„Miałam 18 lat, gdy mama wyjechała do Anglii. Stwierdziła, że jestem dorosła i mam sobie radzić sama”
„Niedziele były najgorsze. W mieszkaniu panowała cisza, która nie przypominała spokoju, tylko brak – brak głosu mamy, stukotu jej kroków, śmiechu z radia. Czasem chciałam, żeby choć raz zadzwoniła sąsiadka”.

Miałam osiemnaście lat, kiedy mama powiedziała mi, że wyjeżdża do pracy w Anglii. Stałyśmy wtedy w kuchni, między czajnikiem a stertą brudnych talerzy. Uznała, że jestem dorosła i powinnam już sobie poradzić. Niby miała rację – skończyłam liceum, pracowałam dorywczo w sklepie. Ale tamtego dnia wszystko się zmieniło. Nie chodziło tylko o obowiązki domowe, ale o coś więcej – o samotność, o nagłe zderzenie z rzeczywistością. Poczułam się, jakbym wypadła z dzieciństwa prosto w dorosłość, bez żadnej poduszki. Nie miałam planu. Nie miałam wsparcia. Miałam tylko siebie i puste mieszkanie.
Z dnia na dzień
– To tylko kilka miesięcy, może rok, najwyżej dwa – powiedziała mama, pakując płaszcz do walizki. – Będę ci wysyłać pieniądze. Dasz sobie radę, jesteś już dorosła.
Stałam w przedpokoju, jakby to nie działo się naprawdę. Mama chodziła po mieszkaniu szybkim krokiem, zatrzymując się co chwilę, żeby coś sprawdzić: gaz, listy, suszarka. Ja tylko kiwałam głową, choć w środku coś mi krzyczało, żeby ją zatrzymać.
– A jeśli nie dam? – spytałam cicho.
Spojrzała na mnie z uśmiechem, który miał mnie uspokoić, ale nie działał.
– Dasz. Jesteś silniejsza, niż ci się wydaje.
Kilka godzin później już jej nie było. Samolot do Londynu odleciał, a ja siedziałam na kanapie, patrząc w pusty ekran telewizora. W lodówce było trochę zupy, dwa jajka, słoik ogórków. Kot, który zwykle spał na jej kolanach, teraz siedział na parapecie i drapał szybę.
W nocy nie mogłam zasnąć. Chodziłam po mieszkaniu, włączałam i wyłączałam światło w kuchni. Szukałam śladów jej obecności – zapachu perfum, dźwięku suszarki, choćby niedopitego kubka herbaty. Nic. Zostawiła mi notatkę z numerem telefonu do ciotki, ale wiedziałam, że nie zadzwonię. Nie chciałam litości.
Rano obudził mnie budzik. Praca w sklepie nie mogła czekać. Wypiłam kawę rozpuszczalną, zjadłam suchą kromkę chleba. Spojrzałam w lustro. Widziałam tam dziewczynę, która jeszcze wczoraj była córką, a dziś już musiała być kimś więcej.
Nie wszystko da się przewidzieć
Minął tydzień. Każdego dnia wstawałam o siódmej, wychodziłam do pracy i wracałam późnym popołudniem. Robiłam zakupy, gotowałam coś prostego, czasem jadłam tylko kanapki. Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i włączałam radio, żeby nie słyszeć ciszy. Zaczęło do mnie docierać, że to nie jest chwilowe. Że ten stan nie mija.
W pracy wszystko wyglądało tak samo, ale ja byłam inna. Klienci pytali, czy wszystko w porządku, a ja uśmiechałam się automatycznie.
– Tak, wszystko dobrze – odpowiadałam, jakby to była mantra, która miała mnie przekonać, że sobie radzę.
Pewnego dnia, gdy wróciłam do domu, zastałam otwarte okno w kuchni. Kot wskoczył na stół i miauknął. Przez sekundę naprawdę pomyślałam, że mama wróciła. Że to ona zostawiła je otwarte. Ale to tylko przeciąg. Westchnęłam i zaczęłam zbierać rozsypane serwetki z podłogi.
Później dostałam pierwszą przesyłkę – paczkę z kilkoma ciuchami, które mama kupiła mi w Primarku, i z listą zakupów, co mam kupić z przelanych pieniędzy. Nic osobistego, żadnych ciepłych słów. Przeszukałam karton dokładnie, jakby gdzieś między swetrem a płatkami miał się schować jakiś znak, że tęskni. Nie było.
Zadzwoniła raz. Opowiadała, że ma pracę jako opiekunka starszej pani, że jest ciężko, ale lepiej niż w Polsce. Milczałam przez większość rozmowy, aż w końcu powiedziałam tylko:
– Fajnie, że ci się układa.
– Tobie też, prawda?
Nie odpowiedziałam. Rozłączyłam się. Potem długo siedziałam w łazience, patrząc na kafelki. Nie płakałam. Nie umiałam.
Obiad z torebki
W sobotę postanowiłam ugotować coś „porządnego”. Otworzyłam szafkę i wyjęłam makaron, konserwę, przecier pomidorowy. Nie było wiele, ale wystarczyło. Gotowanie zawsze przypominało mi mamę – lubiła mieszać w garnkach, podśpiewując sobie coś pod nosem. Ja nie śpiewałam. Gotowałam w ciszy.
– Uważaj, żeby nie przypalić! – usłyszałam w głowie jej głos, jak echo z przeszłości.
Zjadłam przy stole, sama. Kot domagał się swojej porcji, więc nalałam mu mleka. Mruczał, jakby wszystko było jak dawniej, ale ja czułam, że nic już nie jest takie samo. Tego dnia spotkałam na klatce sąsiadkę – panią Grażynę z czwartego piętra. Miała siatki z zakupami, wyglądała na zmęczoną.
– A ty co, sama teraz jesteś? – zapytała z niepokojem.
– Tak, mama wyjechała za granicę.
– Tyle młodych matek teraz tak robi... – pokiwała głową. – Dobrze, że masz pracę. Dobrze, że nie jesteś taka jak niektóre – dodała i poszła dalej.
Nie wiedziałam, co miała na myśli, ale te słowa dziwnie mnie ukłuły. Może spodziewała się, że zacznę pić albo sprowadzę sobie chłopaka do mieszkania? Albo że nie zapłacę rachunków? Wracając do mieszkania, poczułam, jak ogarnia mnie coś ciężkiego. Obiad z konserwy i ocena sąsiadki – to było moje życie teraz. Zadzwoniła mama, ale nie odebrałam. Przez chwilę patrzyłam na ekran, a potem wyłączyłam telefon. Nie miałam siły udawać, że wszystko gra.
Samotne dni i miesiące
Niedziele były najgorsze. Sklep zamknięty, ulice ciche, jakby całe miasto spało. Budziłam się później niż zwykle, ale nie dawało to żadnej ulgi. W mieszkaniu panowała cisza, która nie przypominała spokoju, tylko brak – brak głosu mamy, stukotu jej kroków, śmiechu z radia. Czasem chciałam, żeby choć raz zadzwoniła sąsiadka, ktoś zapukał, cokolwiek. O dziesiątej zrobiłam kawę i usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak matka z naprzeciwka wychodzi z dzieckiem na spacer. Miała czerwoną kurtkę, dziecko skakało wokół niej jak piłeczka. Przez sekundę poczułam zazdrość. Nie o to dziecko. O tę obecność.
Po południu poszłam na spacer, bez celu. Przeszłam przez park, minęłam kilka par, rodzin, starszych ludzi. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie zauważał. Czułam się przezroczysta. W kiosku kupiłam gazetę, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłam. Chciałam mieć pretekst, żeby coś robić rękami, żeby nie myśleć. Wróciłam do mieszkania, zrobiłam zupkę chińską. Kot znowu siedział na parapecie, obserwując gołębie. Usiadłam obok niego i zaczęłam głaskać jego futro. Mruczał głośno, jakby mówił: „Jestem tu. Jeszcze nie wszystko stracone”.
Wieczorem zadzwoniła mama. Tym razem odebrałam.
– Jak było dziś? – zapytała.
– Spokojnie – odpowiedziałam.
– U mnie lało cały dzień. Chciałam iść na spacer, ale starsza pani potrzebowała pomocy przy kąpieli. Nie narzekam, ale... no wiesz, zmęczenie.
Milczałam chwilę.
– Mamo?
– Tak?
– Ja też jestem zmęczona.
Nie powiedziała nic. Może nie wiedziała, co powiedzieć. Może też milczała ze zmęczenia. Ale nie rozłączyła się. Siedziałyśmy tak razem, w milczeniu, oddzielone tysiącami kilometrów.
Nie chciałam jej tego mówić
Minęły dwa miesiące. Nauczyłam się robić zakupy tak, żeby nic się nie zmarnowało. Znałam już godziny, kiedy w sklepie było najmniej ludzi, i kiedy warto było zejść po chleb, żeby jeszcze był świeży. Opłacałam rachunki na poczcie, odkładałam drobne na nieprzewidziane wydatki. Nauczyłam się być sama, ale nie przyzwyczaiłam się do tego.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie ciotka. Zdziwiłam się – nikt z rodziny nie dzwonił od dawna.
– Cześć, skarbie. Dzwoniła do mnie twoja mama, powiedziała, że nie odbierasz jej telefonów. Co się dzieje?
– Nic, wszystko dobrze – skłamałam.
– Madziu… ona się martwi. Myśli, że coś przed nią ukrywasz.
Nie chciałam się tłumaczyć. W moim głosie już od dawna nie było nic, co nadawałoby się do uspokajania kogokolwiek. Wieczorem mama znowu próbowała się dodzwonić. Odrzuciłam połączenie. A potem... potem zadzwoniłam z powrotem. Siedziałam na podłodze w kuchni, oparłam się o szafkę i słyszałam w słuchawce jej zdziwione „halo”.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam. – Nie chcę już więcej udawać, że jest okej. Nie jest. Nie radzę sobie tak, jak myślałaś. Jestem zmęczona, czuję się opuszczona i... i czasem mam wrażenie, że znikam.
– Madziu… – przerwała, ale nie miałam siły jej słuchać.
– Po prostu to chciałam powiedzieć. Nie oczekuję niczego. Chciałam tylko, żebyś wiedziała.
Potem znowu była cisza. Ale tym razem inna. Jakby coś pękło, ale w miejscu, które musiało pęknąć, żeby się wreszcie zagoić.
Dorosłość smakuje inaczej, niż myślałam
Kilka tygodni później dostałam od niej wiadomość: „Będę w Polsce na kilka dni”. Nie odpisałam od razu. Nie dlatego, że nie chciałam jej zobaczyć, ale dlatego, że nie wiedziałam, co miałabym jej powiedzieć. Przez te miesiące stałam się kimś innym. Nie byłam już tylko córką. Byłam dziewczyną, która płaciła rachunki, gotowała obiady, która nauczyła się nie płakać co noc. W końcu napisałam: „Wpadnij. Kupię ci twoją ulubioną herbatę”.
Kiedy przyszła, stałyśmy przez chwilę w drzwiach. Miała cieplejszą kurtkę niż zwykle, ale pod oczami ciemniejsze cienie. Wyglądała jak ktoś, kto się uczył życia na nowo – tak jak ja.
– Dużo się zmieniło – powiedziała cicho, wchodząc do mieszkania.
– Tutaj czy tam? – zapytałam.
– Wszędzie.
Usiadłyśmy przy stole. Podałam jej herbatę, a ona się uśmiechnęła. Tylko przez chwilę. Potem zaczęłyśmy mówić – o Anglii, o pracy, o samotności. O mnie. Słuchała. Tym razem naprawdę. Nie było wielkich wzruszeń, nie rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Ale coś między nami się domknęło. Nie wróciła na stałe, ale już nie czułam się przez nią zostawiona. Dorosłość okazała się trudniejsza, niż sądziłam. Nie była ani wolnością, ani niezależnością. Była raczej sztuką przetrwania. Ale też sztuką mówienia wprost, co boli. I czasem – sztuką wybaczania, nawet jeśli jeszcze nie wszystko się ułożyło.
Magda, 19 lat
Czytaj także:
- „Syn zakochał się w prostej dziewczynie z małej mieściny. Do naszej rodziny pasuje jak świni siodło”
- „Na rodzinnej imprezie siostra zjawiła się z tajemniczym nieznajomym. Problem w tym, że ja znam go dogłębnie”
- „Zamieniłam garnki na pędzle, bo dobijało mnie bycie gosposią dla męża. Zamiast płótna wymalowałam sobie rozwód”

