„Mąż złościł się, że mam osobne konto. Gdy pokazałam mu, ile mam tam kasy, przestał się w ogóle odzywać”
„– Zobaczyłem te pieniądze i nagle zrozumiałem, że gdybym jutro zniknął, ty byś sobie świetnie poradziła. Nawet byś się za mną nie obejrzała. Zamurowało mnie. – To o to chodzi? Że jestem samodzielna?”.

- Redakcja
Odkąd pamiętam, miałam swoje konto. Zaczęło się niewinnie – pierwsze zlecenia jako graficzka, parę stówek za logo, potem większe projekty. To był mój świat: kolory, kształty, klienci z polecenia i jedno małe konto, które rosło razem ze mną. Marek, mój mąż, zawsze był zdania, że wszystko w związku powinno być wspólne. Konto też. Tylko że ja nigdy nie czułam się z tym dobrze. Nie dlatego, że chciałam coś ukryć. Po prostu… lubiłam mieć coś swojego. Kiedyś mówił, że podziwia moją samodzielność. Dziś raczej mu ona przeszkadza.
Nie dopytywał o finanse przez lata. Aż zaczęło się od: „A ile teraz masz klientów?” i „Może byśmy ustalili, kto ile wpłaca na wspólne?”. Zbywałam go, ale czułam napięcie. Wiedziałam, że coś się zmienia. Coraz częściej czułam, że zamiast troski – słyszę kontrolę. Wygadałam się Kindze, koleżance. Siedziałyśmy w kawiarni, ja z latte, ona z chłodnym dystansem.
– Marek coraz częściej pyta o moje konto – powiedziałam. – Nie wiem, co się dzieje.
– Wiesz – odpowiedziała. – Tylko boisz się to nazwać.
Zapadła we mnie cisza, ale wiedziałam, że ona ma rację. I że zbliża się coś, czego wcale nie chcę zobaczyć.
Mąż naciskał na mnie
– Anita, możemy w końcu o tym pogadać? – Marek oparł się o framugę drzwi, patrząc na mnie, jakbym miała coś ukrytego za plecami.
– O czym? – udawałam, że nie wiem, ale czułam, jak mi serce przyspiesza.
– O twoim koncie. Ile tam masz? I dlaczego nadal nie przelewamy wszystkiego na wspólne? – głos miał spokojny, ale oczy świdrowały mnie jak wiertło.
– Bo to moje konto – odpowiedziałam zbyt ostro. – Od zawsze tam trzymałam pieniądze z pracy.
– Jesteśmy małżeństwem, do cholery! – podniósł głos. – Czy ty mnie w ogóle traktujesz serio?
– A ty mnie?! – warknęłam. – Bo co, bo mam własne oszczędności? To znaczy, że jestem podejrzana?
– Nie chodzi o oszczędności, tylko o zaufanie. Masz przede mną tajemnice.
– Tajemnice? Pracuję, zarabiam, nikogo nie okradam. Dlaczego tak bardzo chcesz wiedzieć, ile mam pieniędzy?
– Bo jesteśmy razem. Powinniśmy wszystko wiedzieć o sobie – rzucił, jakby to było oczywiste.
– Nie wszystko! – krzyknęłam. – Nie jestem twoją własnością!
Wzrok mu pociemniał. Przez sekundę patrzył na mnie, jakby już mnie nie znał.
– Skoro nie ufasz mi na tyle, by pokazać konto, to co jeszcze ukrywasz? Może nie tylko pieniądze?
Poczułam, jak mi się robi gorąco. Złość we mnie wybuchła.
– Chcesz wiedzieć? Proszę bardzo – mruknęłam przez zęby. Chwyciłam telefon, zalogowałam się na konto i podsunęłam mu ekran.
Saldo – 115 tysięcy. Zamarł. Odsunął się, spojrzał jeszcze raz. I… wyszedł z pokoju bez słowa. A ja zostałam z pulsującym w piersiach pytaniem: co właśnie się wydarzyło?
Obraził się na mnie
Przez pierwsze minuty po tej scenie myślałam, że wróci. Że zapyta, powie coś, cokolwiek. Ale nie. Wyszedł. Zabrał klucze, kurtkę i tyle go widziałam.
Chodziłam po mieszkaniu jak otępiała. Zaparzyłam herbatę, której nie wypiłam. Usunęłam kilka maili z pracy, których nawet nie przeczytałam. Nasłuchiwałam kroków, klucza w zamku, dźwięku telefonu. Nic.
Minęła godzina. Potem dwie. Wysłałam mu wiadomość: Gdzie jesteś? Nie odpisał.
Zbliżał się wieczór. Siedziałam na kanapie z kolanami pod brodą i zaczęłam analizować wszystko. Czy to był błąd, że mu pokazałam? Może powinnam była wcześniej? A może to ja się pomyliłam, trzymając to wszystko tylko dla siebie?
Kiedy wrócił, już leżałam w łóżku. Nie zapalił światła, nie powiedział „cześć”, nie zapytał, jak się czuję. Po prostu wszedł do sypialni, ściągnął koszulkę i położył się obok mnie. Plecami.
– Marek… – wyszeptałam. – Możemy porozmawiać?
Cisza.
– Nie chcę, żeby tak to wyglądało…
Cisza.
– Przecież to tylko pieniądze…
– Nie, Anita – odpowiedział zimno. – To nie są „tylko pieniądze”.
I znów cisza. Czułam, że coś pęka. Jakby od tej chwili nie chodziło już o konto, tylko o wszystko inne, co do tej pory przemilczeliśmy. I o to, co się między nami właśnie zaczyna rozpadać.
Wyznał, o co mu chodzi
Dwa dni. Tyle trwała ta niemrawa wojna. Żadne z nas nie podnosiło głosu. Nie trzaskaliśmy drzwiami. Ale ta cisza była gorsza niż wszystkie kłótnie, jakie do tej pory mieliśmy. Marek mówił tylko tyle, ile musiał. „Masz klucze?”, „Podasz sól?”. W pracy czułam się fatalnie. Bolała mnie głowa, miałam spięte plecy, serce waliło jak młot. Trzeciego dnia wieczorem postawiłam herbatę na stole i powiedziałam twardo:
– Marek, musimy porozmawiać. Teraz. Nie mogę już tak.
Siedział w fotelu, zapatrzony w telewizor. W końcu odłożył pilot i spojrzał na mnie.
– Co chcesz powiedzieć?
– Że nie rozumiem, co się dzieje. Pokazałam ci konto, tak jak chciałeś. A ty... odciąłeś się ode mnie. Dlaczego?
Patrzył długo. W końcu westchnął i powiedział:
– Bo poczułem się niepotrzebny.
– Co?
– Zobaczyłem te pieniądze i nagle zrozumiałem, że gdybym jutro zniknął, ty byś sobie świetnie poradziła. Nawet byś się za mną nie obejrzała.
Zamurowało mnie.
– To o to chodzi? Że jestem samodzielna?
– Nie. O to, że jestem zbędny. Bez ciebie byłbym nikim. Bez ciebie nie dałbym rady. A ty? Ty jesteś instytucją. Masz swój świat, swoje konto, swoją pracę. I ja tylko jestem obok. Nawet nie wiem, po co.
– To nieprawda – szepnęłam.
– Ale tak to poczułem – odpowiedział cicho. – I nie wiem, co z tym zrobić.
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, każde z własnym ciężarem. I nagle zrobiło się jasne, że to nie tylko o konto chodzi. To o to, czy my w ogóle jeszcze jesteśmy „my”.
Zaczęłam inaczej na to patrzeć
Kilka dni później spotkałam się z Kingą. Potrzebowałam wygadać się komuś, kto nie patrzy na Marka jak na członka rodziny. Siedziałyśmy w tej samej kawiarni co ostatnio, ale kawa tym razem była zimna, a rozmowa gorzka.
– Pokazałam mu saldo – powiedziałam bez wstępu.
– I?
– Przestał się do mnie odzywać. Potem powiedział, że poczuł się zbędny. Że nie jestem z nim „bo muszę”. Tylko dlatego, że chcę. I że dla niego to za mało.
Kinga pokiwała głową, jakby już to wszystko słyszała od innych kobiet.
– Dla nas to jest oczywiste: niezależność, wybór, wolność. Ale dla wielu facetów… to jak nóż w ego. Bo oni byli uczeni, że mają być potrzebni. Że muszą utrzymywać, chronić, decydować.
– Ale ja nigdy tego od niego nie wymagałam. Od początku byłam samodzielna.
– I może właśnie dlatego tak mu ciężko. Bo nigdy nie poczuł się... niezbędny.
Zamilkłam. Cofnęłam się myślami do momentów, które kiedyś wydawały się niczym. Kiedy opowiadał o swojej premii, a ja tylko kiwałam głową. Kiedy pytał, czy chcę pomóc z fakturami, a ja mówiłam: „Poradzę sobie”. Kiedy sam naprawił zlew, a ja to zbyłam: „Mogłam zadzwonić po hydraulika”.
Może z każdym takim zdaniem wbijałam mu drzazgę. Niechcący. Bez złych intencji. Ale wbijałam.
– Myślałam, że to dobrze, że jestem samodzielna – powiedziałam cicho.
– To dobrze – odpowiedziała Kinga. – Ale czasem mężczyźni… boją się silnych kobiet. Bo czują się przy nich mali.
I wtedy uderzyło mnie coś jeszcze: że ja kocham swoją niezależność. Ale może nigdy nie nauczyłam się jej dzielić.
Chciałam nas ratować
Następnego dnia, kiedy Marek wrócił z pracy, czekałam na niego przy stole. Bez ekranu, bez muzyki, bez komputera. Z herbatą i pustym kubkiem obok – dla niego.
– Chciałabym porozmawiać – powiedziałam, zanim zdjął kurtkę.
Spojrzał na mnie zmęczony, jakby był gotowy na kolejną kłótnię. Ale nie było kłótni. Tylko cisza i ja – drżąca, ale obecna.
– Nie chcę, żebyśmy się rozpadli przez pieniądze – zaczęłam.
Usiadł naprzeciwko. Nie odpowiadał.
– Ale to nie o pieniądze chodzi, prawda? – ciągnęłam. – Tylko o to, że się oddaliliśmy. Że każdy z nas coś sobie w głowie dopowiadał i w końcu przestaliśmy się słyszeć.
– Prawda – powiedział cicho. – Ty jesteś... tam. Z przodu. A ja ciągle czuję się gdzieś z tyłu.
– To nie jest wyścig, Marek. Nie chcę być z przodu ani z tyłu. Chcę być obok ciebie.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Nie czuję się częścią drużyny – powiedział po chwili. – Tylko... dodatkiem. A może nawet przeszkodą. My się kiedyś wspieraliśmy. A teraz każdy dźwiga swoje.
– Może za bardzo się zamknęłam w sobie. Może za bardzo chciałam udowodnić, że sobie poradzę. Nawet nie wiem komu.
– Sobie. – Jego głos był łagodny. – Ale w tym wszystkim zostawiłaś mnie na ławce rezerwowych.
Zrobiło mi się zimno. Nie miałam siły zaprzeczać.
– Możemy spróbować terapii? – zapytałam. – Albo chociaż regularnych rozmów bez osądzania.
Marek wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Muszę to przemyśleć.
Nie powiedział „nie”. Ale nie powiedział też „tak”. Czułam, że coś w nim pękło. Jak porcelana, którą da się skleić, ale już zawsze będzie miała rysę. A może więcej niż jedną.
Anita, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Życie na dwa fronty mnie przerosło. Okradłem własnego syna, żeby kochance niczego nie brakowało”
- „Przygarnęliśmy syna z rodziną. Żałuję, bo teraz te darmozjady nawet za siebie rachunków nie zapłacą”
- „Pojechałam na wieś do siostry w odwiedziny. Zamiast słów pożegnania na koniec, dostałam od niej rachunek”

