Reklama

Black Friday. Już od kilku tygodni miałam wszystko zaplanowane co do godziny. Lista zakupów była gotowa, budżet ustalony, a trasa po galerii handlowej przemyślana lepiej niż plan ewakuacyjny. Znałam dokładnie godziny otwarcia, wiedziałam, w których sklepach będą największe promocje i gdzie warto ustawić się jako pierwsza. Miałam ambitny cel: kupić prezenty świąteczne, buty na zimę i może coś dla siebie – wszystko w jeden dzień, bez chaosu i strat. Wiedziałam, że będzie tłoczno, ale przecież nie pierwszy raz miałam do czynienia z wyprzedażowym szaleństwem. A jednak tym razem coś poszło bardzo nie tak.

Dokładnie opracowany plan

Wstałam wcześnie, chociaż to był wolny dzień. Nawet budzik nie był potrzebny – byłam tak podekscytowana, że praktycznie nie zmrużyłam oka. Ubrałam się wygodnie: legginsy, sportowe buty, bluza z kapturem. Na śniadanie tylko kawa i banan, bo nie chciałam tracić czasu ani czuć się ociężała. Wzięłam dużą torbę, sprawdziłam listę w telefonie i ruszyłam do galerii z energią, jakiej mogłaby mi pozazdrościć niejedna uczestniczka maratonu.

W drodze słuchałam podcastu o zarządzaniu czasem – taki paradoks, bo miałam wszystko pod kontrolą. W głowie rozrysowana mapa sklepów, w notatkach: „9:00 sklep z ciuchami, potem perfumeria, szybko do sklepu z elektroniką, a na koniec książki”. Każdy przystanek miał przypisany maksymalny czas pobytu. Czułam się jak zawodowa shopperka, a to miał być mój wielki triumf.

Pod centrum handlowym byłam chwilę przed otwarciem. Zadziwiająco dużo ludzi miało ten sam pomysł. Stałam w kolejce do wejścia jak na koncert ulubionego zespołu. Ale nie traciłam zapału. Gdy wreszcie drzwi się otworzyły, poczułam lekki dreszcz ekscytacji. W końcu – zaczyna się mój dzień. Tłum ruszył do środka, a ja razem z nim. W głowie miałam tylko jedno: wykorzystać każdą minutę. Nie wiedziałam jeszcze, że wszystko rozpadnie się szybciej, niż zdążę zdjąć pierwszy płaszcz z wieszaka w Zarze.

Pierwszy zgrzyt

Weszłam do odzieżowego z impetem, pewna siebie, gotowa na szybki rekonesans i konkretne zakupy. Spojrzałam na listę: płaszcz w odcieniu khaki, sweter z golfem, jeansy o prostym kroju. Wiedziałam, gdzie tego szukać – byłam w tym sklepie kilka dni wcześniej, przymierzyłam rzeczy, znałam rozmiary. Wystarczyło tylko je złapać i do kasy, jednak wtedy zobaczyłam coś dziwnego.

Zamieszanie. Stojaki przepełnione, ubrania w nieładzie, kobiety ciągnące się za rękawy, jedna z drugą przerzucająca sterty rzeczy jak na wyprzedaży w outlecie za granicą. Mój płaszcz – nie było go. Może ktoś już go złapał? Przeczesałam cały dział, zapytałam ekspedientki, ale tylko wzruszyła ramionami.

– Wczoraj jeszcze były, ale wie pani, dziś to wszystko znika w pięć minut – powiedziała.

Wzięłam inny model, z lekkim oporem. Nie byłam przekonana, ale nie chciałam wyjść z pustymi rękami. W przymierzalni czekałam ponad dwadzieścia minut. Z każdą kolejną minutą mój entuzjazm opadał. Sweter okazał się drapiący, spodnie miały dziwny krój, a płaszcz wyglądał zupełnie inaczej niż na wieszaku. Zaczęłam się irytować.

Wyszłam z niczym, tracąc prawie godzinę. Na zegarku dziesiąta, a ja nawet nie ruszyłam dalej. W drodze do perfumerii spojrzałam na telefon – już pięć wiadomości od koleżanki, która miała się do mnie dołączyć po południu. Nie miałam siły teraz jej tłumaczyć, że coś mi nie idzie. Musiałam przyspieszyć. A właśnie wtedy zaczęło się robić jeszcze gorzej.

W kolejce po rozczarowanie:

W perfumerii było gorzej niż w odzieżowym. Przeciskałam się między ludźmi, którzy trzymali w rękach po kilka flakonów perfum i paletki cieni. Chciałam tylko jeden konkretny zapach – prezent dla mamy. Sprawdziłam wcześniej, że miał być przeceniony o czterdzieści procent. Na półce stały tylko puste testery. Podeszłam do konsultantki.

– Przepraszam, czy macie jeszcze ten zestaw z promocji?

– Oj, nie, on się wyprzedał zaraz po otwarciu – odpowiedziała z uśmiechem, który w tamtej chwili wydał mi się okrutnie sztuczny.

Zamiast tego chwyciłam mniejszy flakon – bez rabatu, oczywiście. Miałam już go w ręku, gdy zobaczyłam ogonek do kasy. Stał aż pod samą witrynę. Ponad trzydzieści osób. Spojrzałam na zegarek – już jedenasta, a ja nie miałam jeszcze nic z mojej listy. Pomyślałam, że może jednak wrócę później. Odłożyłam flakon z powrotem i wycofałam się z tłumu, zgrzana i sfrustrowana.

Ruszyłam do sklepu z elektroniką z nadzieją, że tam wreszcie coś się uda. Laptop dla siostry miał być dziś o kilkaset złotych tańszy – wiedziałam dokładnie, jaki model. Kiedy podeszłam do działu z elektroniką, zobaczyłam pustą półkę i kartkę: „Produkt niedostępny”.

– Czy jest szansa, że jeszcze będą? – zapytałam pracownika.

– Nie, to była limitowana pula. Poszły w ciągu dziesięciu minut – odpowiedział spokojnie.

I wtedy poczułam pierwszy raz, że mój idealny plan zaczyna się naprawdę kruszyć.

Wszystko zaczęło się sypać

Usiadłam na ławce przy fontannie w środku galerii. Wokół mnie przepływał tłum ludzi z siatkami, uśmiechniętych, zadowolonych, podekscytowanych. Miałam wrażenie, że tylko ja wyglądam, jakbym właśnie straciła kontrolę nad wszystkim. Wyciągnęłam telefon, spojrzałam na listę – połowa już nieaktualna. Promocje przepadły, rzeczy wykupione, czas uciekał. Napisała do mnie koleżanka:

– I jak idzie polowanie?

Zamiast odpisać, zadzwoniłam.

– Cześć... fatalnie. Poważnie się zastanawiam, czy nie wrócić do domu. – Westchnęłam ciężko, patrząc na dzieciaki biegające wokół świątecznej choinki.

– Co ty gadasz? Jesteś tam dopiero kilka godzin. Chodź coś zjeść, będziemy razem polować – rzuciła radośnie.

Spotkałyśmy się piętnaście minut później przy food courcie. Ona już miała torby z czterech sklepów.

– Zobacz, dorwałam ten kardigan, co chciałam, i jeszcze słuchawki dla brata – powiedziała, pokazując mi zawartość siatek.

– No pięknie. Ja mam... pustą torebkę – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

Poszłyśmy razem jeszcze do kilku sklepów, ale wszystko było jakby przeciwko mnie. Coś mi się nie podobało, czegoś nie było, coś kosztowało więcej niż zakładałam. Próbowałam się uśmiechać, ale w środku narastała we mnie irytacja. Miałam poczucie, że wszystko wymyka mi się z rąk, a cała ta idealna logistyka, ten mój plan – nie miał już żadnego sensu.

– Chcesz iść po książki? – zapytała koleżanka. Pokiwałam głową. To była ostatnia nadzieja.

Koszyk pełen frustracji

Księgarnia. Miejsce, gdzie zawsze czułam się dobrze – spokojnie, przyjemnie, pachniało nowością i kawą z sąsiedniego kącika. Weszłam z koleżanką, z nadzieją, że przynajmniej tu uda mi się coś kupić – książki na prezenty, kalendarz na nowy rok, może jakiś drobiazg dla siebie. Na szczęście było spokojniej niż w innych sklepach.

Wzięłam koszyk i zaczęłam zbierać rzeczy z listy. Książka kucharska dla taty, bestseller psychologiczny dla kuzynki, świąteczne kartki, długopis z inicjałami. Nagle zorientowałam się, że zapełniłam niemal cały koszyk. Usiadłam przy regale z plannerami i zaczęłam wszystko jeszcze raz przeliczać.

– Ej, nie przesadzasz trochę? – zapytała koleżanka, patrząc na moją zawartość z lekkim niedowierzaniem.

– Może i tak... Ale chcę chociaż coś dzisiaj mieć. Cokolwiek – powiedziałam cicho, czując, jak ściska mnie w gardle.

Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że przekraczam budżet. Że to zakupy z frustracji, a nie z potrzeby. Jednocześnie czułam, że jeśli teraz wyjdę z pustymi rękami, to ten dzień będzie kompletnie stracony. Podreptałam do kasy, zapłaciłam za wszystko i wyszłam z torbą pełną książek.

– I jak się teraz czujesz? – zapytała koleżanka, gdy wracałyśmy do samochodu.

– Jakbym przegrała bitwę, ale na siłę chciała udowodnić, że coś jednak wygrałam – odpowiedziałam. I dokładnie tak było.

Z zakupami jest jak z życiem

Wieczorem siedziałam na podłodze w salonie, wokół mnie leżały książki i paragon, którego wolałam nie analizować zbyt dokładnie. Cały dzień planowania, biegania, czekania, rozczarowań i frustracji skończył się na kilku książkach i poczuciu porażki. Zamiast euforii zakupowej, miałam wrażenie zmarnowanego dnia i nadwyrężonej cierpliwości.

Może właśnie na tym polega Black Friday – na złudzeniu, że mamy kontrolę. Na planach, które wydają się doskonałe, dopóki nie zderzą się z rzeczywistością. Bo życie to nie lista punktów do odhaczenia. To chaos, nieprzewidywalność, tłum ludzi i pustka na półce wtedy, gdy myślisz, że masz wszystko pod kontrolą.

Następnego dnia wróciłam do galerii tylko po to, by wymienić jedną z książek na inny tytuł. I wtedy, bez żadnych planów, zobaczyłam w małym butiku płaszcz – ten sam kolor, krój nawet ładniejszy niż ten upatrzony. Przymierzyłam. Leżał idealnie. Kupiłam go bez promocji, ale za to z przekonaniem, że to moja decyzja, nie pogoń za przeceną.

Nie wiem, czy w przyszłym roku znów zaplanuję zakupy na Black Friday. Może tak. Jednak tym razem nie będę się oszukiwać, że wszystko da się przewidzieć. Bo nawet najlepszy plan może spalić na panewce, kiedy w grę wchodzą ludzie, emocje i rzeczy, których nie można przewidzieć.

Weronika, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama