Reklama

Zawsze myślałam, że tworzymy zespół. Że skoro dzielimy życie, dzieci, dom, to i praca może być wspólnym polem do popisu. Kiedy zaproponował mi etat w swojej firmie, poczułam się doceniona – ufał mi na tyle, żeby wpuścić mnie do swojego świata zawodowego. Jednak niedługo trwała sielanka.

Czułam się potrzebna

Zaczęło się od rozmowy przy kolacji. On był zmęczony po spotkaniach, ja – po całym dniu z dziećmi. Mimo to mówił z entuzjazmem.

– Chciałbym, żebyś przyszła do mnie do firmy – powiedział, nie patrząc mi w oczy, tylko na widelec.

Zamrugałam zaskoczona.

– Serio? A co miałabym robić?

– Prowadzić projekty, ogarniać klientów. Wiesz, jesteś zorganizowana, masz dobre podejście do ludzi.

Zrobiło mi się ciepło. Po latach wychowywania dzieci i siedzenia w domu ktoś – a zwłaszcza mój mąż – zauważył mój potencjał. Czułam się potrzebna.

Zorganizowaliśmy wszystko szybko. Mama pomagała z odbieraniem dzieci, zatrudniliśmy nianię na pół etatu. W firmie początkowo było ciężko – nie znałam branży, nie znałam ludzi. Ale uczyłam się szybko. Chciałam się sprawdzić, udowodnić, że potrafię więcej niż tylko gotować zupę i planować wywiadówki.

Zaczęłam mieć swoje zdanie, własne pomysły, które czasem wdrażano. Zdarzało się, że klienci pytali o mnie, a nie o niego. Przynosiłam firmie nowe kontakty, nawet kilka intratnych zleceń. Poczułam się jak ktoś, kto coś znaczy – nie tylko w domu, ale też na zewnątrz.

Wieczorami dzieliliśmy się wrażeniami z pracy. Śmialiśmy się z głupich sytuacji na spotkaniach. Czasem całowaliśmy się w kuchni, jakbyśmy znów byli młodzi i zakochani. Nie podejrzewałam, że ten wspólny świat zacznie go męczyć szybciej, niż zdążyłam się w nim zadomowić.

Coraz mniej mojego zdania

Z czasem coś zaczęło się zmieniać. Niby pracowaliśmy razem, ale on coraz częściej poprawiał mnie przy innych. Robił to tonem niby neutralnym, ale dla mnie – upokarzającym.

– To nie tak, jak mówiła moja żona – wtrącał się podczas spotkań. – My to robimy inaczej.

Uśmiechałam się nerwowo, chowając frustrację pod cieniem profesjonalizmu. Początkowo myślałam, że to przypadek. Że może chce dobrze. Ale sytuacje się powtarzały. Gdy przedstawiałem nowe pomysły, rzucał krótko:

– Zajmiemy się tym później.

A później nigdy nie nadchodziło.

W firmie zaczęto mnie postrzegać bardziej jako „żonę szefa” niż jako menadżerkę. Koledzy z działu coraz częściej pytali jego, nie mnie. A on – zamiast wzmacniać mój autorytet – zaczął mnie traktować jak podwładną. Jakbyśmy nie dzielili już wspólnej misji, tylko jakbym była kimś, kogo trzeba pilnować i kontrolować.

W domu było podobnie. Wracaliśmy późno, dzieci już spały. Ja z wyrzutami sumienia, on – z obojętnością. Kiedy próbowałam z nim o tym porozmawiać, ucinał temat.

– Przesadzasz. Wszystko sobie bierzesz do siebie.

Czułam się rozdarta. Z jednej strony – chciałam być profesjonalna, niezależna, dawać przykład dzieciom. Z drugiej – czułam się coraz bardziej tłamszona. Jakby mój rozwój zaczął mu przeszkadzać. Jakby przestało mu odpowiadać, że staję się kimś więcej niż tylko „jego żoną”. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę byliśmy kiedyś drużyną, czy tylko ja tak to widziałam.

A więc o to chodzi!

To było po jednym z większych spotkań z klientem. Wszystko poszło dobrze, choć miałam wrażenie, że on przez całe spotkanie robił miny, jakby chciał dać znać, że coś mu się nie podoba. Po wszystkim wsiadłam do samochodu z ulgą – wiedziałam, że zrobiłam dobrą robotę. Ale on nawet nie spojrzał w moją stronę.

– Nie możesz się tak wtrącać – powiedział zimno, ruszając autem. – To ja prowadzę firmę. Ty masz wspierać, a nie dominować.

Zaparło mi dech.

– Dominować? Przecież tylko zaproponowałam inne rozwiązanie…

– No właśnie! Masz propozycje? To mów mi je w cztery oczy. Nie przy klientach. Wyglądało to tak, jakbyś próbowała mnie pouczać.

– Przepraszam, nie miałam takiego zamiaru – wydukałam, choć wcale nie czułam się winna.

– No właśnie. Nie masz zamiaru, ale robisz to cały czas.

Zamilkłam. Patrzyłam przez okno, a w gardle czułam suchość. Po raz pierwszy poczułam, że między nami jest przepaść. Że jemu nie zależy już na tym, żebym była partnerką – chciał tylko potakiwaczki, kogoś cichego i przewidywalnego.

Po tamtym wieczorze coś się zmieniło. Przestał zabierać mnie na ważniejsze spotkania. Mój kalendarz robił się coraz bardziej pusty. Gdy pytałam, mówił:

– Teraz mamy inny podział zadań. Ty lepiej dogadujesz się z tymi drobnymi klientami.

