnie – tysiąc trzydzieści dwa złote. Wystarczy! I jeszcze zostanie na nowy szalik.
Następnego dnia poszłam do sklepu z uśmiechem, którego nie mogłam ukryć. Ekspedientka pomogła mi dobrać rozmiar, a gdy zapięłam pasek i spojrzałam w lustro, przez chwilę sama siebie nie poznałam. Czułam się… elegancko. Kobieco. Pewnie. Jakbym po latach przypomniała sobie, że jestem kimś więcej niż tylko żoną i kucharką od domowych obiadów.
Marek zauważył płaszcz dopiero wieczorem.
– Skąd ty to masz? – spytał z przekąsem, mierząc mnie od góry do dołu.
– Kupiłam sobie – odpowiedziałam spokojnie.
– Za co niby? Z konta?
– Nie. Z moich oszczędności.
Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Chyba nie wiedział, co powiedzieć. Mina mu zrzedła. Wtedy zrozumiałam, że ten płaszcz był wart każdych pieniędzy – nie tylko dlatego, że był piękny, ale dlatego, że przypomniał mi, kim jestem.
Nie chodziło o pieniądze
Przez pierwsze dni po zakupie Marek chodził po domu jak chmura gradowa. Nie odezwał się słowem, ale widziałam, że coś w nim buzowało. Udawał obojętność, ale za każdym razem, gdy wchodziłam do domu w nowym płaszczu, jego wzrok ślizgał się po mnie z czymś pomiędzy zdziwieniem a złością.
– I co? – spytałam któregoś wieczoru, zapinając guziki przed lustrem. – Nadal uważasz, że kobieta nie potrafi oszczędzać?
– Powiedz lepiej, ile cię ten twój płaszczyk kosztował – warknął.
– Mniej niż twoje ostatnie części do auta – odparłam sucho.
Nie odpowiedział. Tylko wyszedł do kuchni i trzaskał szafkami, jakby szukał czegoś, na czym mógłby się wyładować. Wiedziałam, że to nie o pieniądze chodziło. Marek po prostu nie mógł znieść, że udało mi się zrobić coś samej. Bez pytania go o zgodę, bez jego „pomocy”.
Ja czułam się po prostu wolna. Każde wyjście w tym płaszczu było dla mnie małym świętem. Słyszałam, jak jedna sąsiadka mówi do innej:
– Widziałam Kamilę w nowym płaszczu, wygląda jak z magazynu!
A ja szłam dalej, z głową uniesioną wyżej niż zwykle.
Z czasem Marek zmiękł. Zaczął żartować, że „dobrze, że przynajmniej coś z tej puszki wyszło”. Ale ja wiedziałam, że coś w nim się zmieniło – może trochę z podziwu, może z dumy, a może z tego, że zrozumiał, iż jego żona nie potrzebuje opiekuna, tylko partnera.
Tamtej jesieni zrozumiałam, że oszczędzanie to nie tylko kwestia pieniędzy. To nauka cierpliwości, wiary w siebie i w to, że małe rzeczy potrafią dać wielkie efekty. Czasem najlepszy prezent, jaki można sobie zrobić, to po prostu nie powiedzieć mężowi wszystkiego od razu.
Coś do niego dotarło
Dziś, kiedy myślę o tamtym roku, uśmiecham się do siebie. Nie dlatego, że kupiłam płaszcz – choć wciąż wisi w szafie i co roku jesienią noszę go z tą samą dumą, z jaką go kupiłam. Uśmiecham się, bo wtedy po raz pierwszy od dawna zrobiłam coś dla siebie. Bez wyrzutów sumienia, bez tłumaczenia się, bez oglądania na Marka.
Puszka po herbacie nadal stoi w kuchni. Czasem wrzucam tam drobne, ale już nie z takim zacięciem jak kiedyś. Teraz to raczej symbol. Przypomnienie, że kobieta też może mieć swoje tajemnice, swoje plany i swoje małe zwycięstwa.
Któregoś dnia Marek sam podszedł do mnie i powiedział:
– Wiesz, Kamila… ten płaszcz to był dobry zakup. Jakoś tak… inaczej w nim wyglądasz. Pewniej.
– Czuję się w nim inaczej – odpowiedziałam z uśmiechem. – Grzeje nie tylko ciało, ale i serce.
Zaśmiał się wtedy, trochę zakłopotany, a trochę z podziwem. Od tamtej pory czasem sam wrzuca mi drobne do puszki, mówiąc:
– Na twoje tajne cele, żono.
Chyba właśnie wtedy zrozumieliśmy oboje, że prawdziwe oszczędzanie nie polega na odkładaniu pieniędzy, tylko… na pielęgnowaniu marzeń. Czasem z garści drobniaków można ulepić coś znacznie cenniejszego – poczucie, że się wreszcie żyje po swojemu.
Kamila, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po awansie mąż zmienił się nie do poznania. Kupuje perfumy za 800 złotych, a ja robię dzieciom kanapki z mortadelą”
- „Mąż jest królem kanapy, a ja sprzątaczką u obcych. Kpi ze mnie, ale rachunki mamy zawsze zapłacone”
- „Mąż traktował mnie jak królową i wyręczał we wszystkim. Teraz on leży w trumnie, a ja nie wiem, jak się płaci za gaz”

