„Mąż miał moją pracę za daremną, do czasu, gdy dostałam awans. Chce spijać śmietankę mojego sukcesu, ale już ja mu pokażę”
„Trzymałam w ręku kopertę z informacją o awansie i nowym wynagrodzeniu. Byłam szczęśliwa, podekscytowana. Chciałam to z kimś dzielić. Chciałam, żeby mój mąż, ten sam, który przez lata nawet nie słuchał, jak nazywa się moja firma, powiedział: wiedziałem, że ci się uda”.

- Redakcja
Przez większość naszego małżeństwa miałam wrażenie, że mój mąż widzi mnie bardziej jako element wystroju domu niż partnerkę z własnymi ambicjami i celami. Zawsze słyszałam, że jego praca to poważna sprawa, a to, co ja robię, to tylko robota w korporacji. Nigdy nie zapytał, czym się zajmuję, nie interesowały go moje projekty, nie znał nawet nazwiska mojego szefa. Ale wszystko się zmieniło, gdy dostałam awans. Nagle stałam się powodem do dumy. Wtedy właśnie mój mąż postanowił, że to dzięki niemu dotarłam tam, gdzie jestem dziś.
Za ścianą obojętności
– Co chcesz na kolację? – zapytałam go któregoś wieczoru, wracając z pracy.
– Obojętnie – rzucił, nie odrywając wzroku od telewizora.
Odłożyłam torebkę i płaszcz, zdjęłam buty, a on nawet nie spojrzał w moją stronę. W kuchni z trudem powstrzymywałam się od westchnięć. W pracy prowadziłam trudną prezentację dla zarządu, udało mi się przekonać klienta, który przez miesiące nie odpowiadał na żadne propozycje. Wracałam z poczuciem, że zrobiłam coś ważnego. Ale tu, w domu, nikt nawet nie zapytał, jak mi poszło.
– Miałam dzisiaj ważne spotkanie – odezwałam się znad deski do krojenia.
– Mhm – mruknął. – Tylko nie zapomnij, że jutro muszę wcześniej wyjechać do biura, więc śniadanie ogarnij szybciej, okej?
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego postawiłam kolację na stole, usiadłam naprzeciwko niego i zaczęłam jeść. Cisza dźwięczała bardziej niż jego najgłośniejszy śmiech przy meczach. Mój mąż potrafił mówić godzinami o swojej pracy – o klientach, projektach, idiotycznym szefie. A ja słuchałam. Nawet gdy miałam dosyć, udawałam zainteresowaną. On nie udawał nawet przez chwilę.
– Wiesz, szefowa dziś mnie pochwaliła – powiedziałam cicho.
– No to fajnie. Możesz mi podać sól?
Podałam mu. Ale wtedy coś we mnie przygasło. Przez chwilę patrzyłam, jak dosala jajecznicę, którą zrobiłam po długim dniu pracy. I pomyślałam: chyba lepiej byłoby usiąść sama przy stole, niż z kimś, kto od dawna nie widzi, że jestem obok.
Niewidzialna przy stole
W firmie mówi się, że jestem kobietą z żelaza. Że potrafię postawić na swoim, że umiem prowadzić zespół i nie tracę głowy, kiedy robi się gorąco. A w domu? W domu mogłam zniknąć, a on pewnie zauważyłby dopiero wtedy, gdyby nie miał czystych skarpetek.
Pewnego dnia wróciłam później. Prezentacja u klienta przeciągnęła się, a potem jeszcze trzeba było dopiąć formalności. Weszłam do mieszkania, cicho, prawie jak złodziej. W salonie paliło się światło. On siedział na kanapie, z laptopem na kolanach i talerzem po obiedzie obok.
– Cześć – powiedziałam.
– O, hej. Dzwoniłem do ciebie, ale chyba byłaś zajęta – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Miałam ważne spotkanie. Mówiłam rano.
– A, no tak… Zrobiłem sobie makaron. Zostało trochę, jakbyś była głodna.
Zajrzałam do kuchni. Garnek z resztką kluch w zalewie sosu śmietanowego. Ani razu nie pomyślał, żeby zapytać, czy zjem coś ciepłego po czternastu godzinach poza domem. Ale przecież nie byłam głodna. Byłam zmęczona. Zmęczona tym, że muszę dzielić życie z kimś, kto nie rozumie, jak wiele mnie kosztuje każdy dzień.
– Jak poszło? – zapytał, ziewając.
– Udało się. Klient podpisał umowę. Największy od miesięcy.
– Aha. Fajnie.
Wstałam i poszłam się wykąpać. W lustrze zobaczyłam kobietę, której nikt nie gratuluje. Która wraca do domu, w którym nie ma ani dumy, ani zachwytu, ani nawet prostego: „Jestem z ciebie dumny”.
Pierwszy dzień, który coś zmienił
Wszystko wydarzyło się nagle, niemal bez ostrzeżenia. Tydzień po podpisaniu umowy z dużym klientem dostałam zaproszenie na rozmowę z zarządem. Weszłam do sali z bijącym sercem, myśląc, że może coś poszło nie tak, że będą mieć pretensje. Ale nie. Czekał na mnie szef działu HR i nowa dyrektorka operacyjna.
– Chcemy, żebyś objęła zespół projektowy na poziomie centralnym – powiedziała. – Gratulacje. To duży krok.
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba coś w stylu „dziękuję, to dla mnie zaszczyt”. Ale jeszcze przez chwilę siedziałam w szklanym gabinecie, jakby bała się, że ktoś zaraz wejdzie i powie, że to pomyłka.
Kiedy wróciłam do domu, trzymałam w ręku kopertę z informacją o awansie i nowym wynagrodzeniu. Byłam szczęśliwa, podekscytowana. Chciałam to z kimś dzielić. Chciałam, żeby mój mąż, ten sam, który przez lata nawet nie słuchał, jak nazywa się moja firma, powiedział: „Wiedziałem, że ci się uda”.
– Dostałam awans – oznajmiłam, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi.
– Serio? – podniósł głowę znad gazety. – No proszę, mówiłem ci przecież, że masz łeb na karku.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– Mówiłeś?
– No jasne. A co, myślisz, że nie widzę, jak się zaharowujesz?
Uśmiechał się jak dobry wujek. Jakby to on mnie tam wypchnął, jakby to dzięki jego „wsparciu” byłam tu, gdzie byłam. I po raz pierwszy poczułam coś dziwnego. Nie radość. Raczej niepokój.
Sukces ma wielu ojców
Od momentu, kiedy powiedziałam mu o awansie, coś w nim się zmieniło. Nagle zaczął interesować się moją pracą – ale nie po to, żeby mnie wspierać, tylko żeby się chwalić. Znajomym mówił, że to on zawsze powtarzał, że „moja żona do czegoś dojdzie”. Zaczął się nawet gubić w szczegółach, które sam dopowiadał.
– Ona teraz zarządza całym regionem, wiecie? – opowiadał przy kolacji ze znajomymi. – I to dlatego, że ja ją zawsze dopingowałem, żeby nie rezygnowała z pracy, nawet jak były trudne czasy. Pamiętasz, kochanie?
Pamiętałam. Pamiętałam, jak kilka lat temu mówił: „Po co ty się tam męczysz za te grosze? Zajmij się domem, ja ogarnę rachunki”. Pamiętałam, jak sugerował, żebym zrezygnowała, kiedy dostałam pod opiekę pierwszy zespół. Bo przecież nie będzie kto gotował obiadów.
– Ty zawsze w siebie wierzyłaś – powiedział, klepiąc mnie po ramieniu jak ciocię z Ameryki.
Ale ja nie wierzyłam. Uwierzyłam dopiero wtedy, gdy zaczęłam odnosić sukcesy. Sama. Bez niego. I teraz, gdy nagle zauważył, że mam głos, zaczęło mu się podobać, jak brzmię. Zaproponował, że pojedzie ze mną na spotkanie firmowe w górach. Wcześniej nawet nie wiedział, czym się zajmuję.
– Przecież jestem twoim mężem, mogę cię wspierać.
Wspierać? W czym? W podawaniu wizytówek ludziom, z którymi on nawet nie potrafiłby porozmawiać? Zrozumiałam, że jemu nie chodziło o mnie. Chodziło o obraz. O pokazanie, że sukces mojej pracy jest także jego.
Moja kariera, jego teatr
Na wyjazd integracyjny do Zakopanego pojechał ze mną jak paw. Kupił sobie nową koszulę, wypastował buty, a mnie wypytywał, kto będzie, gdzie siądziemy, czy będą przemówienia. Jakby to on miał dostać statuetkę „Pracownik Roku”.
– Może opowiem, jak wspierałem cię w najcięższych momentach? – zażartował przy śniadaniu. Tylko że to wcale nie brzmiało jak żart.
Wieczorem, gdy już siedzieliśmy przy stole z moimi współpracownikami, przejął inicjatywę. Mówił o mnie w trzeciej osobie, jakby był moim agentem, nie mężem. Słuchałam w osłupieniu.
– Zawsze wiedziałem, że do czegoś dojdzie – rzucił z dumą. – Nawet gdy pracowała po godzinach i ledwo stała na nogach, mówiłem jej: „Nie rezygnuj, to ci się opłaci”. No i proszę – spojrzał na mnie z uśmiechem.
Zamrugałam. Ani razu nie powiedział, że to moja praca, moje wysiłki, moja determinacja. Wszystko było „nasze”, czyli jego. Patrzyłam, jak moja koleżanka kiwa głową, a kolega śmieje się z jego anegdotek. Jakby naprawdę miał w tym udział. Po bankiecie podeszła do mnie jedna z młodszych dziewczyn z działu marketingu.
– Twój mąż to taki wspierający facet, masz szczęście – powiedziała z podziwem.
Uśmiechnęłam się krzywo. Wspierający? On dopisał się do scenariusza, który napisałam własną krwią, stresem i nocami spędzonymi przed komputerem. A teraz grał główną rolę. Moje życie zawodowe stało się jego teatrem. A ja byłam tylko rekwizytem w jego historii o tym, jak to „on zawsze wiedział najlepiej”.
Nie wszystko da się naprawić
Po powrocie z wyjazdu nie potrafiłam już dłużej udawać. Widziałam wyraźnie, że dla mojego męża mój sukces nie był powodem do dumy, tylko kolejnym pretekstem do tego, by błyszczeć cudzym światłem. Zaczął mówić o sobie jako o „mężu dyrektor”, żartując przy znajomych, że teraz to on „nie musi już pracować, bo żona go wykarmi”. W pracy byłam doceniana, słuchana, traktowana poważnie. W domu… byłam jego trofeum.
Pewnego wieczoru usiadłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu w oczy.
– Czy ty w ogóle wiesz, co robię? Jak nazywa się mój zespół? Co zawiera projekt, który właśnie realizuję?
Zacisnął usta. Milczał. Wiedziałam już, że nie zna odpowiedzi.
– Wiesz, kiedy naprawdę byłam szczęśliwa? Nie wtedy, gdy dostałam awans. Tylko chwilę przed tym, gdy miałam nadzieję, że cię to zainteresuje.
– Ale przecież interesuje mnie to – próbował się bronić. – Chodzę z tobą na spotkania, chwalę się tobą…
– Chwalisz się sobą, nie mną. Nigdy nie pytałeś, co czuję, ile mnie to kosztuje, z czym się mierzę. Po prostu wsiadłeś do gotowego pociągu.
Siedzieliśmy w ciszy. I nagle zrozumiałam: nie potrzebuję go, by iść dalej. Owszem, jest moim mężem. Ale nie był moim partnerem. Od tamtej rozmowy minęło pół roku. Nadal jesteśmy razem. Ale teraz wiem, że jeśli kiedyś zostanę sama, nie będę się bała. Bo sama doszłam tam, gdzie jestem. I nie muszę z nikim dzielić tego sukcesu, jeśli ten ktoś nigdy nie był po mojej stronie.
Ewa, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż ma do mnie pretensje, że urodziła nam się córka. Jakby uczył się biologii, winnego szukałby gdzie indziej”
- „Nie miałam innego wyjścia i musiałam zostać prawnikiem. W innym przypadku mogłam pożegnać się ze spadkiem”
- „Siostra wpadła do mnie na grzyby, a została na tydzień. Z mojego domu zrobiła sobie leśne spa, a ze mnie sługuskę”