To był cios. Niby drobna zmiana, ale czułam się, jakby spychał mnie na boczny tor. Jakby chciał mnie odsunąć, ale jeszcze nie miał odwagi powiedzieć tego wprost.

Z dnia na dzień bez pracy

Wszystko wydarzyło się bez ostrzeżenia. Przyszłam rano do biura, jak zawsze. Zrobiłam sobie kawę, otworzyłam laptopa. Kilka minut później wszedł do mojego pokoju. Bez pukania, bez uśmiechu. Z twarzą tak poważną, że serce mi zamarło.

– Musimy porozmawiać – rzucił i usiadł naprzeciwko.

Czekałam w napięciu. W głowie miałam tysiąc scenariuszy, ale żaden nie był tym właściwym.

– Zdecydowałem, że to koniec twojej pracy tutaj.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Co?

– Nie pasujesz do naszej strategii. Musimy się przekształcić, pójść w innym kierunku. Potrzebuję ludzi z konkretnym doświadczeniem, nie emocji.

– Przepraszam, ale… ja cię nie rozumiem. To firma, którą razem budowaliśmy.

– Nie przesadzaj. To zawsze była moja firma. Ty tylko pomagałaś.

Te słowa zabolały bardziej niż wszystkie poprzednie. „Tylko pomagałaś”. Jakby te wszystkie godziny, pomysły, stres, noce bez snu nie miały żadnej wartości.

– I co teraz mam zrobić?

Wzruszył ramionami.

– Skup się na dzieciach. One cię potrzebują. A ja… ja muszę skupić się na rozwoju.

Wyszłam z biura jak w transie. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło. Nikt się nie pożegnał. Byłam nikim – żoną, którą właśnie „zwolniono”, i to w najgorszy możliwy sposób: bez słowa uznania, bez szacunku. W domu usiadłam na łóżku i patrzyłam w ścianę. Nie płakałam. Jeszcze nie. Wtedy czułam tylko pustkę.

W domowym więzieniu

Początkowo myślałam, że to tylko chwilowe. Że może się opamięta, zadzwoni, zaproponuje inne rozwiązanie. Ale dni mijały, a on zachowywał się, jakby nic się nie stało. Wstawał rano, jadł śniadanie, wychodził do biura. Ja – zostawałam. Odrabiałam z dziećmi lekcje, robiłam pranie, gotowałam obiady.

Z dnia na dzień wróciłam do roli, od której chciałam się oderwać. Kiedyś to był mój wybór. Teraz – wyrok.

– Może powinnam szukać czegoś innego? – zagadnęłam go pewnego wieczoru.

Nie odwrócił się nawet od laptopa.

– Po co? Nie musisz pracować. Dzieci mają cię na wyłączność. To dobrze.

Ale ja chcę pracować. Chcę coś robić dla siebie.

Westchnął, jakby mówiła do niego mała dziewczynka.

– Przecież masz wszystko. Nie wymyślaj.

Przestałam pytać. Za każdym razem, gdy próbowałam mówić o swoich potrzebach, on mnie uciszał. Albo milczeniem, albo lekceważeniem. Jakby bycie żoną i matką to był mój obowiązek – jedyny sensowny wybór.

Czułam się zamknięta w domu. Nawet nie chodziło o same obowiązki, bo dzieci kochałam całym sercem. Chodziło o to, że on mi odebrał coś więcej – poczucie wartości, samodzielność, wpływ. Miałam wrażenie, że znów jestem tylko dodatkiem do jego życia. Takim, który można wyłączyć, kiedy przestaje pasować.

Zaczęłam gasnąć. Codzienność stała się cicha, powtarzalna, pusta. I coraz częściej zadawałam sobie pytanie: czy ja się jeszcze w tym wszystkim liczę?

Nie pasowałam do jego wizji

Minęły tygodnie. Potem miesiące. Przyzwyczaiłam się do nowego rytmu – nie dlatego, że tego chciałam, ale dlatego, że musiałam. Zniknęłam z życia zawodowego, z rozmów o przyszłości, z planów. Byłam, owszem – w domu, przy dzieciach, obecna ciałem. Ale duchem coraz dalej.

Czasami patrzyłam w lustro i nie poznawałam kobiety, którą widziałam. Miała zmęczone oczy, bez makijażu, z włosami związanymi byle jak. Nie była tą, która jeszcze niedawno negocjowała umowy, przyciągała klientów, śmiała się podczas lunchu z koleżankami z biura.

On nadal wracał późno. Czasami z laptopem, czasami z obcym zapachem perfum na marynarce. Nie pytał, jak się czuję. Nie zauważał, że coraz rzadziej mówię. Że coś we mnie powoli umiera.

Któregoś wieczoru, kiedy dzieci już spały, usiadłam przy kuchennym stole. Bez telefonu, bez muzyki. Tylko ja i moje myśli.

Zrozumiałam, że czekałam na coś, co nigdy nie nadejdzie. Na zmianę, na przeprosiny, na docenienie. Ale prawda była inna: on nie chciał partnerki. Chciał kogoś, kto będzie pasować do jego wizji życia. Ja przestałam pasować w momencie, gdy zaczęłam mieć własne zdanie.

I wtedy zadałam sobie najważniejsze pytanie: A co ze mną? Co z moimi planami, marzeniami, potrzebami? Czy mam prawo wrócić do siebie, nawet jeśli to oznacza wyjście z jego świata. Następnego dnia otworzyłam laptopa. I zaczęłam szukać pracy.

Izabela, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama