Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam kogoś obok, kiedy zasypiałam. Nie chodzi o przypadkowego faceta. Chodzi o... obecność. O czyjś oddech, ciężar ramienia, świadomość, że nie jestem sama, że jak w środku nocy obudzę się zlana potem, to ktoś mnie przytuli i powie: „Już dobrze, Karola, już minęło”. Teraz, jeśli się budzę, to zakładam kaptur bluzy i idę sprawdzić, czy Antoś ma kołdrę naciągniętą aż pod brodę. Ma. Zawsze. Tak samo jak zawsze pyta rano:

— Mamo, tata mnie dziś odbierze?

Dzielimy się opieką tydzień na tydzień. Mimo rozwodu staramy się być dla niego drużyną. Nie krzyczymy przy nim, nie obwiniamy się nawzajem. Czasem nawet piszemy do siebie memy o dinozaurach, bo Antoś je kocha. Ale poza tym… między mną a Markiem została pustka. Rozwód był wspólną decyzją, a przynajmniej tak sobie powtarzaliśmy. Ja czułam, że się oddalamy. Że on coraz częściej milczy, że śmiech pojawia się rzadziej, że jak się przytula, to bez ciepła. Że jesteśmy dwójką ludzi, którzy tylko funkcjonują razem. Więc odeszłam.

Pamiętam tamten dzień. Marek siedział w kuchni i kroił jabłko. Powiedziałam: „Nie umiem już, Marek. Nie jestem szczęśliwa”. Odłożył nóż. Nie patrzył na mnie długo, a tylko skinął głową. Jakby czekał, aż to powiem. Ulgę czułam przez chwilę. Potem był strach. A jeszcze później... żal. Taki, który nie znika, tylko zmienia barwy. Bywają dni, kiedy czuję się wolna. Ale częściej wieczorami patrzę w okno i myślę: co, jeśli to była tylko zmęczona miłość, a nie koniec?

Jest grudzień. Antek rysuje święta na kartce — w jednym kącie ja, w drugim tata. Na środku choinka. Wczoraj podszedł do mnie i powiedział:

— Mamo, a wiesz co by było najlepsze? Jakbyśmy mogli spędzić sylwestra razem. Wszyscy. Tak jak kiedyś.

Zdziwiłam się. Spojrzałam na niego, w jego duże oczy, zbyt poważne jak na siedmiolatka. Chciałam odmówić, ale nie potrafiłam.

— Zobaczymy, kochanie — powiedziałam tylko.

Kilka godzin później wzięłam telefon do ręki i wystukałam numer. Marek odebrał po trzecim sygnale.

— Cześć — powiedziałam. — Antoś... zapytał, czy moglibyśmy spędzić sylwestra razem. W trójkę. Wiesz... dla niego.

— Okej — odpowiedział. Po prostu. Bez dopytywania.

Nie powiedziałam o tym Justynie. Nikt nie wie — tylko ja, Marek i Antek, który nie rozumie, że takie wieczory mogą coś rozbudzić. Albo... wszystko pokomplikować.

Poszliśmy razem do kuchni

Było już ciemno, gdy zadzwonił domofon. Antek wybiegł do przedpokoju, zanim zdążyłam wstać z kanapy.

— To tata! — zawołał z taką radością, jakby miał zaraz zobaczyć świętego Mikołaja, a nie swojego ojca, którego widział tydzień wcześniej.

Drzwi się otworzyły i Marek wszedł do środka z uśmiechem. Miał na sobie ten sam granatowy płaszcz, który nosił jeszcze, kiedy mieszkaliśmy razem. Pachniał tak samo. Perfumami, które kiedyś wybrałam mu pod choinkę. Przez sekundę ścisnęło mnie w środku, ale zaraz otrząsnęłam się z tej myśli.

— Cześć — powiedział, niepewnie stając w progu.

— Cześć. Wejdź. Antoś już nie może się doczekać pizzy.

— Zamówiliście?

Czekałam, aż przyjdziesz. Żeby nie była zimna.

Poszliśmy razem do kuchni, a Antek plątał się między nami, podekscytowany bardziej niż w święta. Marek rzucił mi krótkie spojrzenie, a potem zabrał się za wybieranie pizzy, jakby wcale nie był naszym gościem, tylko znów częścią tej przestrzeni. Wszystko przy nim wyglądało znajomo. Gdy się schylił, żeby wyjąć talerze z dolnej szafki, przypomniało mi się, jak kiedyś zakładał tę półkę i narzekał, że śruby są za krótkie.

Usiedliśmy w trójkę przy stole. Antek mówił bez przerwy, głównie o dinozaurach, ale też o fajerwerkach, które planował dziś oglądać. Marek śmiał się, przytakiwał, zadawał pytania. Był w tym dobry. Zawsze umiał go słuchać. Czasem nawet lepiej niż ja. W pewnej chwili Antek powiedział:

— Fajnie, że jesteśmy wszyscy razem. Tak powinno być zawsze.

Zamilkliśmy. Spojrzałam na Marka. On na mnie nie patrzył. Udawał, że skupia się na kawałku pizzy, który właśnie kroił. Ja wzięłam łyk piwa, choć wcale nie miałam ochoty. Chciałam coś powiedzieć, ale nie miałam pojęcia co. Później, kiedy Antek włączył bajkę i usiadł w swoim fotelu z kocem i colą, usiedliśmy z Markiem na kanapie. Podałam mu bezalkoholowe piwo, nasze stare „udawane piwo”, jak je kiedyś nazywaliśmy. Zrobił łyk i powiedział:

— Pamiętasz, jak Antek nie chciał wyjść z łóżka bez kapcia, którego pogryzł pies?

Zachichotałam. Oboje się śmialiśmy, przez chwilę naprawdę szczerze. Ale zaraz potem zrobiło się cicho. Patrzyliśmy na telewizor, ale nie widzieliśmy bajki. Wtedy zaczęłam czuć, że coś we mnie drga. Coś, co próbowałam wyciszyć od dawna. Że może nie powinnam się na to zgadzać. Na ten wieczór, na wspólną kolację, na wygodną normalność. To wszystko mogło być jak sen, który trwa tylko chwilę, a potem zostawia więcej pustki niż przedtem.

Ale nie umiałam się odsunąć. Nie potrafiłam nie chcieć tego, co się właśnie działo. I przez moment, bardzo krótką chwilę, poczułam coś, czego nie czułam od miesięcy — spokój. I może nawet... szczęście.

To było bezpieczne

Fajerwerki skończyły się szybko. Antoś wytrzymał tylko kilka minut, zanim zaczął przysypiać w swoim fotelu, z nosem wtulonym w pluszowego dinozaura. Zanieśliśmy go razem do łóżka. Ja poprawiłam kołdrę, Marek pogładził go po głowie. Nie odezwał się ani słowem, ale widziałam, jak długo patrzył na syna. Wyszedł z pokoju pierwszy. Zamknęłam drzwi cicho, żeby nie obudzić Antosia.

W salonie panował półmrok. Światło choinki migało w rogu pokoju. Marek siedział na kanapie, trzymając w rękach ten sam niedokończony napój. Usiadłam obok, zachowując ostrożny dystans, ale czułam napięcie w całym ciele. Wiedziałam, że nie uciekniemy od tej rozmowy. Zaczęliśmy mówić o Antku. To było bezpieczne. O jego nowej pasji do minerałów. O tym, że boi się burzy i zasłania wtedy uszy rękami. Że wciąż mówi „serek” zamiast „księżyc”, mimo że dawno już nauczył się poprawnie.

— Czasem mi się śni, że znowu jesteśmy rodziną — powiedziałam nagle. — A potem się budzę i przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. I dlaczego jesteś tak daleko.

Marek nie odpowiedział od razu. Popatrzył w okno. Potem wolno odwrócił się w moją stronę i powiedział cicho:

— Może to nie był tylko sen.

Zamarłam. Miałam ochotę zapytać: co to znaczy? Ale nic nie powiedziałam. Siedzieliśmy tak, patrząc na siebie. W końcu odezwałam się znowu, ledwo słyszalnie:

— Tęsknię. Ale nie za tobą. Tęsknię za nami. Za tym, jak było. Jak mogliśmy być.

Znowu cisza. Tylko światełka na choince migotały, jakby wstrzymywały oddech razem z nami.

— Może jeszcze nie wszystko stracone — powiedział w końcu. Nie patrzył mi w oczy. Mówił jak ktoś, kto sam nie wie, czy wierzy w to, co właśnie wypowiedział.

Zamknęłam oczy. Nie chciałam czuć tego, co czułam. Że znów pojawiła się we mnie nadzieja. A przecież pamiętałam. Pamiętałam nasze kłótnie, milczenia, niedopowiedzenia. Jak tłumiłam w sobie pretensje, jak unikałam konfrontacji, bo bałam się, że nie wytrzymamy. I nie wytrzymaliśmy. Ale też pamiętałam, że kiedyś byliśmy szczęśliwi. Naprawdę. Może niedoskonali, może pogubieni, ale szczęśliwi.

I dziś, przez te kilka godzin, było po prostu dobrze. Bez planów, bez deklaracji, bez zobowiązań — zwyczajnie, ciepło i blisko. Nie odsunęłam się, kiedy położył dłoń na moim ramieniu. Nie powiedzieliśmy już nic więcej. Siedzieliśmy tylko, słuchając cichego tykania zegara w kuchni i próbując się nie bać tego, co przyniesie poranek.

Ja też się uśmiechnęłam

Obudziłam się wcześnie. W domu było cicho. Przez uchylone drzwi sypialni poczułam zapach kawy. Przez moment nie mogłam zrozumieć, dlaczego ten zapach wydał mi się tak znajomy. Potem usłyszałam stukanie filiżanek i wszystko wróciło — noc, rozmowa, jego dłoń na moim ramieniu. Wstałam i ostrożnie wyszłam do kuchni. Marek stał przy blacie, plecami do mnie, w szarym swetrze, który znałam aż za dobrze. Parzył kawę, jakby robił to codziennie. Jakby nie było między nami tych wszystkich miesięcy, decyzji, podpisów, milczenia.

— Dzień dobry — powiedziałam cicho.

Odwrócił się, uśmiechnął lekko. Uśmiech Marka był zawsze oszczędny, ale teraz wydawał się jeszcze bardziej powściągliwy niż zwykle.

— Chcesz z mlekiem? — zapytał.

Skinęłam głową. Usiadłam przy stole. On postawił przede mną filiżankę i usiadł naprzeciwko. Pachniało tak, jak kiedyś. Ale to już nie było kiedyś. Nie rozmawialiśmy o nocy. Nie wracaliśmy do tego, co powiedzieliśmy. Słowa, które wypowiedzieliśmy wtedy, jakby nie miały teraz miejsca w świetle dnia. Wszystko było zbyt realne, zbyt jasne, zbyt kruche. Rozmawialiśmy o śniadaniu. O tym, że Antek długo nie pośpi, jeśli zobaczy słońce. Marek zapytał, czy mamy jeszcze jajka. Powiedziałam, że tak. Chciałam, żebyśmy rozmawiali o czymkolwiek, tylko nie o tym, co mnie naprawdę dręczyło.

Zjedliśmy razem jajecznicę. Antek obudził się w połowie posiłku, rozczochrany, z powiekami wciąż sklejonymi snem. Przybiegł do kuchni, rzucił się Markowi na szyję i powiedział:

To był najlepszy Sylwester!

Marek się zaśmiał i spojrzał na mnie. Ja też się uśmiechnęłam, ale coś ścisnęło mnie w środku. Po śniadaniu Marek ubrał się powoli. Stałam w przedpokoju, trzymając jego szalik. Podałam mu go i wtedy powiedział:

— Nie wiem, co teraz. Ale dziękuję, że mogłem być.

Zawahałam się, a potem odpowiedziałam:

— Ja też nie wiem. Ale... nie zamykam drzwi.

Nie pocałowaliśmy się na pożegnanie. Nie przytuliliśmy się. Tylko spojrzał mi w oczy. Długo. I wyszedł. Wróciłam do kuchni. Filiżanka po jego kawie wciąż stała na stole. Pomyślałam: nie zamknęłam drzwi. Ale czy je naprawdę otworzyłam? Usiadłam na krześle i patrzyłam przez okno. Było jasno, cicho, spokojnie. I trochę pusto. Bałam się mieć nadzieję. Ale jeszcze bardziej bałam się, że znów wszystko zamknę, zanim zdążę się przekonać, czy coś tam jeszcze jest.

Nie znałam odpowiedzi

Spotkałam się z Justyną dzień po tym, jak Marek wyszedł. Usiadłyśmy w naszej ulubionej kawiarni, tej z wygodnymi fotelami i ciastem z gruszką, które zawsze zamawiamy na pół. Od razu zapytała:

Coś się stało. Widać po tobie.

Westchnęłam. Przez chwilę się wahałam, ale potem powiedziałam wszystko: o Antku, o sylwestrze, o rozmowie w salonie. Justyna przez chwilę milczała. Potem spojrzała na mnie z powagą.

— Nie wracaj do starego pieca po ogień — powiedziała cicho.

— A jeśli ten ogień wciąż tam jest?

— A jeśli cię znowu poparzy?

Nie odpowiedziałam. Bo nie znałam odpowiedzi. Wciąż nie wiedziałam, czego naprawdę chcę. Czy tęsknię za nim? Czy tylko za tym, że kiedyś było łatwiej? Przez całą drogę powrotną do domu zastanawiałam się nad tym, co powiedziała. Może miała rację. Może nie warto było ryzykować. Ale jedna myśl nie dawała mi spokoju: że są drzwi, których nie trzeba zamykać od razu. Czasem można je po prostu zostawić uchylone. Na wszelki wypadek.

Nie odpisałam od razu

Minęło kilka tygodni. Nic się nie zmieniło i jednocześnie zmieniło się wszystko. Nie wróciliśmy do siebie. Nie było poważnych rozmów, wielkich słów, drugiej szansy. Ale też nie było ciszy.
Pisaliśmy do siebie częściej. Czasem tylko o Antku, czasem o czymś więcej. Marek podrzucał go do szkoły, nawet gdy nie musiał. Zaprosił nas na spacer po lesie, który Antek kochał zimą. Spotykaliśmy się coraz częściej – niby przypadkiem, ale oboje wiedzieliśmy, że te przypadki są zaplanowane.

Nie wiedziałam, czy to powrót, czy tylko próba oswojenia pustki. Ale przestałam się spieszyć z odpowiedzią. Przestałam wszystko nazywać. Było... cicho, spokojnie. I wystarczająco blisko, żeby znów czuć. Nie mówiłam o tym nikomu, nawet Justynie. Może dlatego, że nie chciałam jeszcze nic tłumaczyć. A może po prostu nie umiałabym tego wyjaśnić. Jednego wieczoru Marek przysłał mi zdjęcie. Antoś na sankach, rozczochrany, roześmiany. Napisał tylko: „On się śmieje tak samo jak ty”.

Nie odpisałam od razu. Patrzyłam na ekran, a potem na drzwi do mojego mieszkania. Zrozumiałam wtedy coś prostego: że największą odwagą nie zawsze jest zacząć od nowa. Czasem wystarczy po prostu nie zamykać drzwi. I na razie ich nie zamykałam.

Karolina, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama