„Mąż zawsze był jak bryła lodu. Gdy zaszłam w ciążę, myślałam, że to się zmieni, ale nawet widok śpioszków go nie rusza”
„Poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i usiadłam na brzegu wanny. Czułam, jak wszystko we mnie zastyga. Czekałam na cokolwiek — zdenerwowanie, radość, może nawet strach. Ale nie na to. Nie na obojętność. W nocy nie mogłam zasnąć. Przekręcałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę. Słyszałam, jak on spokojnie oddycha, jakby nic się nie stało”.

- Redakcja
Nie mam jeszcze siwych włosów ani zmarszczek, ale mam coś gorszego — dziwne przekonanie, że jestem… nieodpowiednia. Za wrażliwa, za emocjonalna, a jednocześnie za dużo myślę i za bardzo chcę. A już na pewno za bardzo kocham. Tak przynajmniej wmawiał mi Marek, z którym byłam od dziesięciu lat.
Nie mówił tego wprost. W ogóle niewiele mówił. Nasze życie było ciche. Były wspólne kolacje: spaghetti, krewetki, czasem sushi na dowóz. Były też seriale, głównie kryminały albo science fiction. Były weekendowe wypady nad jezioro albo w góry. Marek lubił żyć w ciszy. Ja próbowałam czasem opowiadać o tym, co czuję: a to że się boję o przyszłość, a to że chciałabym spróbować czegoś nowego, a to że może dziecko… Ale wtedy jego twarz tężała i słyszałam tylko: „Agnieszka, znowu dramatyzujesz” albo „Czemu ty zawsze wszystko komplikujesz?”.
Po takich rozmowach długo milczałam. Z czasem przestałam je w ogóle zaczynać. Uznałam, że naprawdę coś jest ze mną nie tak. Że chcę zbyt wiele, bo Marek jest przecież stabilny, spokojny, a ja jak emocjonalna bomba.
A jednak go kochałam. Wierzyłam, że kiedyś się zmieni. Że dojrzeje, zrozumie, że coś zaskoczy i wtedy powie: „Chcę z tobą dziecka, Agnieszka. Chcę rodziny”. I przez te dziesięć lat udawałam, że to wszystko mi wystarczy. Że nie potrzebuję nic więcej i że sama nie jestem do końca gotowa na dziecko. Ale prawda była taka, że byłam gotowa od dawna.
Pamiętam jedną rozmowę z Martą, moją przyjaciółką. Siedziałyśmy wtedy na ławce, obie miałyśmy po kubku gorącej kawy z mlekiem. Marta nagle zapytała:
— I co, powiedziałaś mu znowu?
— Że chcę dziecka? – zapytałam.
— No.
— Powiedziałam. — mruknęłam. — Westchnął, wzruszył ramionami, a potem zmienił temat.
— Jeszcze się obudzi — stwierdziła Marta. — On po prostu nie umie o tym gadać.
Nie wiedziałyśmy wtedy, że nie chodziło o to, że „nie umie gadać”. On po prostu tego nie chciał.
Zrobiło mi się zimno
Powiedziałam mu o ciąży w środę wieczorem. Zrobiłam to bez żadnych wstępów. Po prostu usiedliśmy razem do kolacji, jak zwykle, a ja spojrzałam na niego i powiedziałam:
— Marek, jestem w ciąży.
Nie od razu zareagował. Podniósł wzrok znad talerza, patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby nie zrozumiał. Potem odłożył widelec i odchylił się lekko na krześle. Cisza, która zapadła, była tak gęsta, że miałam ochotę uciec do drugiego pokoju. Ale siedziałam i czekałam, aż coś powie.
— Muszę to przemyśleć — odezwał się w końcu.
To było wszystko. Ani jednego pytania, ani cienia zainteresowania tym, jak się czuję. Tylko to jedno zdanie, które zabrzmiało, jakbyśmy rozmawiali o nowym projekcie w pracy albo o zmianie wakacyjnych planów.
— Przemyśleć? — powtórzyłam.
— No tak — odparł i znowu sięgnął po widelec, jakby liczył na to, że wrócimy do jedzenia.
Zrobiło mi się zimno. Byłam pewna, że się ucieszy albo chociaż zdziwi. Ale nie… on po prostu przyjął to do wiadomości, jakby właśnie usłyszał, że znowu przepaliła się żarówka w łazience. Nie wytrzymałam.
— Marek, możesz się do tego jakoś odnieść? — naciskałam. — To jest nasze dziecko. Nie wiem, co znaczy „muszę to przemyśleć”. To się wydarzyło. To już jest.
Wzruszył ramionami i spojrzał w bok.
— Muszę się z tym przespać — mruknął.
Poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i usiadłam na brzegu wanny. Czułam, jak wszystko we mnie zastyga. Czekałam na cokolwiek — zdenerwowanie, radość, może nawet strach. Ale nie na to. Nie na obojętność.
W nocy nie mogłam zasnąć. Przekręcałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę. Słyszałam, jak on spokojnie oddycha, jakby nic się nie stało. Jakby mój świat się właśnie nie zatrząsł w posadach. Jakby nie chodziło o całe nasze dalsze życie.
Tylko ta jego obojętność
Nie powiedział nic przez dwa dni. Zachowywał się normalnie, jakby temat nie istniał. Zmywał naczynia, wychodził do pracy, czytał wiadomości w telefonie, wieczorem zapytał, czy chcę obejrzeć film. Nie odpowiedziałam, więc oglądał sam.
Trzeciego dnia wrócił wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole. Nie zapytał, jak się czuję ani nie powiedział, że się cieszy. Zamiast tego od razu przeszedł do rzeczy.
— Nie chcę tego dziecka — rzucił.
Poczułam, jakby ktoś zdzielił mnie w twarz i przez chwilę nie byłam w stanie nic powiedzieć.
— Co ty powiedziałeś? — wykrztusiłam w końcu.
— Nie chcę dziecka, Agnieszka — powtórzył spokojnie. — Nigdy nie chciałem. Myślałem, że tobie też przejdzie.
Nie wiedziałam, co zrobić z dłońmi. Położyłam je na stole, potem je zabrałam. Patrzyłam na niego i czułam, jak moje serce pęka. Tak po prostu? Tak się mówi takie rzeczy?
— Przez dziesięć lat wierzyłam, że dojrzejesz — powiedziałam cicho. — Że może się boisz, że nie umiesz o tym mówić. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ty po prostu nie chcesz. I że wiesz o tym od początku.
Wzruszył ramionami. Był spokojny i lodowaty jak zawsze.
— Bo nie chcę — odparł. — Nie jestem gotowy na bycie ojcem. I nie będę. To nie dla mnie. Dziecko zrujnuje nasze życie.
— Ale jesteś gotowy, żeby mnie zostawić z tym wszystkim? — szepnęłam.
Zamilkł. Patrzył na mnie uważnie, ale bez emocji. Nie było w nim współczucia, troski, nawet niepokoju. Tylko ta jego obojętność, która przez tyle lat mnie niszczyła.
— Tak byłoby uczciwiej — przyznał w końcu.
— Uczciwiej? — nie dowierzałam.
— Dla ciebie i dla dziecka — wyjaśnił. — Nie będę ojcem, bo nie mam w sobie takiego czegoś. I nie chcę udawać.
Wtedy dotarło do mnie, że nie ma już czego ratować. Że nie chodzi o strach ani o niedojrzałość. On przez cały ten czas wiedział, że nie chce tego, czego ja pragnęłam najbardziej. I że przez lata patrzył mi w oczy, gdy wierzyłam, że to się zmieni.
Nie zapytał, gdzie idę
Spakowałam się w niedzielę rano. Towarzyszyła mi cisza, znajoma, oswojona przez lata. Wstałam wcześniej. Weszłam do sypialni i wyjęłam walizkę spod łóżka. Pamiętam, że kiedy się wprowadzaliśmy, Marek żartował, że ta walizka będzie tylko na wakacje. Że teraz wszystko mamy razem, na zawsze. Z tamtego „na zawsze” została pusta rama łóżka i za ogrom ciszy między dwojgiem ludzi.
Pakowałam rzeczy powoli. Ubrania, dokumenty, kilka książek. Z kuchni zabrałam swój kubek, ten z wyszczerbionym uchem, który Marek zawsze odkładał na najwyższą półkę, bo uważał, że szpeci wnętrze. Nie chciałam wiele. Tylko to, co było moje.
On siedział w salonie. Słyszałam dźwięk powiadomień na jego telefonie, szuranie myszki, tykanie zegarka na ścianie. Nie zapytał, gdzie idę. Nie poprosił, żebym została. Nie powiedział, że będzie tęsknił.
Ostatnia noc, którą spędziliśmy razem, była całkowicie milcząca. Leżałam obok niego z otwartymi oczami i słuchałam jego spokojnego oddechu. On spał. Ja myślałam o wszystkim, co sobie przez lata wmawiałam. O tym, jak tłumaczyłam jego chłód, jego milczenie, jego nieobecność. Nazywałam to spokojem. Stabilnością. Wiernością. A to była pustka. Moja własna, w której próbowałam urządzić życie.
Przed wyjściem zatrzymałam się w drzwiach.
— Ja już nie muszę cię przekonywać, Marek. Już nie — powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie z kanapy bez zdziwienia ani jakichkolwiek emocji. Jakby czekał na te słowa.
— Wybacz — rzucił tylko.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam z mieszkania, w którym przez dziesięć lat nauczyłam się, jak zapominać o sobie. I pierwszy raz od dawna poczułam coś innego niż smutek. Spokój.
Trochę się posypałam
Nowe mieszkanie miało trzydzieści pięć metrów. Ciche, z wysokim sufitem, szarą sofą i kuchnią, w której na razie stał tylko czajnik. Wszystko było tymczasowe: kartony w kątach, ubrania w torbach, brak zasłon. Ale mimo tego czułam się tam… lekko. Jakby każda rzecz miała teraz swój początek, a nie była tylko przedłużeniem czegoś, co nie działało.
Rano robiłam sobie herbatę i siadałam przy oknie. Patrzyłam na ludzi wychodzących z pobliskiego bloku — na kobietę z psem, mężczyznę ze sportową torbą, chłopca z matką. Czasem włączałam muzykę. Dotykałam brzucha i mówiłam do dziecka szeptem. Czułam, że już nie jestem sama. Nie w taki sposób, jak przez ostatnie lata.
Marta zadzwoniła, kiedy jeszcze stałam w kolejce w aptece. Powiedziała, że słyszała od wspólnej znajomej, że się wyprowadziłam. Chciała się spotkać.
— Jutro? — zapytała.
— Może wieczorem — odparłam. — Będę wolna po osiemnastej.
Spotkałyśmy się w kawiarni niedaleko mojego nowego mieszkania. Marta wyglądała tak, jak zawsze — włosy w niedbałym koczku, ciemna szminka, płaszcz z wełny. Gdy mnie zobaczyła, przytuliła mnie mocno.
— Bałam się, że się posypiesz — wyznała cicho.
— Trochę się posypałam — mruknęłam w odpowiedzi. — Ale już ogarniam się na nowo.
Usiadłyśmy. Zamówiła dla mnie herbatę z maliną i imbirem, jak wtedy, kiedy chorowałam. Przyglądała mi się uważnie.
— Nie boisz się? — zapytała.
— Boję — przyznałam. — Ale się nie wstydzę. I to nowość.
Wiedziałam, że nie wszystko będzie łatwe. Że przyjdą dni, kiedy będzie brakowało mi siły albo pieniędzy, albo obecności drugiego człowieka. Ale nie czułam już tej pustki, która towarzyszyła mi przez tyle lat. Było we mnie coś innego. Taki cichy rodzaj odwagi. Jakby całe to „za bardzo”, które zawsze przeszkadzało Markowi, było dokładnie tym, co teraz trzymało mnie przy życiu.
Miałam prawo kochać
Byłam w parku. Słońce przebijało się przez gałęzie drzew, a liście pod nogami pachniały wilgocią. Siedziałam na ławce niedaleko placu zabaw i patrzyłam, jak dzieci biegają między huśtawkami a zjeżdżalnią. Matki i ojcowie krzątali się wokół nich z termosami, kanapkami, kurtkami przewiązanymi w pasie. Nikt nie patrzył na mnie dłużej niż przez chwilę. I pierwszy raz nie czułam się niewidzialna.
W brzuchu czułam delikatne ruchy. Położyłam rękę i zamknęłam oczy. Myślałam o tym, co mnie czeka, o przyszłości, która kiedyś wydawała się czymś odległym, prawie nierealnym. Teraz wszystko miało się spełnić. Wróciły do mnie słowa Marka. Wszystkie te zdania, które przez lata zbierały się w mojej pamięci jak kurz w kątach mieszkania. „Przesadzasz”, „Muszę to przemyśleć”, „Zrujnuje nam to życie”. Pamiętałam każde. I nagle uświadomiłam sobie, że nie mają już znaczenia. Straciły moc. Były tylko dźwiękiem, który w końcu ucichł.
Nie byłam połową czegoś, co nie działa. Byłam całością. I mogłam tę całość z kimś dzielić — z tym dzieckiem, które już teraz miało swoje miejsce w moim świecie. Mogłam kochać, bać się, czuć wszystko „za bardzo”. I to wystarczało. Podniosłam się z ławki i ruszyłam w stronę domu. Może jutro pójdę z Martą na spacer. Może pomaluję kuchnię na żółto. Może kupię nowy kubek, taki, który mi się naprawdę podoba. Miałam prawo do tych małych rzeczy. Do swoich uczuć i własnej drogi.
A najważniejsze, że miałam prawo kochać to dziecko. I już wiedziałam, że to wystarczy.
Agnieszka, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy zaszłam w ciążę, mąż niedojda zamienił moje życie w koszmar. Chował się za spódnicą teściowej, a potem było gorzej”
- „Byliśmy z bratem z innych światów. Ja byłam sprzątaczką, a on wielkim panem, ale wszystko zmienił jeden segregator”
- „Gdy syn dowiedział się, co jest w testamencie, rozpętał piekło. Zrobiłam to, co słuszne, ale chyba słono za to zapłacę”

