Reklama

W dzieciństwie Wielkanoc pachniała babką cytrynową i jajkami. Mama zawsze powtarzała, że to czas odrodzenia – nie tylko przyrody, ale i nas samych. Może dlatego tak bardzo starałam się pielęgnować te tradycje. Co roku z Markiem malowaliśmy pisanki, piekliśmy mazurki. Śmiał się, że moja polewa czekoladowa zawsze zjeżdża na bok, ale potem wyjadał całą, łyżeczką, do ostatniej kropli.

Reklama

W tym roku jednak wszystko wyglądało inaczej. Marek od miesięcy był coraz bardziej nieobecny – nie tylko ciałem, ale i myślami. Wieczorami siedział przyklejony do telefonu, odwrócony plecami. Nie pytał, jak minął mi dzień. Unikał mojego dotyku. Tłumaczyłam sobie, że to stres w pracy, że zmęczony, że taki okres.

A potem, na kilka dni przed świętami, po prostu powiedział:

Julia, nie będzie mnie na Wielkanoc. Muszę pojechać do mamy. Źle się czuje.

Zamarłam. Bez rozmowy, bez wspólnego planowania, bez pytania, co ja na to. Tylko sucha informacja. Poczułam się, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka i odciął mnie od czegoś, co miało być wspólne. A jednocześnie... coś we mnie zaczęło podejrzewać, że to nie cała prawda.

Myślałam, że to głupi żart

– Teraz mi to mówisz? W czwartek wieczorem? Marek, przecież wszystko zaplanowaliśmy. Obiecałeś, że zostaniemy razem.

– No ale nie przewidziałem, że mama się rozchoruje. Co miałem zrobić?

– Zadzwoniła do ciebie?

– Nie… to znaczy... pisała. Po prostu muszę jechać, okej?

– A nie mogliśmy pojechać razem?

Julia, ona... nie czuje się na siłach na gości.

Nie czułam złości. Jeszcze nie. To było coś bardziej miękkiego, cichszego. Coś, co rozpełzało się po ciele i zostawiało chłód. Niedowierzanie.

– Aha – powiedziałam tylko.

Wróciłam do mazurka, ale ręka mi zadrżała. Marek wciąż pakował się szybko, bez słowa. Jakby chciał zniknąć, zanim jeszcze zdążę zareagować. Coś tu nie grało. Znałam Teresę – lubiła mnie, zawsze zapraszała nas razem. Dlaczego teraz miałaby mnie nie chcieć u siebie?

I te jego ostatnie tygodnie… Ciągłe „zostanę dłużej w pracy”, spanie z telefonem pod poduszką, unikanie spojrzeń. Pamiętam, jak jeszcze w lutym szłam z nim za rękę po parku, a on śmiał się z mojego czapko-kaptura. I pamiętam też, jak ostatnio próbowałam się do niego przytulić, a on drgnął, jakby oparzył się moim dotykiem. Wiedziałam, że coś się zmieniło. Ale nie chciałam jeszcze wiedzieć co dokładnie.

Teściowa nic nie wiedziała

W sobotnie przedpołudnie zadzwoniłam do Teresy. Serce waliło mi jak młot. Nie planowałam tego wcześniej – po prostu… telefon sam znalazł się w mojej dłoni. Potrzebowałam się upewnić. Usłyszeć jej głos.

– Cześć, kochana! – odezwała się radośnie. – Wszystko w porządku?

– Tak… Wiesz, Marek mówił, że do ciebie jedzie. Już dotarł?

Zapadła chwila ciszy. Krótka, ale gęsta.

– Marek? – Teresa się zawahała. – Nie, nie przyjechał. W ogóle... nic nie wspominał. Myślałam, że święta spędzacie razem jak zwykle.

Przygryzłam wargę, aż poczułam metaliczny smak krwi. Z gardła wyrwał mi się chrapliwy śmiech, który miał udawać lekkość.

– Aha, może coś się zmieniło w ostatniej chwili – bąknęłam. – Dobrze, to ja tylko chciałam zapytać. Wesołych Świąt, Tereso.

Julcia... wszystko w porządku?

– Tak, tak. Wesołych Świąt.

Rozłączyłam się, zanim głos mi się załamał. Osunęłam się na podłogę w kuchni. Tam, gdzie nikt mnie nie widział. Nagle poczułam, jakby cały dom był pusty, choć jeszcze kilka godzin temu w powietrzu unosił się zapach wanilii i nadziei. Marek nie pojechał do matki. Skłamał. W tak prosty, bezczelny sposób. Ale dlaczego?

W głowie zaczęły mi się układać wszystkie sygnały: jego spakowana torba czekająca od rana przy drzwiach, nowe perfumy, których wcześniej nie używał. Nawet sposób, w jaki dziś rano mówił „do zobaczenia” – jakbyśmy byli sąsiadami, a nie małżeństwem. Zadrżałam. Święta zawsze były naszą tradycją. A teraz… zostałam sama.

Byłam w szoku

Wielkanocny poranek był chłodny i bezdusznie cichy. Wstawiłam wodę na kawę, choć wiedziałam, że nie mam na nią najmniejszej ochoty. Stół w salonie wciąż był nakryty dla dwóch osób. Starałam się wmówić sobie, że to nie głupie, że może jeszcze wróci, że to tylko jakieś nieporozumienie. Święconka leżała nietknięta w lodówce, obok niej półmiski z jajkami, żurek, którego nawet nie chciało mi się podgrzewać. Wszystko było gotowe – tylko nie ja. Ja byłam rozsypana, rozbita w drobny mak.

Usiadłam na kanapie, okryłam się kocem, jakby to miało mnie ochronić przed czymś większym niż chłód – przed samotnością. I wtedy zapikał telefon. Messenger. Zobaczyłam imię, które mnie zmroziło. Anka K. Pierwsza wiadomość:

„Nie chciałam cię ranić. Myślałam, że ci powiedział.”

Czytałam te słowa jakby były w obcym języku. Ale znałam je. I znałam ich znaczenie. Chwilę później pojawiła się druga wiadomość:

„Jest ze mną. Nie chcę wojny. Po prostu… on nie jest już twój.”

Zaparło mi dech. Jakby ktoś wyssał ze mnie powietrze. On nie jest już twój. Te słowa wbiły się we mnie jak nóż. Odłożyłam telefon, nie odpisałam. Wpatrywałam się w talerz z białą kiełbasą i połówkami jajek. Zimny żurek stał w garnku, którego nie miałam odwagi ruszyć. Wszystko było na swoim miejscu – oprócz mnie.

To była samotna Wielkanoc

Świąteczny poniedziałek mijał w ciszy. Słońce wpadało przez okno kuchenne, tworząc złote plamy na podłodze, jakby wszystko było normalne. Ale nic nie było normalne. Żurek wystygł zupełnie. Nie tknęłam go. Położyłam serwetkę na kolanach, jakbym wciąż czekała na Marka, jakbym jeszcze wierzyła, że otworzy drzwi, powie: „Wróciłem, przepraszam”. Ale nikt nie wracał.

Spróbowałam zająć się czymś – przestawiłam talerze, poprawiłam obrus, wytarłam już czysty blat. W końcu usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty, który wystygł szybciej niż moje emocje.
Przeglądałam stare zdjęcia w telefonie. Z zeszłego roku – ja i Marek śmiejemy się nad koszyczkiem, ubrani w pastelowe kolory, trzymamy się za ręce. On wtedy patrzył na mnie jakby byłam całym światem. A teraz? Teraz był z kimś innym. Może w tej chwili siedział naprzeciw niej, jadł jajko z chrzanem i mówił te same żarty, które przez lata słyszałam tylko ja.

Zrobiłam sobie spacer. Weszłam do parku. Dzieci biegały z pisankami, ktoś rozstawiał koc piknikowy. Ludzie śmiali się, fotografowali. A ja szłam między nimi jak duch. Nikt nie wiedział, że właśnie dziś, w dzień zmartwychwstania, coś we mnie umarło.

Nie zamierzałam udawać

Marek wrócił we wtorek po południu, jak gdyby nigdy nic. Jakby nie zostawił mnie samej w święta. Jakby nie spał w czyimś innym łóżku, gdy ja siedziałam przy pustym stole.

– Cześć – rzucił z progu.

– Cześć? – parsknęłam. – Tyle masz mi do powiedzenia?

– Julia, proszę, nie teraz. Jestem zmęczony.

– A ja jestem zdradzona, Marek! Nie miałeś odwagi powiedzieć mi prawdy, więc uciekłeś jak tchórz? Zostawiłeś mnie samą w Wielkanoc!

Milczał. Stał tam z torbą przewieszoną przez ramię, jakby nie wiedział, czy wejść dalej, czy uciec.

– Widziałam jej wiadomości. Wiem, gdzie byłeś. Nie zaprzeczysz, prawda?

– Nie – wycedził. – Nie zaprzeczę.

– To od kiedy mnie okłamujesz? Od kiedy śpisz z tą… Anką?!

– Julia…

– Od kiedy, do cholery?!

– Od grudnia! – krzyknął. – Od grudnia, dobrze?! Zaczęło się w pracy, a potem... nie umiałem przestać.

Zatoczyłam się o krok do tyłu, jakby mnie uderzył. Zamarłam, zaciskając dłonie w pięści.

– I co, miałam tak po prostu siedzieć, piec mazurki, malować pisanki i czekać, aż łaskawie uznasz, że warto mi powiedzieć, że masz drugie życie?!

– Nie chciałem cię skrzywdzić – wyszeptał.

– Ale skrzywdziłeś. Z premedytacją. Wiesz, Marek, gorsze od zdrady jest to twoje lodowate milczenie, twoje tchórzostwo. To, że zostawiłeś mnie w domu, jakbym była nikim.

On spuścił głowę. Ja już nie miałam łez. Tylko wściekłość i gorzkie poczucie straty.

– Śpij gdzie chcesz. Na kanapie. W samochodzie. U niej. Byle nie tutaj. Nie obchodzi mnie to.

Zostawiłam go w kuchni i zamknęłam się w sypialni. Po drugiej stronie drzwi słychać było tylko jego oddech. Ciężki. Żałosny.

To koniec

Minęło kilka dni. Marek zniknął. Nie zostawił listu, nie próbował się tłumaczyć. Zabrał kilka rzeczy z szafy i wyszedł, jakby wyłączał światło po ostatnim akcie. Nie płakałam. Łzy skończyły się w święta. Teraz była tylko pustka. Ale nie ta rozpaczliwa, szlochająca. Raczej cicha, uporządkowana – jak puste pudełko, z którego ktoś wyjął ostatnią pamiątkę.

Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy pójdę do prawnika, czy się jeszcze spotkamy na jakiejś ławce w parku, udając obcych. Ale wiedziałam jedno: nie wrócę do tego, co było. Nie po tym, co mi zrobił. Nie po tym, co zrobiłam ja – kiedy w końcu odważyłam się spojrzeć prawdzie w oczy.

W niedzielę rano wstałam wcześniej. Ubrałam się ciepło i wyszłam do parku. Tego samego, w którym kiedyś chodziliśmy za rękę. Teraz szłam sama, z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach. Ptaki śpiewały. Ludzie wyprowadzali psy, dzieci puszczały bańki mydlane. Słońce ogrzewało mi twarz. I choć wiosna pachniała jak co roku – czymś świeżym, obiecującym – we mnie nie było jeszcze nowego początku.

Julia, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama