Reklama

Nie płakałam, gdy się dowiedziałam, że Wiktor zginął w wypadku samochodowym. Nie, nie dlatego, że nie potrafię płakać. Potrafię. Płakałam, gdy wyprowadzałam się na studia do innego miasta. Płakałam po zerwaniu z Damianem. Płakałam, gdy nie dostałam się na wymarzoną specjalizację. Ale dla niego łez znaleźć w sobie nie umiałam. Byłam pusta. Albo może, przyznaję to z wyrzutem, lekko odetchnęłam.

Nie musiałam już więcej patrzeć na jego zmarszczone brwi, zaciśnięte usta, spojrzenie, które przeszywało mnie na wskroś jak promień rentgena. Nie musiałam z nim siedzieć przy jednym stole i słuchać jego krótkich, oceniających odpowiedzi. Nie musiałam się już czuć jak ktoś, kto od piętnastu lat przeszkadza. Bo to właśnie ja byłam przeszkodą. Córką z poprzedniego związku. Obcą ciałem i duchem. Ciałem obca.

Wiktor pojawił się w moim życiu, gdy miałam siedem lat. Od ósmego roku życia uczyłam się oddychać w jego obecności jak najmniej. Nie wyczuwać zapachów, nie mówić za głośno, nie brudzić stołu keczupem. Być cicho. I nie liczyć na żadne „cześć, kochanie”, kiedy wracał z pracy. Dla mamy miał uśmiech, a dla mnie... zostawała obojętność. Przez ostatnie lata widywałam go rzadko. Wyjechałam do Krakowa na psychologię. Chciałam zniknąć — im dalej, tym lepiej dla niego i dla mnie.

Nie dzwoniłam. On zresztą też nie. Z mamą gadałyśmy czasem przez telefon, ale nigdy przy nim. To było takie nasze nieme porozumienie. Aż któregoś dnia zadzwoniła mama. I powiedziała tylko:

— Julka... Wiktor nie żyje. Miał wypadek. Tir... Zginął na miejscu.

Cisza w słuchawce dłużyła się niemożebnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Poczułam, jak drętwieją mi palce, ale w sercu nic się nie wydarzyło. Nie było żadnej rozpaczy, żadnego wstrząsu. Tylko jedno zdanie gdzieś głęboko: „No i co teraz?”. Teraz miałam wrócić do domu. Do matki. Do domu, którego nigdy nie uznawałam za mój. Na pogrzeb człowieka, którego nienawidziłam przez pół życia.

Dusiła mnie wściekłość

Zapach goździków przyprawiał mnie o mdłości. Wszyscy stali wokół tej drewnianej skrzyni, jakby nagle wszyscy kochali Wiktora. Ciotki z parafii, sąsiedzi, których imion nawet nie znałam, jakiś gość, co płakał, a ja nie miałam pojęcia, kim był. Stałam obok mamy. Trzymała chusteczkę, którą ściskała jak amulet. Ja — zmarznięta, w cienkim płaszczu, bo nie miałam nic czarnego. Kiedy trumna znikała w grobie, nie patrzyłam. Patrzenie znaczyłoby zgodę. A ja nigdy nie zgodziłam się na jego obecność w naszym życiu.

W domu nie wytrzymałam długo.

— On nigdy mnie nie chciał — rzuciłam z jadem, jeszcze zanim zdjęłam buty. — Patrzył na mnie jak na ciężar, mamo. Jak na problem.

Mama spojrzała na mnie, jakby uderzyłam ją w twarz. Zmarszczki wokół jej ust nagle się pogłębiły.

— Julia, przestań. Nie mów tak. On...

— Co? — przerwałam. — On co? Był kochający, ciepły, troskliwy? Może jeszcze mi powiesz, że mnie lubił?

Mama się odsunęła. Usiadła na krześle w kuchni, spojrzała w blat.

— Ty myślisz, że widziałaś wszystko, co się działo. Ale nie widziałaś nic.

— Serio? — prychnęłam. — To może teraz nagle się okaże, że był święty?

— Nie był święty. Ale... nie był też tym potworem, którego z niego zrobiłaś.

Przez chwilę milczałam. Dusiła mnie wciekłość.

— Wiesz co? — wycedziłam. — Cieszę się, że nie żyje. Teraz przynajmniej nie muszę udawać.

Mama wtedy pierwszy raz spojrzała mi prosto w oczy. I powiedziała cicho:

— Kiedyś pożałujesz tych słów, Julia.

Nie odpowiedziałam. Bo wtedy nie wierzyłam, że można żałować nienawiści.

On mnie nienawidził

Do ciotki Renaty pojechałam dzień po pogrzebie. Długo się wahałam. Nie byłyśmy sobie bliskie. Ona — twarda baba z wiecznie spiętym koczkiem, pachnąca lawendą i kremem Nivea, zupełnie do mnie nie pasowała. Nigdy nie miała dzieci, ale zawsze zdawała się wiedzieć najlepiej, jak wychowywać cudze.

— Myślałam, że się nie pokażesz — powiedziała, otwierając drzwi.

— Nie planowałam. Ale mama... powiedziała coś, czego nie rozumiem.

— Wejdź — zaprosiła mnie. — Zrobiłam herbatę.

Usiadłyśmy w jej małym salonie, między serwetkami i fotografiami w ramach. Zdjęcie Wiktora stało na komodzie. Młody, jeszcze z wąsem. Patrzył poważnie.

— Mówisz, że nie rozumiesz — zaczęła. — A próbowałaś zrozumieć?

— On mnie nienawidził, ciociu.
Renata odstawiła filiżankę i oparła łokcie na kolanach.

— Wiesz, Julka... On się ciebie bał. Bał się, że go odrzucisz. Bo nie był twoim ojcem. Bo nie chciał cię zranić. Bo nie umiał być ojcem.

— Ale przecież mógł spróbować!

— Spróbował. Ale po swojemu. Wiktor nie był człowiekiem, który dużo mówił. On działał w ciszy. Pamiętam, jak mówił, że mógł wyjechać do Niemiec, miał tam robotę za granicą. Chciał jechać, zanim poznał twoją mamę.

— I co?

— Został. Bo zobaczył was. I postanowił zostać. Chciał ci dać dom. Chociaż nie wiedział, jak.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.

— Dlaczego nikt mi tego nie powiedział?

— Bo on nie chciał — przyznała. — Wolał, żebyś go nienawidziła, niż żebyś czuła się winna. Powiedział kiedyś: „Niech myśli, że jestem zimny. Tylko niech będzie bezpieczna”.

Zamilkłam. Nie wiedziałam, co boli bardziej — że nie wiedziałam, czy że nigdy o to nie zapytałam.

Serce mi stanęło

Wieczorem wróciłam do domu. Mama siedziała na kanapie, w telewizorze leciały wiadomości, ale nie wyglądała, jakby je oglądała. Przeszłam obok niej bez słowa. Weszłam do dawnego pokoju Wiktora. Był zamknięty na klucz jak zawsze. Złamałam zasuwkę nożem. Trzęsły mi się ręce.

W środku pachniało starym drewnem, kurzem i... nim. Uporządkowane papiery, narzędzia, kilka niedokończonych modeli samolotów. Na półce — stare zdjęcie mamy, gdy była jeszcze młoda, roześmiana. I ja, może dziesięcioletnia, z krótkimi włosami, oparta o niego. Patrzył na mnie. Nie rozpoznałam tego spojrzenia. Było czułe.

W szufladzie biurka znalazłam segregator z napisem: „Julia”. Serce mi stanęło. Otworzyłam. W środku znajdowały się faktury ze szpitala, z obozu letniego, za korepetycje z angielskiego. Podkreślone czerwonym długopisem: „Opłacone przeze mnie, nie mówić Annie”. Obok — lista prezentów świątecznych, które chciałam. Kartki wyrwane z mojego zeszytu, które musiałam wyrzucić — z rysunkami koni, z marzeniami o studiach w Krakowie. A na końcu... list. Napisany niebieskim atramentem, niezakończony.

„Julia, nie wiem, czy kiedyś ci to powiem. Ale może kiedyś to przeczytasz. Nie potrafię mówić, ale wiem, co czuję. Dziękuję, że jesteś. Nawet jeśli myślisz, że cię nie chcę. Przepraszam, że nie umiem inaczej”.

Przytrzymałam kartkę w dłoniach. Kilkakrotnie przesunęłam wzrokiem po tekście. I wtedy coś się we mnie złamało. Osunęłam się na podłogę i pierwszy raz od jego śmierci płakałam. Jak dziecko, które nie wiedziało, że było kochane.

Nie było już złości

Siedziała przy kuchennym stole i mieszała herbatę. Nie spojrzała na mnie, kiedy weszłam. Usiadłam naprzeciwko.

— Znalazłam jego segregator. Ten z moim imieniem — powiedziałam cicho.

Mama uniosła głowę. Jej oczy były czerwone, jakby też płakała.

— Miał ich kilka. Jeden z twoimi sprawami. Inny z rachunkami. Taki był... wszystko musiał kontrolować.

— Wiedziałaś o tym?

— O niektórych rzeczach. Ale nie o wszystkich. Nigdy nie chciał, żebym ci mówiła. Mówił, że to nie o wdzięczność chodzi. Że nie chce cię obciążać.

Wpatrywałam się w swoje dłonie, skrępowane i zimne.

— Myślałam, że mnie nienawidzi. A to ja go nienawidziłam bez powodu...

Mama westchnęła i sięgnęła do szuflady. Wyjęła coś zawiniętego w materiał. Rozwinęła i podała mi.

Zostawił to dla ciebie. Powiedział, żebym dała ci dopiero, jak go nie będzie. „Bo wtedy może zrozumie”

To był mały breloczek — koń z podniesioną głową, identyczny jak te, które rysowałam w zeszytach jako dziecko. Zacisnęłam palce na metalu, a głos mi się załamał.

— Dlaczego, mamo? Dlaczego mi nie powiedzieliście?

— Bo myśleliśmy, że cię chronimy. A Wiktor... on po prostu nie umiał mówić o uczuciach. Ale wszystko, co robił, robił dla ciebie. Tylko inaczej niż ty chciałaś.

I wtedy wszystko we mnie puściło. Nie było już złości, tylko żal. I cisza, w której obie płakałyśmy, jakbyśmy żegnały kogoś, kto był z nami całe życie, ale dopiero teraz go zobaczyłyśmy.

Żegnaj, tato

Było chłodno, wiatr przesuwał liście po alejkach cmentarza, jakby coś szeptał między grobami. Przyszłam sama. Mama nie wiedziała. Nie chciałam robić z tego ceremonii. To miało być tylko moje.
Stałam nad jego grobem, w rękach trzymałam kopertę i zdjęcie. Miało może siedemnaście lat. Ja — brzydka, chuda, z rozczochranymi włosami i w za dużej kurtce. A obok mnie on. Ramię przy ramieniu. Patrzył prosto w obiektyw, jakby wiedział, że kiedyś będę tu stać. I wracać do tej jednej chwili, której wtedy nawet nie zauważyłam.

— Cześć — powiedziałam do marmuru. — Nie wiem, jak to się robi. Ale... chciałam spróbować.

Usiadłam na ławce obok. Wyjęłam z kieszeni list. Pisałam go pół nocy.

— Wiktorze. Przez większość mojego życia uważałam cię za obcego. Za intruza. Myślałam, że cię nie obchodziłam. Że mnie nie chciałeś. A teraz wiem, że to ja nie umiałam patrzeć. Nie umiałam słuchać. Nie wiedziałam, ile zrobiłeś dla mnie w ciszy. Jak bardzo próbowałeś po swojemu. Przepraszam. Za wszystko. Gdybyś tu był, może powiedziałabym ci to prosto w oczy. A może znów bym milczała. Ale chcę, żebyś wiedział... że dziękuję. Może nie byłam twoją córką z krwi, ale byłeś moim ojcem. Tylko za późno to zrozumiałam.

Położyłam kopertę i zdjęcie na marmurze. Wiatr poruszył kartką. Przytrzymałam ją breloczkiem, tym samym z koniem.

— Żegnaj, tato – powiedziałam w końcu, choć słowo „tato” stanęło mi w gardle jak ość. Ale pierwszy raz w życiu wypowiedziałam je z miłością.

Julia, 24 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama