Reklama

Któregoś grudniowego wieczoru, kiedy siedziałam z kalendarzem w jednej ręce i listą prezentów w drugiej, poczułam, że mam dość świątecznych kłótni o to, kto gdzie siądzie przy stole. Mam dość robienia karpia dla ojca, który i tak tylko powie, że za słony. Mam dość sztucznych uśmiechów, które wymuszamy, żeby ciocia Ela z Katowic nie zauważyła, że mama płakała pół nocy, i tych prezentów kupowanych na ostatnią chwilę, bo wypada coś dać, a potem i tak lądujących w szufladzie.

Miałam tego dosyć

W moim domu Wigilia zawsze była grą, przedstawieniem, założeniem ładnej sukienki i odgrywaniem roli córki, która się nie buntuje, która potrafi trzymać fason, ale ja nie chcę już grać. Nie chcę udawać.

W tym roku, po raz pierwszy w życiu, kupiłam bilet na pociąg w ostatniej chwili. Spakowałam ciepły sweter, książkę, termofor i wyjechałam w góry sama, bez planu, bez dekoracji, bez pierogów i bez oczekiwań. Bo może święta nie muszą boleć? Może cisza nie musi być samotnością?

Kiedy dotarłam do domku w górach, nie myślałam o świętach. Nie miałam żadnych oczekiwań, poza jednym – żeby w końcu odpocząć od ludzi, od rozmów, od napięcia, które zawsze wisiało w powietrzu w grudniu. Pokój był skromny, z drewnianym łóżkiem i małym stolikiem przy oknie. Ściany pachniały sosną, a zza szyby widać było zasypane świerki i szarzejące niebo.

Włączyłam lampkę, rozpięłam kurtkę i usiadłam na brzegu łóżka. Przez chwilę po prostu siedziałam w ciszy, wpatrując się w swoje dłonie, jakbym chciała je przekonać, że już nie muszą nic robić. Żadnych pierogów, żadnych prezentów do pakowania, żadnych uśmiechów z obowiązku.

Uciekłam od nich

Czas płynął powoli. Zrobiło się ciemno. Wzięłam książkę, ale nie potrafiłam się skupić. Każde zdanie brzmiało jak zza szyby, obce i dalekie. W końcu położyłam ją obok, oparłam się o ścianę i po prostu słuchałam ciszy. Była zupełna, jakby świat na chwilę przestał oddychać.

Z zamyślenia wyrwało mnie ciche pukanie. Drzwi uchyliły się powoli i w progu stanęła kobieta w ciepłym swetrze, z zawiązanym ciasno szalem. Jej twarz wyrażała spokój.

– Dzień dobry. Nie chcę się narzucać, ale parę osób siedzi razem w jadalni. Może pani zejdzie?

Zawahałam się. Byłam tu przecież po to, żeby pobyć sama, ale jej głos nie miał w sobie żadnego przymusu – raczej łagodną propozycję. Skinęłam głową i włożyłam sweter.

Jadalnia była przestronna, z długim stołem pośrodku. Paliły się tylko dwie lampki. W kącie stał stary piec, przy którym ogrzewał się starszy mężczyzna. Na krzesłach, w milczeniu, siedziało kilka osób. Niektórzy patrzyli przed siebie, inni w okno. Nikt się nie przedstawiał, nikt nie pytał, skąd jestem ani dlaczego przyjechałam sama.

Poczułam bliskość

Usiadłam z boku, na końcu stołu. Przez chwilę czułam się niezręcznie, ale nikt nie oczekiwał, że powiem cokolwiek. Nikt się nie uśmiechał na siłę, nie zagadywał. Cisza między nami nie była ciężka, była czymś wspólnym. To było dziwne. Nieznajomi, żadnego karpia, nikt nie zadawał pytań. A jednak nie chciałam wracać do pokoju.

Ktoś przyniósł ciasto. Leżało na talerzu, przykryte serwetką, obok dzbanek z herbatą i kilka grubo ukrojonych kromek chleba. Ktoś przesunął talerz w moją stronę. Nie było życzeń, nie było dzielenia się opłatkiem, nie było nawet stołu uginającego się pod jedzeniem, a jednak to było jakieś dzielenie się – proste, ciche, pozbawione patosu.

Rozmowy zaczęły się nieśmiało. Najpierw o pogodzie, o tym, jak długo trzeba było odśnieżać drogę do schroniska. Potem ktoś zapytał o książkę, którą czytała młoda dziewczyna z burzą ciemnych włosów. Miała na imię Anka.

– U mnie w domu święta są jak wojna – powiedziała, zerkając przez okno. – Tylko biała zastawa i ciche granaty.

Rozumiałam ich

Po chwili odezwał się mężczyzna, którego twarz wcześniej kojarzyłam tylko z tym, że przyniósł drewno do pieca.

– Moja mama nadal wysyła mi zaproszenia na święta, ale już nie mam siły tłumaczyć, że nie chcę tego samego teatru co roku – powiedział.

Obok niego siedziała para starszych ludzi. Kobieta miała na sobie gruby, granatowy sweter, mężczyzna delikatnie położył jej dłoń na ramieniu. Nagle odezwał się, cicho, jakby mówił tylko do niej:

– Pamiętasz, jak Zuzia narysowała kiedyś choinkę z dyni? Tęsknię za tym. Za jej głupimi pomysłami.

Kobieta skinęła głową. Nie odpowiedziała, ale w jej oczach pojawiło się coś, co nie wymagało słów.

Słuchałam ich i pierwszy raz nie czułam się obca. Nie czułam potrzeby, by coś tłumaczyć. Nikt tu nie próbował zbudować lepszej wersji siebie. Nie było opowieści o sukcesach, nie było rodzinnych anegdotek z kursem moralnym, jakbyśmy wszyscy byli tu po coś – nie żeby uciec, ale żeby wreszcie przestać udawać.

Byłam szczęśliwa

W pewnym momencie wstałam i wyszłam na zewnątrz. Śnieg skrzypiał pod butami. Powietrze było zimne, ale czyste. Wciągnęłam je głęboko, aż zabolało w płucach. Potrzebowałam tej pustki – nie ucieczki, tylko przestrzeni, żeby coś się mogło zmieścić. Pani Genia stanęła za mną, nie nachalnie, nie za blisko.

– To dobrze, że się wzruszamy. To znaczy, że jeszcze nam zależy – powiedziała cicho.

Chciało mi się płakać, ale bez powodu albo z tysiąca powodów. Nie wiedziałam, że spokój może być tak głęboki.

Rano w jadalni było pusto. Talerze po wczoraj stały tak, jak je zostawiono. Żadnego pośpiechu, żadnych rozmów. Przez okno wpadało blade światło, takie, które nie rozprasza ani nie zachęca. Anka siedziała przy stole z kubkiem kawy. Skinęła głową, gdy weszłam. Usiadłam obok. Milczałyśmy przez chwilę. To nie było niezręczne.

– Myślisz, że to się wydarzyło naprawdę? – spytała nagle. – Czy tylko wszyscy graliśmy, że nie potrzebujemy świąt?

Spojrzałam na nią i powiedziałam to, co przyszło mi do głowy bez zastanowienia:

– Może po prostu pierwszy raz nie potrzebowaliśmy udawać, że święta to coś wyjątkowego. A wtedy stały się wyjątkowe.

Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się lekko, jakby to jej wystarczyło.

Musiałam wrócić

Nie chciałam, żeby to się kończyło, ale też wiedziałam, że to już we mnie zostanie. Pociąg zjeżdżał powoli z gór, zostawiając za sobą śnieg, ciszę i coś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Kiedy wjechaliśmy do miasta, wszystko wróciło – szarość ulic, neonowe reklamy z napisem „Magiczne święta do -70%”, tłumy z siatkami, samochody trąbiące mimo czerwonego światła.

Wysiadłam na znajomej stacji. Sklepy były otwarte, a w witrynach jeszcze wisiały lampki. Telefon w kieszeni wibrował od nieodebranych połączeń i wiadomości. Wiedziałam, że niektórych już nie odczytam.

Szłam powoli chodnikiem, mijając ludzi z torbami i zmęczonymi twarzami. Nagle uświadomiłam sobie coś, co wcześniej było tylko przeczuciem. Może kiedyś znów tam wrócę, może znajdę takie święta jeszcze raz, ale dziś nie czułam się winna, że nie podzieliłam się opłatkiem z tymi, którzy tego ode mnie oczekiwali. Dzieliłam się nim z tymi, którzy niczego nie żądali. I to było więcej niż wystarczające.

Marta, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama