Reklama

Zawsze marzyłam o dziecku, ale życie nie ułożyło się po mojej myśli. Najpierw kariera, potem nieudane związki, później niepokojące diagnozy. Gdy zbliżałam się do czterdziestki, lekarze otwarcie mówili, że powinnam się pogodzić z bezdzietnością. Pogodziłam się, a przynajmniej tak myślałam. Do czasu, gdy pewnego dnia coś we mnie drgnęło. Dwa lata później leżałam na porodówce z rozstawionymi nogami i wykrzywionym grymasem twarzy, a położna spojrzała na mnie z uśmiechem i rzuciła do koleżanki: „No to babcia rodzi!”. Zabolało. Ale wtedy już wiedziałam, że zrobiłabym to wszystko jeszcze raz.

Moja ostatnia nadzieja

– Może to nie ten czas – powtarzałam to sobie przez lata, za każdym razem, gdy test ciążowy pokazywał jedną kreskę. Wtedy jeszcze wierzyłam, że mam czas. Że zajdę w ciążę „kiedyś”. Kiedy będzie lepsza praca. Lepszy związek. Lepszy moment. A potem minęły lata. Zanim się obejrzałam, miałam 41 lat i byłam świeżo po rozwodzie z mężczyzną, który nie był gotowy na dzieci. Wróciłam do kawalerki, w której kiedyś zaczynałam życie jako trzydziestolatka z ambicjami. Wszystko wyglądało tak samo, tylko ja byłam inna. Pusta.

Pamiętam rozmowę z ginekologiem. Siedziałam na fotelu, w białej koszuli i rajstopach zsuniętych do kolan, jakby ubrałam się specjalnie, by wyglądać na bardziej „matczyną”. Lekarz spojrzał na moje wyniki i powiedział sucho:

– Szanse są nikłe, pani Ewo. Rezerwa jajnikowa prawie zerowa. In vitro z własnych komórek? Możemy spróbować, ale będzie pani naszym najstarszym przypadkiem w klinice.

Uśmiechnął się, jakby żartował. Ja nie potrafiłam. Wróciłam do domu i pierwszy raz od lat rozpłakałam się tak naprawdę. Nie dlatego, że było mi żal, ale dlatego, że nikt nigdy nie mówił mi wprost, że marzenia mogą się zwyczajnie nie spełnić. Ale coś we mnie nie pozwalało się poddać. Wzięłam kredyt, sprzedałam auto i rozpoczęłam leczenie. I nagle – przyszła pierwsza dobra wiadomość.

– Mamy jedną komórkę. Jedną, ale piękną – powiedziała embriolożka, a ja poczułam się, jakbym właśnie trafiła szóstkę w totka.

Dwie kreski po latach

Czekałam dwie godziny, choć na instrukcji testu ciążowego było wyraźnie napisane: „wynik po trzech minutach”. Nie mogłam się przemóc. Leżał na pralce, a ja krążyłam po mieszkaniu jak w transie. Umyłam blat w kuchni, przetarłam stół, nastawiłam zmywarkę. Wszystko po to, żeby tylko nie patrzeć. Bo co, jeśli znowu? Jeśli nadzieja znów zamieni się w ten znany, obezwładniający smutek?

W końcu nie wytrzymałam. Podniosłam test. Patrzyłam długo. A potem jeszcze dłużej.

– Dwie. Dwie? – szepnęłam do siebie i usiadłam na podłodze.

Nie wierzyłam. Zresztą nie tylko ja. Pani doktor, która prowadziła mnie przez ostatnie miesiące, aż odchyliła okulary i podeszła bliżej monitora, jakby miała się zaraz przekonać, że to jednak złudzenie optyczne.

– Beta jest bardzo wysoka. Jest pani w ciąży, pani Ewo – powiedziała, a jej głos był bardziej miękki niż zwykle. – Zostaje nam trzymać kciuki.

Wyszłam z gabinetu z wydrukiem w ręku i poczułam, jakby świat był inny. Jakby powietrze pachniało mocniej, a kolory były bardziej wyraziste. Przez pierwsze dni nie mówiłam nikomu. Chciałam zatrzymać to dla siebie. Tylko ja i ono – moje dziecko. Moje jedno jedyne. Ale euforia trwała krótko. Wraz z kolejnymi tygodniami przyszły niepokoje. Krwawienie. Skurcze. Wymioty do drugiej w nocy. Lęk, że zaraz wszystko się skończy.

W takim wieku niczego nie możemy być pewni – powiedziała znajoma lekarka.

Nie dodała: „zwłaszcza w pani wieku”, ale nie musiała. Słyszałam to już między słowami, w spojrzeniach, w niedopowiedzianych komentarzach.

Babcia na porodówce

Przyjechałam do szpitala w dresie i starych adidasach. Brzuch twardy jak skała, oddech urywany. Czułam, że to już. Siedziałam na izbie przyjęć, próbując oddychać „tak, jak na szkole rodzenia mówili”, ale prawda była taka, że wszystkie ćwiczenia z sali z materacami i piłkami wyparowały mi z głowy. Obok mnie siedziała dziewczyna. Może dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. W ręku trzymała telefon i robiła sobie selfie.

– Ale ten brzuch śmiesznie wygląda z góry! – chichotała do słuchawki.

Nie zwracałam na nią uwagi, dopóki nie spojrzała na mnie i nie zapytała:

– A pani to czeka na wnuczka czy wnuczkę?

Spojrzałam na nią bez słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Pielęgniarka stojąca obok też usłyszała. Uśmiechnęła się kwaśno i rzuciła:

– Późno. Ale lepiej późno niż wcale, co?

Śmiech. Jeden, drugi. Próbowałam się nie przejmować, ale poczułam, że robi mi się słabo. Skuliłam się na krześle i spojrzałam w kafelki. Oddychałam głęboko, próbując zapanować nad paniką. Gdy trafiłam na porodówkę, kolejna położna mruknęła:

– Mamy babcię w akcji. No, pani Ewo, zobaczymy, czy się uda bez cesarki.

Zacisnęłam zęby. Nie miałam już siły się tłumaczyć, prostować, żartować. Chciałam tylko urodzić. Urodzić i przestać czuć się jak dziwoląg. Inne kobiety miały przy sobie partnerów. Ja – trzymałam się kurczowo poręczy łóżka. Nikt wtedy nie wiedział, że przez te wszystkie docinki niemal zrezygnowałam. Że przez moment chciałam po prostu zniknąć.

Gdy wszystko mnie przerosło

Nie pamiętam pierwszego krzyku mojego synka. Pamiętam tylko ogromne zmęczenie i to, że lekarz położył mi na piersi maleńką, ciepłą istotę. Spojrzałam na jego pomarszczoną buzię i pomyślałam: „To na ciebie czekałam całe te lata”. Na początku byłam w euforii. Pierwsze karmienia, pierwsze spojrzenia… A potem przyszły noce. Bezsenne, duszne, pełne płaczu. Moje ciało bolało w każdym miejscu. Rany po porodzie goiły się powoli, a ja chodziłam jak w transie, bojąc się, że jeśli usiądę, zasnę i coś się stanie dziecku.

Pamiętam jeden poranek, kiedy usiadłam na brzegu łóżka, z dzieckiem na rękach, i zaczęłam płakać. Tak po cichu, żeby nikt nie słyszał. Byłam sama – ojciec dziecka wycofał się jeszcze przed porodem, a rodzina mieszkała kilkadziesiąt kilometrów ode mnie.

– Musisz dać radę – powtarzałam do siebie szeptem. – Nie po to tyle walczyłaś.

Na wizytach kontrolnych pediatra patrzył na mnie z troską:

Jak pani się czuje? – pytał, a ja odpowiadałam automatycznie:

– Dobrze, tylko jestem trochę zmęczona.

