Reklama

Gdybym miała opisać nasze małżeństwo jednym słowem, to pewnie wybrałabym: „normalne”. Nie idealne, nie tragiczne – takie po prostu… codzienne. Mamy dwójkę dzieci, psa, kredyt i tę samą kanapę od dziesięciu lat. Ja ogarniam dom, Robert pracuje. W ostatnich miesiącach był trochę bardziej nieobecny niż zwykle, zamyślony, zmęczony. Myślałam: stres, może wypalenie. Nie chciałam drążyć. Sama też nie jestem już tą roześmianą dwudziestolatką, którą kiedyś poznał. Życie robi swoje.

Święta zawsze były dla mnie czymś ważnym. Przygotowywałam wszystko z wyprzedzeniem: makowiec z przepisu mamy, sianko pod obrus, paczki schowane po szafach. I w tym roku chciałam, żeby było inaczej – spokojniej, cieplej. Żebyśmy wreszcie usiedli razem i nie musieli się spieszyć. Tylko że już w Wigilię wszystko zaczęło się sypać. Robert powiedział, że musi wyskoczyć na chwilę – i wyszedł.

Czekaliśmy na niego

– Mamo, a kiedy przyjdzie tata? – zapytała Basia, siadając przy stole i poprawiając opaskę z reniferem, którą wcześniej sama wybrała w sklepie.

Miała wtedy takie podekscytowane oczy, że aż ścisnęło mnie w gardle.

– Już niedługo, kochanie. Miał tylko coś załatwić w pracy – powiedziałam z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas.

Zerknęłam na telefon. Brak nowych wiadomości. Żadnej. Nawet głupiego „będę później”. Z kuchni pachniało barszczem i grzybami. Kuba podjadał pierogi, a ja co chwilę spoglądałam na drzwi. Minęła siedemnasta, potem osiemnasta. Zastanawiałam się, ile jeszcze mogę udawać, że wszystko jest w porządku. Około dziewiętnastej zadzwoniła Sylwia.

– Iga, jest Robert? – zapytała od razu.

– Wyszedł. Coś do pracy… – próbowałam brzmieć swobodnie.

– Serio? W Wigilię? Przestań być naiwna. Co on, Święty Mikołaj z nadgodzinami?

– Sylwia, nie teraz, dobrze? Mam dzieci przy stole. Może naprawdę coś się stało. Może auto… albo...

– Iga, otwórz oczy.

Ale nie chciałam. Jeszcze nie. Jeszcze łudziłam się, że zaraz wejdzie z uśmiechem i powie, że coś się przedłużyło. Przecież nie mógł nas tak po prostu zostawić. Nie w Wigilię. Nie nas. Gdy dzieci śpiewały kolędę, a ja trzymałam w dłoni pusty talerz dla niespodziewanego gościa, czułam, że to ja jestem tą, która została sama. Własny mąż stał się kimś, na kogo trzeba czekać jak na obcego.

Nie odbierał telefonu

Pierwszy dzień świąt przeszedł jak przez mgłę. Dzieci bawiły się prezentami, które Robert zapakował jeszcze kilka dni wcześniej. Jakby przewidział, że jego przy tym nie będzie. Kuba złożył Lego, Basia tuliła nową lalkę, a ja parzyłam trzecią kawę, której nawet nie piłam.

Telefon wciąż milczał. Napisałam mu siedem wiadomości. Zadzwoniłam trzynaście razy. Głos Roberta z poczty głosowej brzmiał tak absurdalnie obco, jakby już dawno należał do kogoś innego.

Popołudniu przyjechała Sylwia. Z tą swoją miną, jakby wiedziała wszystko. Przyniosła sałatkę jarzynową i termos z barszczem, bo uznała, że „pewnie nic nie jadłam”. Miała rację.

– Iga, on cię zostawił na święta z dziećmi. I nie raczył zadzwonić. To ci nie daje do myślenia?

– Nie wiem. Może… nie chcę jeszcze wierzyć w najgorsze – odpowiedziałam, wpatrzona w pusty fotel Roberta.

– Iga, obudź się. Chyba nie myślisz, że wpadł w jakiś międzygalaktyczny korek?

Basia przyszła wtedy do nas. Szeptem, jakby nie chciała tego powiedzieć za głośno:

– Mamo... tata nas już nie kocha?

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie odpowiedziałam. Po prostu przytuliłam ją mocno, jakbym mogła ją ochronić przed światem, którego sama już nie rozumiem. Sylwia też zamilkła. Zrobiło się tak cicho, że słychać było tylko zegar w kuchni.

Mąż wrócił, ale się nie tłumaczył

Robert wrócił. Tak po prostu. Otworzył drzwi, jakby wyszedł tylko po bułki. W dłoni trzymał torbę sportową i nie spojrzał mi w oczy. Basia rzuciła się do niego z krzykiem „Tata!”, a on ją przytulił z opóźnioną reakcją. Jakby musiał sobie przypomnieć, kim ona właściwie jest.

– Gdzie byłeś? – zapytałam spokojnie, kiedy dzieci poszły do swoich pokoi. Ręce mi drżały, ale głos miałam lodowaty.

Musiałem wyjechać. Służbowo. Nie miałem jak dać znać – odpowiedział, jakby mówił o dostawie towaru, nie o zniknięciu w Wigilię.

– Służbowo? W święta? Bez jednego SMS-a?

– Iga, proszę cię. Nie zaczynaj teraz. Jestem zmęczony – rzucił i usiadł na kanapie. Jakby to jego należało teraz żałować.

Patrzyłam na niego i nie poznawałam człowieka, z którym dzieliłam życie od piętnastu lat. Obojętność w jego głosie bolała. W nocy obudziłam się i usłyszałam jego głos. Rozmawiał przez telefon, szeptem. I wtedy... ten kobiecy śmiech. Delikatny, krótki, wystarczający. Weszłam do salonu bez zapowiedzi. Robert spojrzał na mnie, zaskoczony. Od razu się rozłączył.

– Masz romans? – zapytałam.

– Daj spokój, Iga. To nie tak.

Ale już wiedziałam. Może jeszcze nie miałam dowodu, ale serce znało prawdę wcześniej niż rozum. I tamtej nocy nie mogłam już zasnąć. Siedziałam przy oknie i patrzyłam w ciemność.

Prawda wyszła na jaw

Dwa dni później dostałam wiadomość od Sylwii. „Sprawdź to” – napisała i wkleiła link do posta w mediach społecznościowych. Kliknęłam. Na ekranie załadowały się zdjęcia z wyjazdu w góry – śnieg, termosy, uśmiechy. I wśród nich… Robert. W puchowej kurtce, z kubkiem w dłoni, śmiejący się do kobiety, którą znałam aż za dobrze. Zuzanna. Moja dawna koleżanka. Na jednym ze zdjęć całował ją w policzek. Naturalnie, czule. Tak jak kiedyś mnie.

Telefon prawie wypadł mi z ręki. Palce drżały, serce waliło. Czułam, jak powietrze ze mnie uchodzi, jakby ktoś nagle odkręcił zawór. Wparowałam do salonu.

– To z nią byłeś? Z Zuzą?! – krzyknęłam, rzucając telefon na stół tak, by zdjęcie mówiło za mnie.

Robert spojrzał, westchnął. Nawet nie próbował zaprzeczyć.

– Tak. Ale to nie było zaplanowane… Wyszło samo.

– Samo?! – głos mi się załamał. – Zostawiłeś dzieci w Wigilię, mnie, bo samo tak wyszło?

– Byłem zmęczony… z nią… poczułem, że znowu żyję – dodał cicho, jakby sam siebie przekonywał.

Stałam tam, w piżamie i szlafroku, czując, jak wewnątrz mnie coś się łamie. Widziałam, jak Basia i Kuba stoją za framugą, jak podsłuchują, jak łzy lecą im po policzkach. Moje dzieci. Nasze dzieci. A on? On siedział na kanapie jak widz w teatrze, który nie może się zdecydować, czy spektakl go jeszcze obchodzi. Wyszłam wtedy z pokoju, nie mówiąc ani słowa. Zamknęłam się w łazience, usiadłam na podłodze i płakałam.

Chciałam spojrzeć jej w oczy

Napisałam do niej bez ceregieli: „Musimy porozmawiać. Twarzą w twarz.” Odpisała po godzinie. „Kawiarnia na rynku. Jutro, 15:00.”

Weszłam tam pierwsza. Usiadłam w rogu, zamówiłam herbatę, choć nie czułam smaku od kilku dni. Kiedy weszła, serce zabiło mi mocniej. Nadal ta sama Zuza – zrobione włosy, miękki płaszcz, nonszalancka torba przewieszona przez ramię. Ale wzrok miała niepewny. Usiadła naprzeciwko mnie bez słowa. Przez kilka sekund tylko się mierzyłyśmy spojrzeniami.

Wiesz, że złamałaś mi nie tylko serce, ale całe życie? – powiedziałam cicho, patrząc jej prosto w oczy.

– Nie chciałam tego, Iga. Naprawdę. Ale... chyba obie wiemy, że to wasze małżeństwo od dawna nie działało – odpowiedziała, zaskakująco spokojnie. Jakby już miała tę rozmowę za sobą. Sama ze sobą.

– I to ci dało prawo się do niego zbliżyć? – syknęłam. – Uznałaś, że skoro mamy problemy, to możesz mi go zabrać?

– Nie zabrałam – poprawiła mnie, jak nauczycielka z dawnych czasów. – On przyszedł sam.

Poczułam, jak mnie zabolały te słowa. Zuza nie przepraszała. Nie tłumaczyła się. Nie udawała ofiary. W jej słowach nie było wyrzutów sumienia. Była chłodna. Obojętna. Wstałam, zanim zdążyła dopić kawę.

– Wiesz, co najbardziej boli? Nie to, że mi go zabrałaś. Tylko to, że zrobiłaś to wiedząc, kim jestem. Wiedząc, co miałam. I co teraz straciłam.

Nie odpowiedziała. Patrzyła tylko, jak wychodzę. A ja czułam, że moje życie teraz się całkowicie zmieni. Zostanę samotną matką.

Iga, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama