Reklama

Zawodowo osiągnęłam więcej, niż się spodziewałam. Miałam stabilną pracę, mieszkanie i kartę na siłownię – wszystko, co powinno dawać poczucie sukcesu. A jednak czułam, jakby we mnie coś pękło. Rano wstawałam z niechęcią, wieczorami patrzyłam w ekran telefonu, bez celu. Nic mnie nie cieszyło. W końcu powiedziałam dość. Spakowałam plecak i pojechałam na działkę rodziców. Bez planu. Bez pomysłu. Bez żadnej wizji, co dalej. Chciałam tylko odpocząć. Pobyć sama. Z dala od wszystkiego. Myślałam, że to ucieczka. Dziś już wiem, że to był początek. Nie sądziłam, że rozwiązanie moich kłopotów i zmartwień znajduje się tak blisko.

Poczułam spokój

Wysiadłam z autobusu z lekkim uczuciem wstydu. Kobieta z torbą pełną koperku zapytała mnie, czy wiem, gdzie jest przystanek powrotny, a ja przez chwilę nie potrafiłam odpowiedzieć. Minęło chyba z dziesięć lat, odkąd byłam tu ostatni raz. Działka rodziców wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałam – trochę chaotycznie, z zaniedbanym żywopłotem i starym, blaszanym domkiem, który śmierdział wilgocią. Na początku czułam się jak intruz. Usiadłam na plastikowym krześle i po prostu siedziałam. Telefon milczał. Przez pierwszy dzień nie robiłam nic. Drugiego – zaczęłam grabić liście. Trzeciego – chwyciłam za motykę i zaczęłam wyrywać chwasty spod porzeczek.

– Dobra, robimy to – mruknęłam do siebie, zerkając na poplątany rząd truskawek.

Z każdym pociągnięciem narzędzia czułam, jak coś się we mnie luzuje. Monotonia pracy była dziwnie kojąca. Pojawiło się uczucie, którego nie znałam od lat: spokój. Nikt niczego ode mnie nie chciał, nikt nie oczekiwał odpowiedzi, decyzji, terminów. Wieczorami bolały mnie dłonie, ale pierwszy raz od dawna zasypiałam szybko. Nie tęskniłam za firmowymi spotkaniami ani za kawą z automatu. Codzienne czynności – podlewanie, przycinanie, sadzenie – stały się moim rytuałem. Nie planowałam tego. Po prostu robiłam. Chciałam tylko uciec od problemów, rutyny, stresu i obowiązków. A zaczynałam zapuszczać korzenie.

Długo siedziałam w ciszy

Matka zadzwoniła po raz czwarty tego dnia.

– Wszystko w porządku? Co jadłaś?

– Mamo, naprawdę... mam zapas konserw i makaronu na miesiąc.

– Dziecko, może byś przyjechała na niedzielny obiad? Ojciec też się martwi. Tak nagle zniknęłaś...

Nie zniknęłam. Po prostu wyłączyłam świat, który przez lata mnie przerastał. A teraz próbowałam oddychać. Matka nie rozumiała. Może nie chciała zrozumieć. Wieczorem, gdy podlewałam młode sadzonki, zadzwonił Krzysiek.

– Hej. Słyszałem, że się zawinęłaś z dnia na dzień. Wszystko okej?

– Tak. Po prostu potrzebowałam przerwy.

– Wrócisz, prawda? W firmie się dziwią. Ja też. Brakuje cię.

Zamilkłam.

– Nie wiem. Serio. Nie wiem, czy wrócę.

– Przecież uwielbiałaś tę robotę.

– Nie. Myślałam, że ją lubię. To jednak było złudzenie.

Usłyszałam, jak cicho westchnął.

– Chcesz, żebym przyjechał?

– Nie. Chcę tu pobyć sama.

– No dobra. Pamiętaj, że zawsze możesz zadzwonić. I że życie to nie tylko pielenie grządek.

Nie odpowiedziałam. Bo może właśnie o to chodziło – żeby na razie było tylko pielenie grządek. Po odłożeniu telefonu długo siedziałam w ciszy. Mama martwiła się, Krzysiek się niepokoił. A ja? Ja czułam się po raz pierwszy... spokojna.

Nie mogłam powstrzymać łez

Wstałam jak zwykle wcześnie, tuż przed szóstą. Słońce dopiero zaczynało przedzierać się przez liście czereśni. Wzięłam konewkę i ruszyłam między grządki. Rosa kleiła się do stóp, a zapach mokrej ziemi był niemal upajający. Zatrzymałam się przy rzodkiewkach. Wczoraj posiałam nowe. Klęknęłam i zaczęłam ostrożnie rozgarniać ziemię palcami. I wtedy mnie uderzyło – coś prostego, banalnego wręcz, a jednocześnie poruszającego: nikt mnie nie oceniał. Nikt nie patrzył, czy dobrze robię. Nikt nie oczekiwał efektów.

Czy to właśnie wolność? – zapytałam półgłosem sama siebie.

Nagle do oczu napłynęły mi łzy. To nie był smutek. To była ulga. Wszystko we mnie na chwilę puściło. Siedziałam tam, z rękami brudnymi od ziemi i płakałam – cicho, spokojnie, z wdzięcznością. Nie wiem, jak długo tam klęczałam. Kiedy wstałam, czułam się lekka. Zupełnie jakby ten ogród zrozumiał mnie lepiej niż ludzie. Po południu usiadłam w altance i zaczęłam planować przyszłość. Nic wielkiego. Kilka luźnych myśli. O tym, że chcę żyć inaczej. Że nie muszę już nikomu nic udowadniać. Tamtego dnia nie zrozumiałam jeszcze wszystkiego. Wiedziałam jedno – nie chcę już wracać do tamtego życia.

Zaczęłam przekształcać grządki. Przerobiłam rabaty, zrobiłam podpory pod pomidory, posiałam koper, nawet wkopałam kilka sadzonek malin, które przywiózł tata.

Żebyś miała coś słodkiego na jesień – mruknął, zostawiając je pod furtką.

Nie wchodził. Uszanował moją potrzebę samotności, czego wcześniej nigdy nie potrafił. Każdego dnia coś się zmieniało – ziemia miękła, zieleń gęstniała. Przestałam myśleć o „kiedyś” i „co dalej”. Skupiłam się na „teraz”. I było mi z tym dobrze. Praca w ogrodzie stała się codziennością, która koi. Pewnego dnia usiadłam z kubkiem melisy i zapisałam jedno zdanie w starym zeszycie: „Chcę żyć wolniej”. Pisałam to, jak mantrę, aż dłoń zaczęła boleć. Nie chodziło o to, by uciec od odpowiedzialności, tylko by znaleźć w życiu rytm, który byłby mój. Krzysiek znowu zadzwonił. Nie odebrałam. Wiedziałam, co powie. Że nie można tak na dłużej. Że to dziwactwo. Że powinnam wrócić. Tylko że ja już nie chciałam wracać. Nie w tamto miejsce. Nie do tego samego siebie. Ogród nauczył mnie jednego – że można żyć w rytmie natury. Że wystarczy podlewać, czekać i ufać, że wyrośnie.

Przestałam udawać

Pewnego popołudnia przestałam nerwowo zaglądać w kalendarz. To nie miało znaczenia. Czas zaczął się rozciągać, płynąć spokojnie, jak strumień między kamieniami. Codzienność na działce stała się tak naturalna, jak oddychanie. Zaczęłam rozmawiać ze sobą. Pytałam siebie, czego chcę. Zaczęłam planować małe zmiany – może kurs ogrodnictwa? Może pomyślę o pisaniu? Albo o pracy z ludźmi, ale inaczej? Nie dla korporacji. Dla siebie. Nie miałam jeszcze jasnego celu, ale miałam kierunek. A to wystarczyło. Rodzice coraz rzadziej pytali, kiedy wrócę. Mama przywiozła kiedyś ciasto i powiedziała tylko:

Widzę, że ci tu dobrze.

Krzysiek przestał dzwonić. Może się obraził, a może po prostu zrozumiał. Działka, choć nieduża, stała się moim azylem. Miejscem, gdzie nie muszę udawać. Gdzie nie jestem „dziewczyną z biura”, tylko sobą – niepewną, brudną od ziemi, ale spokojną. Zbliżyłam się do siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. I choć przyszłość wciąż była niejasna, to po raz pierwszy nie budziła we mnie strachu, tylko ciekawość.

Nie czułam żalu

Nie wiedziałam, co dalej. Naprawdę. Może zostanę tu na dłużej. Może wynajmę domek gdzieś blisko. Może jeszcze wrócę do miasta. Nie planowałam przyszłości. Uczyłam się żyć tak, jak sadzi się nowe kwiaty – z delikatnością, z wiarą, że coś z tego wyrośnie. Ogród nauczył mnie rzeczy, których nie poznałam przez trzydzieści lat w szkołach i na szkoleniach. Że można coś pielęgnować i nie oczekiwać od razu efektów. Że czasem trzeba dać sobie spokój. I że w ciszy człowiek słyszy najwięcej. To nie było bajkowe zakończenie.

Nie poznałam nowej miłości. Nie zmieniłam życia o 180 stopni. To ja się zmieniłam. Przestałam uciekać od siebie, przestałam udawać kogoś, kim nie jestem i nigdy nie będę. Już nie jestem kobietą, która czeka na weekend, by odetchnąć. Jestem kobietą, która z każdej godziny wyciąga kawałek spokoju. Czasem myślę o Krzyśku O tym, co powiedziałby, gdyby mnie teraz zobaczył. Nie czułam już żalu. Może nie był w stanie mnie zrozumieć, a może to ja nie potrafiłam wtedy jeszcze mówić o tym, czego potrzebuję. Teraz już wiem, czego nie chcę. I to wystarcza. Bo to chyba oznacza, że żyję naprawdę.

Agnieszka, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama