Reklama

Zawsze wydawało mi się, że tworzymy z Krzyśkiem partnerski związek. Wspólne decyzje, równe obowiązki, szczere rozmowy – tak to miało wyglądać. Kiedy zaszłam w ciążę, byłam przekonana, że będzie wspierał mnie na każdym kroku. Miałam nadzieję, że narodziny naszego syna zbliżą nas jeszcze bardziej. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała moje oczekiwania. Nie mogłam liczyć na jego pomoc. Dla niego zmiana pieluch i usypianie dziecka było poniżej godności. Tak zaczęła się najtrudniejsza lekcja mojego życia – o samotności w duecie i cenie poświęcenia.

Chciałam mu wierzyć

Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, przez chwilę wszystko wydawało się idealne. Krzysiek pocałował mnie w czoło i powiedział, że damy radę. Przytulił mnie mocno i zapewnił, że będziemy najlepszymi rodzicami na świecie. Wzruszyłam się wtedy i wierzyłam mu na słowo.

Przez kilka tygodni nosił mi herbatę do łóżka, czasem masował stopy, a na wieść o pierwszym badaniu nawet powiedział, że postara się zwolnić z pracy. Oczywiście nie wyszło – „coś mu wypadło”. Od tej pory większość wizyt zaliczałam sama, wracając do domu z wydrukowanym zdjęciem i nadzieją, że przynajmniej uda zainteresowanego. Przeważnie tylko rzucał okiem i pytał:

– I wszystko ok?

Tak, wszystko było „ok”. Dopóki nie zaczęło być bardzo nie w porządku. W trzecim trymestrze ledwo się ruszałam, miałam mnóstwo dolegliwości. Próbowałam mu to tłumaczyć, ale zawsze reagował podobnie:

– Kobiety od wieków rodziły dzieci. Nie dramatyzuj.

Siedział na kanapie z laptopem, podczas gdy ja dźwigałam siaty z zakupami. Czasem, kiedy prosiłam o pomoc, patrzył na mnie z irytacją.

Przecież nie jesteś chora.

Czułam się niewidzialna. Niby byłam w ciąży, niby tworzyliśmy rodzinę, a jednak każdą emocję, każdy niepokój musiałam tłumić w sobie. W nocy tuliłam brzuch i szeptałam do synka, że przynajmniej on mnie słucha. Jeszcze wierzyłam, że jak już się urodzi, Krzysiek się zmieni.

Nic się nie zmieniło

Poród trwał długo. Byłam wyczerpana, przestraszona, roztrzęsiona. Krzysiek, mimo wcześniejszych deklaracji, nie chciał być obecny. Twierdził, że „to nie jego bajka” i że „nie ma co się patrzeć na takie rzeczy”. Leżałam na sali porodowej sama, ściskając dłonie położnej, której nawet nie znałam. Kiedy w końcu usłyszałam pierwszy krzyk naszego syna, łzy spłynęły mi po policzkach. W tamtej chwili wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Przez kilka dni w szpitalu próbowałam dojść do siebie, nauczyć się karmić, przewijać, rozpoznawać płacz. Krzysiek przyjechał raz – z kwiatami i miną, jakby załatwiał przykry obowiązek. Odsiedział swoje pół godziny i pożegnał się słowami:

– Dobrze, że już po wszystkim. W domu jakoś to ogarniemy.

Wróciliśmy i... nic się nie zmieniło. Krzysiek, jak zwykle, chodził do pracy, wieczory spędzał przed komputerem. Nie pytał, czy coś zjem, nie interesowało go, czy spałam chociaż chwilę. Gdy poprosiłam, by przewinął małego, skrzywił się i rzucił:

– No weź, naprawdę mam się w to bawić?

Pewnego dnia, kiedy siedział z piwem przed telewizorem, zebrałam się na odwagę i zapytałam:

– Może wziąłbyś trochę wolnego? Przecież przysługuje ci urlop. Mogłabym trochę odsapnąć, może wrócić na chwilę do pracy?

Nie odpowiedział od razu. Popatrzył na mnie z takim politowaniem, że miałam ochotę zniknąć.

Ty tak serio? – prychnął. – Ja mam siedzieć w domu i przewijać pieluchy? Żartujesz chyba.

Wstał, zostawiając mnie z dzieckiem na rękach i pustką w sercu.

Byłam matką i ojcem

Po tej rozmowie unikaliśmy siebie. On wychodził wcześniej do pracy, wracał późno, a ja… starałam się nie płakać przy dziecku. Czułam się, jakbym mieszkała z obcym facetem, który czasem rzucał, że „coś trzeba kupić do jedzenia”, ale nie miał pojęcia, co się dzieje w naszym domu. A ja przecież nie chciałam luksusu, kolacji przy świecach czy prezentów. Chciałam, żeby spojrzał na mnie i zobaczył kobietę, która nie daje już rady. Gdy zapytałam, dlaczego nie chce spędzać więcej czasu z synem, wzruszył ramionami.

– On i tak tylko je, śpi albo ryczy. Co ja mam z nim robić?

– Może właśnie być przy nim. Trzymać go. Pozwolić mu cię poznać – powiedziałam cicho.

Nie odpowiedział. Poszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Siedziałam wtedy na kanapie z dzieckiem na piersi i poczułam, że więcej mamy wspólnego z moim kilkumiesięcznym synkiem niż z jego ojcem. Zaczęłam coraz więcej mówić o powrocie do pracy, choć odczuwałam wyrzuty sumienia. Krzysiek tylko machał ręką.

Rób, co chcesz. Tylko mnie nie mieszaj w te twoje plany. Ja nie zamierzam rzucać roboty i babrać się w pampersach.

Zamykałam się w sobie. Szukałam wsparcia u koleżanek, na forach, czasem u sąsiadki, która kiedyś powiedziała:

– Ty jesteś matką i ojcem w jednym. Dziecko to widzi. Ty się dla niego liczysz.

Te słowa bolały, bo były prawdziwe.

Wciąż się łudziłam

Któregoś dnia, kiedy wróciłam z dzieckiem od lekarza, zastałam Krzyśka przed komputerem. W słuchawkach, zapatrzony w monitor, nawet nie zauważył, że przekroczyliśmy próg mieszkania. Mały źle się czuł i marudził bez przerwy. Byłam zmęczona, głodna, z bolącym kręgosłupem. Postawiłam torbę z zakupami na podłodze i powiedziałam wyraźnie:

– Krzysiek, potrzebuję cię. Weź go na godzinę. Muszę się położyć.

Nie spojrzał. Pokiwał głową, jakby chciał się mnie pozbyć. Zdjął słuchawki dopiero, gdy podałam mu dziecko i wyszłam do sypialni. Po niecałych dziesięciu minutach usłyszałam:

– On coś chce. Weź go, bo nie wiem, o co mu chodzi!

Leżałam na łóżku, z oczami wlepionymi w sufit. W głowie dźwięczało to jedno zdanie: „nie wiem, o co mu chodzi”. Jakby mówił o zepsutym odkurzaczu. Wstałam, odebrałam dziecko, przytuliłam i powiedziałam cicho:

– Ja wiem, syneczku. Mama wie.

Tamtego wieczoru usiadłam przy stole z kartką i długopisem. Zrobiłam tabelkę: koszty, opieka, możliwości. A potem zapisałam jedno zdanie: czy warto się męczyć dla pozorów? Bo coraz częściej czułam, że nasz związek to tylko fasada. Dwoje ludzi, którzy dzielą mieszkanie i nazwisko, ale nic więcej. Wciąż jeszcze miałam nadzieję, że coś się zmieni. Ale zaczynało do mnie docierać, że tylko się łudzę.

Miarka się przebrała

Minął tydzień, zanim znów usiedliśmy razem do rozmowy. Czekałam, aż mały zaśnie. Krzysiek siedział w kuchni, jak zwykle z nosem w telefonie. Usiadłam naprzeciwko i powiedziałam bez owijania w bawełnę:

– Wynajmuję mieszkanie. Wyprowadzam się od przyszłego miesiąca.

Podniósł wzrok, zaskoczony. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów.

– Co ty gadasz?

– To, co słyszysz. Nie będę już dłużej udawać, że jesteśmy rodziną. Jesteśmy tylko ludźmi pod jednym dachem. I nawet nie wiem, czy lubimy się jeszcze nawzajem.

– Bo co? Bo nie chcę brać wolnego? Bo nie chcę przewijać pieluch?

– Nie. Bo nie chcesz być obecny, nawet nie próbujesz. Bo od miesięcy słyszę tylko, czego nie chcesz. A ja mam dość robienia wszystkiego sama. Mam dość proszenia cię o cokolwiek. Mam dość tego, że widzę więcej wsparcia u obcych ludzi niż u ciebie.

Milczał. Nie zapytał, czy żartuję. Nie poprosił, żebym została. Wstał i mruknął:

Jak chcesz. Twoja decyzja.

To mnie zabolało najbardziej. Nawet się nie zdziwił. Jakby wiedział, że to nie mogło trwać wiecznie, ale wolał udawać, że wszystko gra. A kiedy już przestałam udawać – po prostu wzruszył ramionami. Wyszłam z kuchni z uczuciem ulgi i żalu jednocześnie. Wiedziałam, że robię dobrze, ale to nie znaczyło, że nie bolało.

Podjęłam dobrą decyzję

Wyprowadziłam się tydzień później. Małe mieszkanie w bloku, stare kafelki w łazience, meble z drugiej ręki. Ale wszystko było moje. I cisza też była moja. Bez komentarzy, bez wyśmiewania, bez wiecznego braku zainteresowania. Mój syn spał spokojniej. Może to tylko przypadek, a może dzieci naprawdę czują, kiedy atmosfera się zmienia.

Na początku było trudno. Każda decyzja – od zapisania dziecka do żłobka po wybór mleka – spadała tylko na mnie. Ale przynajmniej wiedziałam, że mogę liczyć na siebie. Znajomi pytali, co się stało. Nie tłumaczyłam. Jak wytłumaczyć komuś, że największa samotność to ta we dwoje?

Krzysiek odwiedzał małego raz w tygodniu. Z czasem nawet nauczył się trzymać go pewniej, bawić się z nim, choć wciąż był bardziej gościem niż ojcem. Nie miałam siły z nim walczyć. Już nie. Nie chciałam zemsty, nie potrzebowałam przeprosin. Chciałam spokoju.

Dziś patrzę na nasze zdjęcie sprzed kilku lat i nie poznaję tamtej dziewczyny. Uśmiechnięta, zakochana, pełna nadziei. Myślała, że miłość wystarczy. A ja już wiem, że nie wystarczy, jeśli nie ma szacunku, zaangażowania i zwykłej obecności. Wiem, że odchodząc, dokonałam dobrego wyboru. Dzięki temu uczę mojego syna, że kobieta nie musi się godzić na bylejakość. Że mama też ma prawo być szczęśliwa.

Zofia, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama