„Miałam go za snoba i lizusa. Przypadkowy lunch sprawił, że pod maską chłodu dostrzegłam duszę wrażliwca”
„Nie wiem, co było dziwniejsze — to, że jedliśmy razem bez kłótni, czy że po prostu siedzieliśmy w milczeniu. Żadnych jego docinków, żadnych moich złośliwości. Jakby ktoś wyłączył ten codzienny, biurowy teatrzyk”.

Nie przepadam za korporacyjnymi stołówkami. Za blisko, za głośno, za dużo „small talków” z ludźmi, z którymi i tak nie chcę gadać. Wolę swoje pudełko z jedzeniem i spokój przy biurku. Tyle że tamtego dnia mikrofalówka była zepsuta, a ja naprawdę potrzebowałam czegoś ciepłego do zjedzenia, żeby nie oszaleć. No i wtedy się zaczęło. Wbiłam się w kolejkę po zupę pomidorową: bez entuzjazmu, z bólem głowy i toną maili, które czekały na odpowiedź.
I wtedy zobaczyłam jego. Siedział sam, przy stoliku w kącie. Nogi nonszalancko rozłożone, koszula rozpięta o dwa guziki za dużo, spojrzenie jak u gościa z reklamy perfum. No król świata, a przynajmniej open space’u. Bartek C. — dział marketingu, ulubieniec szefostwa i nieoficjalny mistrz we wkurzaniu mnie do granic wytrzymałości. Wszystko miał na pokaz: drogi zegarek, głośny śmiech, nonszalanckie teksty rzucane w windzie. Myślałam, że go znam i że niczym mnie nie zaskoczy. Myliłam się.
Usiadłam z zupą przy wolnym stoliku, nie zauważając, że to tuż obok niego. To nie miało być nic wielkiego — tylko lunch. Ale wtedy zdarzyło się coś, co diametralnie zmieniło moje zdanie o Bartku, a ja ledwie mogłam uwierzyć, że to się wydarzyło naprawdę.
Sama się zdziwiłam
— Długo się zastanawiałaś, czy usiąść właśnie tu, czy po prostu los tak chciał? — zapytał Bartek z lekkim uśmieszkiem, nie odrywając wzroku od telefonu.
Zignorowałam go. Przynajmniej próbowałam.
— To jedyny wolny stolik — burknęłam w końcu, czując na sobie jego wyczekujące spojrzenie i zaczęłam mieszać zupę z taką intensywnością, jakby to miało go wystraszyć.
— Miło, że zechciałaś dzielić ze mną przestrzeń. Dzisiaj czuję się wyjątkowo zaszczycony.
Uniosłam wzrok. Uśmiechał się do mnie tym swoim zbyt pewnym siebie uśmiechem, jakby zawsze wszystko przychodziło mu łatwo. I chyba tak właśnie jest, bo ludzie lubią takich jak on. Tych pełnych luzu, beztroski w głosie i z idealnie ułożonym kołnierzykiem.
— Z tego co kojarzę, nie jesteś fanką lunchów wśród ludzi. Samotna wilczyca z pudełkiem i słuchawkami — powiedział, odkładając widelec.
— A ty to co, prywatny detektyw? — Zmrużyłam oczy.
— Nie trzeba być Sherlockiem, żeby zauważyć, że unikasz towarzystwa. Ale wiesz co? — Pochylił się lekko.— Dzisiaj wyglądasz, jakbyś potrzebowała pogadać.
— Serio? — Parsknęłam. — Może po prostu jestem głodna.
— Albo jedno i drugie. Chcesz pół mojej tortilli?
Spojrzałam na jego talerz, potem na swoją mdłą zupę. I... naprawdę miałam ochotę przyjąć tę ofertę. Nie tylko na tortillę, ale i na tę rozmowę. Sama się zdziwiłam.
— Dobra. Ale tylko kawałek.
Podał mi go bez głupich komentarzy. A ja… zjadłam. I nie było w tym nic wielkiego — ot, po prostu tortilla. I jego spojrzenie, jakiego wcześniej nie znałam.
Mówił serio
Nie wiem, co było dziwniejsze — to, że jedliśmy razem bez kłótni, czy że po prostu siedzieliśmy w milczeniu. Żadnych jego docinków, żadnych moich złośliwości. Jakby ktoś wyłączył ten codzienny, biurowy teatrzyk.
— Wiesz, że masz ślad po długopisie na czole? — zapytał nagle, wskazując między moje brwi.
— Co? Gdzie? — Chwyciłam telefon i zaczęłam się przeglądać w ekranie. Faktycznie. Niebieska smuga. Super.
Bartek zaśmiał się krótko.
— Wygląda jak trzecie oko. Może dzięki temu prześwietlasz ludzi na wylot?
— A może po prostu to za dużo notatek w za małym zeszycie — mruknęłam i sięgnęłam po serwetkę.
— Albo za dużo spraw na głowie.
Podniosłam wzrok. Tym razem nie żartował. —mówił serio. Aż mnie to zbiło z tropu.
— Dlaczego tak myślisz? — spytałam więc.
Wzruszył ramionami.
— Po prostu… sam to znam. Taki moment, kiedy wszystko ci się sypie, ale jeszcze udajesz, że ogarniasz. I tylko czekasz, aż ktoś zapyta „Wszystko w porządku?”, żeby móc w końcu powiedzieć „nie”.
Zamilkłam. Tego się nie spodziewałam. Nie po nim.
— A u ciebie coś się sypie? — spytałam niepewnie.
Uśmiechnął się, ale już inaczej. Blado, jakby do siebie.
— Wiesz, moja mama trafiła ostatnio do szpitala. Nic groźnego, niby rutynowe badania, ale… pierwszy raz zobaczyłem ją taką kruchą. I to mnie trochę rozwaliło.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Bartek — bufon z open space’u, właśnie pierwszy raz był człowiekiem. I to takim, którego chciałam wysłuchać.
Zatkało mnie
— I co… już jest lepiej z twoją mamą? — zapytałam, odkładając pusty kubek po kawie.
Po lunchu jakoś tak naturalnie przeszliśmy do automatu na końcu korytarza. Ja, on i dwie kawy z mlekiem w plastikowych kubkach. Niby nic.
— Tak. Wyniki ma dobre. Ale... wiesz, jak człowiek raz zobaczy rodzica w szpitalu, to coś w nim siada — odparł, opierając się o ścianę.
Przytaknęłam. Wiedziałam, o czym mówi. Może aż za dobrze.
— Mój tata miał zawał, jak byłam na drugim roku studiów. Niby się wykaraskał, teraz wszystko w porządku, ale... od tamtej pory czuję się, jakbym chodziła po cienkim lodzie — wyznałam.
— No właśnie. I nagle zdajesz sobie sprawę, że to ty musisz być tym dorosłym.
Zamilkliśmy. I ta cisza była inna niż w open space’ie. Tam zwykle przerywał ją stukot klawiatur i jęk wkurzonych ludzi, a tu była miękka. Ciepła.
— Wiesz co, Łucja… — powiedział cicho i spojrzał na mnie z ukosa — …chyba nie jesteś taka złośliwa, jak wszyscy mówią.
Zatkało mnie.
— Aha, czyli „wszyscy” to znaczy kto?
— No, może... ja. — Uśmiechnął się przepraszająco. — Przez długi czas. Ale dziś… jakoś nie umiem cię wsadzić z powrotem w tę szufladkę z napisem „sarkastyczna zrzęda z działu analiz”.
Zamiast się obrazić, zaśmiałam się. Może po raz pierwszy szczerze od wielu dni.
— A ty wiesz, że na początku myślałam, że jesteś pustym narcyzem?
— „Na początku”?
Uniosłam rękę w geście poddania.
— Dobra, nie drąż.
Zrobił wielkie oczy, udając zaskoczenie.
— Czyli jest szansa na to, żebym się zrehabilitował?
— Na razie masz kredyt zaufania. Na jedną kawę. Zobaczymy, czy zasłużysz na drugą.
Czułam, że się rumienię
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zatrzymać się przy jego biurku dwa dni później. Niby tylko przypadek — musiałam coś skserować, a kopiarka była obok. Ale umówmy się, mogłam równie dobrze zejść piętro niżej. Nie zeszłam.
— O, Łucja. Przyszłaś do mnie z własnej woli. Notujemy ten dzień w kalendarzu? — Bartek uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od monitora.
— Masz coś do pisania? Może cię zaskoczę, ale jestem tu nie tylko dla twojego towarzystwa. — Wskazałam na stos dokumentów w rękach.
— Mówisz, jakbyś żałowała — odpowiedział i zsunął się z krzesła. — Pomóc ci z tą bestią?
Skinęłam głową, wręczając mu stertę raportów.
— Pamiętasz, że masz u mnie kawę? — rzuciłam mimochodem.
— A myślałem, że przepadła. Bo ci się odwidzi. — Jego głos nie był już pewny siebie jak kiedyś. Brzmiał... normalnie.
— Jeszcze nie przepadła. Ale się nie rozdrabniaj. Kawa to kawa, nie zaręczyny.
— Chociaż z tego co wiem, zaręczyny zaczynają się od kawy. Potem jest kino, jakieś spaghetti...
— Stop. — Uniosłam dłoń. — Nie wchodź na romantyczne tereny. Jeszcze się potkniesz.
— Dobra. Ale jak się potknę, liczę, że mnie złapiesz.
Zamrugałam. Czułam, że się rumienię, a to mnie złościło. Wzięłam odbitki i odwróciłam się, próbując ukryć uśmiech.
— Nie przyzwyczajaj się, C. Po prostu dobrze kserujesz.
— A ty jesteś mistrzynią wycofanych komplementów.
— Zamiast analizować, idź po tę cholerną kawę. Może zasłużysz na upgrade do croissanta.
— Cóż, awans w drodze. Czuję to.
Wiedziałam, że właśnie wpadłam
Tydzień później znaleźliśmy się poza biurem. Zaczęło się od niewinnego „Chodź, przejdziemy się po coś lepszego niż automat”, a skończyło na kawiarni trzy przecznice dalej, gdzie cappuccino nie smakowało jak marzenie.
— Przyznaj, że chciałaś po prostu uciec z pracy — powiedział Bartek, siadając przy oknie. — Albo ode mnie nie możesz się już oderwać.
— Dobrze, że masz skromność w pakiecie. To u ciebie domyślne czy taki dodatek premium? — odparłam, ściągając płaszcz.
— Tylko ci przypominam, że sama mnie wyciągnęłaś. Ja chciałem pracować. Ja miałem plany.
— Ty zawsze masz „plany”. I dziwnym trafem one zwykle obejmują ciebie, ciebie i... czekaj, kogo jeszcze? Ach tak: ciebie.
Uśmiechnął się, jakby to był najcieplejszy komplement.
— No dobra — powiedział nagle, zniżając głos. — To co ty tu robisz, Łucja? Tak naprawdę.
— W sensie… w tej kawiarni?
— W sensie… w tej pracy. W tej firmie. Z ludźmi, których omijasz szerokim łukiem. Ze mną.
Zamarłam z łyżeczką w połowie drogi do filiżanki.
— To nie tak, że ich nie lubię… — wymamrotałam. — Po prostu… rzadko mam siłę być miła, kiedy jestem zmęczona. A ja jestem zmęczona często.
— A ze mną się nie boisz być niemiła?
— Z tobą boję się być miła — przyznałam. I to chyba było bardziej szczere, niż bym chciała.
Patrzył na mnie dłużej niż wypadało.
— Wiesz co, Łucja? — rzucił cicho. — Myślę, że najbardziej się boisz, że ktoś naprawdę cię polubi.
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. On wiedział i ja wiedziałam, że właśnie wpadłam. Kupił mnie tą czułością, którą tak długo ukrywał.
Naprawdę mnie zobaczył
Spotkaliśmy się znów po pracy, ale już nie „przypadkiem”. Nie było lunchu, nie było kopiarki, nie było kawy z automatu. Tylko on, ja i ławka w parku niedaleko biura. Trochę za zimno jak na kwiecień, ale nie chciałam iść do żadnej kawiarni. Chciałam go zobaczyć. Bez żartów i bez tej zbroi, którą tak uparcie przywdziewał w pracy.
— Długo jeszcze będziemy udawać, że to wszystko to tylko „jeden lunch”? — zapytał, wbijając wzrok w drzewo naprzeciwko.
— Myślisz, że to coś więcej? — odpowiedziałam pytaniem, choć znałam odpowiedź.
— Myślę, że jakbym cię teraz pocałował, nie odepchnęłabyś mnie. — Spojrzał na mnie z tym swoim półuśmiechem, ale teraz to nie był uśmiech buca, tylko człowieka, który wie, jak boli, gdy wszystko się wali. I wie, jak to jest nie mieć komu o tym powiedzieć.
Nie odpowiedziałam. Przysunęłam się tylko bliżej.
— Bałem się, że mnie nie znosisz — powiedział cicho.
— Bo na początku cię nie znosiłam. Ale teraz... Teraz trochę się tego boję.
— Czego?
— Że jak mnie polubisz za bardzo, to mnie zranisz. A ja już jestem trochę połatana. Nie chcę znów pękać.
Bartek wyciągnął rękę i chwycił moją dłoń.
— Nie będę cię niszczyć, Łucja. Mogę być tym, kto cię trzyma. Jak chcesz.
Westchnęłam. Głęboko. Bo może po raz pierwszy... ktoś naprawdę mnie zobaczył. I może po raz pierwszy ja też zobaczyłam kogoś więcej, niż tylko faceta za maską: prawdziwego Bartka, z sercem na dłoni, czekającym, aż ktoś się go nie przestraszy.
Łucja, 26 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dostałam kalendarz adwentowy od sąsiada. Mąż wpadł w szał, kiedy zobaczył, co było w środku”
- „Mąż kręci nosem na moje obiady, a mamusi rosołek zjada ze smakiem. Zgotowałam mu taką zemstę, że straci apetyt na dobre”
- „Nie miałam pieniędzy na prezent mikołajkowy dla syna. Zamiast się obrazić czy płakać, zachował się jak mały mężczyzna”

