„Miałam już dość mojego męża nieudacznika i odesłałam go do matki. W tydzień sama załatwiłam więcej niż on przez rok”
„Wpadłam do mieszkania głodna, spocona i z przemoczonymi od deszczu butami. W progu powitał mnie bałagan – zabawki, skarpetki, sterta naczyń w zlewie i... on. Lucek, rozwalony na kanapie, z pilotem w jednej ręce i telefonem w drugiej”.

Mam 37 lat i – przynajmniej na papierze – męża i dwójkę dzieci. W rzeczywistości od dawna czułam się bardziej jak samotna matka trójki. Lucjan, mój mąż, od lat nie był partnerem. Był dodatkowym obowiązkiem. Od rana do nocy biegam: dzieci do szkoły i przedszkola, praca, zakupy, pranie, rachunki, lekarze, zebrania, obiady. A Lucek? On akurat „musi odpocząć”, „zaraz się tym zajmie”, „jutro pójdzie, ogarnie, zadzwoni”. Mijały miesiące, potem lata – a lodówka dalej zepsuta, szafka wisi na jednej śrubie, a auto jeździ, ale na oparach jak cud.
Nie wiem, kiedy zaczęłam się czuć niewidzialna. Przezroczysta. Tak jakby moje potrzeby nie istniały. Jakby to, że ogarniam wszystko, było oczywiste. Jakby to „miałam ogarniać”, bo przecież „ty lepiej wiesz”.
Któregoś dnia zadzwoniłam do Izy, koleżanki z pracy. Po prostu nie dałam już rady dusić tego w sobie.
– Przecież nie jestem jego matką, tylko żoną. A czuję się jak opiekunka dla tego lenia – powiedziałam, trzymając telefon drżącą ręką.
– Haniu, ile można? On się nie zmieni, bo nie musi. Ma ciebie od wszystkiego – odpowiedziała cicho.
Wtedy coś we mnie zbuntowało. Postanowiłam coś zmienić.
Jemu zawsze było ciężko
Wracałam tego dnia z pracy później niż zwykle, wściekła, bo szef zrzucił na mnie dodatkowy projekt, a Karol w przedszkolu uderzył kolegę i musiałam wysłuchiwać wykładu wychowawczyni. Wpadłam do mieszkania głodna, spocona i z przemoczonymi od deszczu butami. W progu powitał mnie bałagan – zabawki, skarpetki, sterta naczyń w zlewie i... on. Lucek, rozwalony na kanapie, z pilotem w jednej ręce i telefonem w drugiej.
– Dzieci coś jadły? – rzuciłam, zdejmując kurtkę.
– Yyy... nie wiem. Chyba coś wzięły z lodówki – burknął bez odrywania wzroku od telewizora.
Podeszłam do kuchni. Lodówka, którą obiecał naprawić tydzień temu, dalej warczała podejrzanie, a w środku wszystko letnie. Obok, na blacie, sterta brudnych naczyń i pusty garnek po zupie sprzed trzech dni.
– Wiesz, że lodówka dalej zepsuta? Obiecałeś, że się nią zajmiesz – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
– No ale miałem ciężki tydzień...
– Od roku masz ciężki tydzień! – wrzasnęłam. – Lucek, ty naprawdę myślisz, że mnie to jeszcze obchodzi?! Że mnie obchodzą twoje wieczne wymówki?!
Zerwał się z kanapy.
– Przecież robię, co mogę!
– Właśnie, że robisz to, co możesz. A to gówno daje! – krzyknęłam, a dzieci ucichły nagle w pokoju obok.
– Przesadzasz – próbował się bronić, ale byłam już rozpędzona jak walec.
– Nie przesadzam. Mam dosyć. Pasożytujesz na mnie. Zamiast partnera mam kulę u nogi.
Patrzył na mnie zraniony, jakbym właśnie go zdradziła. Ale w tej chwili nie czułam już nic. Tylko ulgę, że powiedziałam to na głos.
Dałam mu ultimatum
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w oddech Lucka, który – jak zwykle – zasnął pięć minut po kłótni, jakby nic się nie stało. Ja miałam w głowie istny pożar. Tłumiłam łzy, żeby nie obudzić dzieci. Pomyślałam wtedy, że może naprawdę byłoby mi lepiej samej.
Rano wstałam wcześniej. Zrobiłam śniadanie dzieciom, wyszykowałam je do szkoły i przedszkola, jak automat. Lucek wlókł się za mną po kuchni, próbując się uśmiechać, jakby chciał przeczekać burzę.
– Haniu, nie przesadzaj. Trochę się pokłóciliśmy, zdarza się – zagaił, łapiąc mnie za rękę.
– Nie. To nie była kłótnia. To był koniec – odpowiedziałam spokojnie, chociaż w środku trzęsłam się jak galareta.
– Co ty mówisz?
– Mówię, że nie dam już rady tak dłużej. Masz wybór. Albo się ogarniasz, albo jedziesz do swojej matki. Proste.
Zamilkł. Myślał, że blefuję. Że zmięknę jak zawsze. Ale ja tego dnia wróciłam z pracy i od razu spakowałam jego rzeczy. Walizka stała gotowa przy drzwiach.
– Jedź do swojej mamusi. Może ona jeszcze wierzy w twoje wymówki – powiedziałam, rzucając mu kurtkę.
– Naprawdę mnie wyrzucasz?
– Nie wyrzucam. Chronię siebie. Przed tobą – odpowiedziałam beznamiętnie.
W tej jednej chwili poczułam się jak ktoś inny. Nie ofiara. Nie żona. Kobieta, która postawiła granicę. Nie miałam zamiaru się z niej wycofać.
To było zaskakujące
Pierwszego ranka bez niego obudziłam się z uczuciem paniki. Że coś przegapiłam, że trzeba nakarmić trzecie dziecko – to, które nazywało się Lucek. Ale nie. Cisza. Spokój. Nikt nie sapał ciężko obok mnie, nie jęczał, że „znowu trzeba wstać” i nie przewracał się teatralnie na drugi bok.
Zrobiłam dzieciom śniadanie, zawiozłam je do placówek, pojechałam do pracy – i nikt nie dzwonił z pytaniem, gdzie są klucze, co zrobić z kurierem, jak się obsługuje mikrofalę. Czułam się… lżej. Jakby ktoś zdjął ze mnie plecak pełen cegieł.
Po pracy pojechałam po części do lodówki, znalazłam fachowca z polecenia Izy, zapisałam dzieci na zaległe badania i w końcu... zadzwoniłam do dentysty, żeby wyleczyć ząb, który bolał mnie od miesięcy. Sama. Bez pytania, bez tłumaczenia się. Wszystko to, co z Luckiem było jak wchodzenie pod górę z toną gruzu, nagle stało się do zrobienia. W tydzień ogarnęłam więcej niż on przez ostatni rok.
– No i jak ci bez niego? – zapytała Iza, gdy spotkałyśmy się po pracy na kawę.
– Lepiej. O wiele lepiej. W tydzień zrobiłam więcej niż on w rok – powiedziałam i pierwszy raz od dawna się uśmiechnęłam.
W domu było ciszej. Spokojniej. Dzieci mniej się kłóciły, chociaż tęskniły. Ale nawet one – jakby wyczuły, że coś się oczyściło w powietrzu. Ja znowu oddychałam.
Teściowa dodała swoje trzy grosze
Telefon zadzwonił w niedzielę po południu, kiedy dzieci układały puzzle na dywanie, a ja po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie na herbatę z miodem i ciszę.
– Haniu, dzień dobry. Tu Halina, mama Lucka – odezwał się głos teściowej, spięty i chłodny.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, już wiedząc, po co dzwoni.
– Chciałam tylko powiedzieć, że Lucek jest u mnie. I... no nie wiem, co się między wami stało, ale może warto porozmawiać. On jest w bardzo złym stanie.
– Mamo, Lucek nie jest w złym stanie. Lucek po prostu pierwszy raz od lat musi coś zrobić sam.
– Ależ Haniu, on jest w dołku! Śpi całymi dniami, nic nie je... Mówi, że go wyrzuciłaś jak śmiecia!
– Nie wyrzuciłam go. Powiedziałam mu wprost, że albo się ogarnia, albo się wynosi. Nic nie zrobił, więc wybrał to drugie.
Zamilkła na chwilę. Usłyszałam, jak wzdycha ciężko, teatralnie.
– Może jesteś zbyt surowa. On całe życie był wrażliwy...
– Wrażliwy? Mamo, on od trzech lat nie zapłacił ani jednego rachunku. Nie zaprowadził dzieci do lekarza. Nie naprawił lodówki, która przeciekała od miesiąca. Wrażliwość nie polega na tym, że ktoś nic nie robi i jeszcze oczekuje wdzięczności!
– On się starał...
– Nie. On tylko mówił, że się stara. A ty go w tym utwierdzałaś całe życie.
Usłyszałam w słuchawce zdławiony wdech.
– Może ty naprawdę chcesz rozbić rodzinę...
– Nie. Ja ją właśnie próbuję uratować. Bez niego.
Rozłączyłam się bez słowa. Nie czułam wyrzutów sumienia.
Obietnicami nic nie zdziała
Zjawia się tydzień później. Bez zapowiedzi, z torbą sportową w jednej ręce i tym swoim wiecznie zbitym wzrokiem w drugiej. Stoi w progu, niepewny, jakby się bał, że go przegonię miotłą.
– Cześć – mówi cicho. – Przyszedłem pogadać.
Patrzę na niego długo. Wygląda, jakby nie spał od tygodnia, ale bardziej jakby nie myślał przez lata.
– Hania, przemyślałem wszystko. Chcę wrócić. Naprawię to. Wiem, że dałem ciała.
– Nie wrócisz – odpowiadam, opierając się o framugę. – To nie jest kwestia przemyślenia. To kwestia zmarnowanych lat.
– Daj mi jeszcze szansę. Proszę.
Wyciągam z szuflady kartkę. Rzucam ją na stół. Lista rzeczy, które zrobiłam przez ostatni tydzień. Naprawiona lodówka. Umówieni lekarze. Złożone papiery do przedszkola. Uporządkowane rachunki. Zmiany, których on nie potrafił ruszyć przez miesiące.
– Szanse to się daje ludziom, którzy próbują. Ty tylko obiecujesz – mówię spokojnie.
Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał, że to naprawdę koniec.
– Hania, ale przecież... przecież jesteśmy rodziną!
– Ja potrzebowałam partnera, Lucek. Kogoś, kto bierze odpowiedzialność. Kogoś, kto nie zamienia się w dodatkowe dziecko. Ty wybrałeś wygodę. To teraz musisz z tym żyć.
Nie płaczę. Nie krzyczę. Patrzę tylko, jak zabiera torbę, nie mówiąc już nic i wychodzi. A ja zamykam drzwi. Za nim i za tą częścią mojego życia.
Nie każdy mąż to partner
Minęły trzy tygodnie. Lucek nie dzwoni. Ja też nie. Czasem nachodzi mnie myśl: „Może przesadziłam?”, ale zaraz przypominam sobie wszystkie te lata, kiedy byłam w tym związku sama. Kiedy bycie jego żoną oznaczało bycie jego opiekunką, księgową, kucharką, kierowcą i powiernikiem niespełnionych ambicji.
Dzieci zaczynają zadawać pytania. Odpowiadam prosto, bez dramatów: „Tata na razie mieszka u babci. Potrzebuje czasu, żeby się pozbierać”. One kiwają głowami, a potem wracają do swoich spraw. Może czują, że tu, w naszym domu, zapanował spokój.
Czuję się silniejsza. Może nie wszystko jeszcze ogarniam. Może czasem brakuje mi tchu, bo cały świat nadal jest na mojej głowie. Ale przynajmniej nie muszę dodatkowo dźwigać kogoś, kto tylko siedział i czekał, aż zrobię to za niego.
Po raz pierwszy od lat mam przestrzeń. Na siebie. Na dzieci. Na oddech. I na szczerą myśl, która przychodzi do mnie codziennie, gdy zamykam drzwi mieszkania od środka: „Nie potrzebuję go”. Potrzebowałam partnera. A to nie to samo.
Hanna, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż przy mamusi ciągle stęka, że go zaniedbuję. A ona wtedy leci prać mu skarpetki z czułością”
- „Nie wiem kiedy z żony stałam się służącą męża. Całe życie upływało mi tylko pomiędzy gotowaniem, a sprzątaniem”
- „Mąż kpił ze mnie, że sprzątam cudze domy. Zamilkł, kiedy zobaczył, jakie pieniądze przynoszę co miesiąc”