Nie mówiłam, że wieczorami drżę ze strachu, że nie będę dobrą matką. Że boję się, iż mój syn kiedyś zapyta, dlaczego ma najstarszą mamę w klasie. Po kilku miesiącach zaczęłam wychodzić z nim na spacery. Na placu zabaw spotykałam młode mamy. Często myślały, że jestem babcią. Niektóre poprawiały się od razu, inne tylko się uśmiechały, jakby nie wiedziały, jak zareagować. Udawałam, że mnie to nie rusza, ale wieczorami długo nie mogłam zasnąć.

Zrozumiałam, że to nie wstyd

Mijały miesiące, a ja powoli uczyłam się nowego życia. Mój synek rósł zdrowo, a ja nabierałam odwagi, żeby częściej wychodzić do ludzi. Pewnego dnia na placu zabaw jedna z mam, blondynka z wózkiem, podeszła do mnie i bez ogródek zapytała:

To pani wnuk?

Już miałam odpowiedzieć wymijająco, ale nagle poczułam, że mam dość półprawd.

– Nie. To mój syn – powiedziałam spokojnie. – Urodziłam go w wieku czterdziestu pięciu lat.

Blondynka uniosła brwi, potem uśmiechnęła się szeroko.

– To gratuluję odwagi. Ja mam trzydzieści dwa i już się boję drugiego – roześmiała się szczerze.

Tamta rozmowa coś we mnie przełamała. Zrozumiałam, że wcale nie muszę się wstydzić. Że moja historia jest po prostu inna, ale nie gorsza. Zaczęłam częściej odpowiadać wprost, gdy ktoś pytał o mój wiek.

– Lepiej późno niż wcale – mówiłam i coraz częściej dodawałam to z uśmiechem.

Najtrudniejszy moment przyszedł na chrzcinach. Starsza ciotka mojego byłego partnera, patrząc na mnie i na dziecko, westchnęła:

– Szkoda, że nie urodziłaś go wcześniej. Teraz będziesz wyglądać na babcię na wywiadówkach.

Zamiast się rozpłakać, odpowiedziałam spokojnie:

Najważniejsze, że w końcu jestem mamą.

I wtedy zauważyłam, że mówiąc to, naprawdę tak czuję. Przestałam porównywać się do innych, młodszych matek. Każdego dnia patrzyłam na mojego syna i wiedziałam, że jest moim cudem. A cudom się nie wyznacza dat w kalendarzu.

Jestem szczęśliwą matką

Dziś mój synek ma trzy i pół roku. Ma na imię Franek, choć przez pierwsze tygodnie wołałam na niego tylko „kochanie”. Jest bystry, wesoły i uparcie powtarza, że jak dorośnie, zostanie kierowcą autobusu. Albo strażakiem. Albo mamą. Wszystko zależy od dnia. Czasem, kiedy jestem zmęczona, dopadają mnie myśli. Że nie zdążę zobaczyć jego ślubu. Że kiedy będzie miał dwadzieścia lat, ja będę miała sześćdziesiąt pięć. Ale potem patrzę na niego, jak z wypiekami na twarzy układa klocki, i wiem, że nawet jeśli dostanę tylko dwadzieścia lat z nim – to i tak warto było.

Na placu zabaw wciąż czasem słyszę:

– To twoja babcia?

Franek zawsze z dumą odpowiada:

– Nie, to moja mama. Najlepsza.

Nie jestem najlepsza. Gubię się w poradnikach, nie nadążam za nowymi metodami wychowawczymi, czasem zapominam o zebraniu w przedszkolu albo zasypiam przy bajce, zanim Franek zdąży się do niej porządnie rozsiąść. Ale jestem. Każdego dnia. Cała dla niego. I wiesz co? Nie obchodzi mnie już, co mówią inni. Nie przejmuję się docinkami, uśmieszkami, szeptami za plecami. Nie muszę się nikomu tłumaczyć.

Moje macierzyństwo może dla kogoś wyglądać dziwnie, ale dla mnie – to spełnienie największego marzenia. Nie byłam gotowa wcześniej. Teraz jestem. I to wystarczy.

Ewa, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama