Reklama

Cisza na wsi była inna niż ta w mieście. Tu miała smak porannej kawy, zapachu mięty w ogrodzie i trzeszczenia drewna w piecu. Dwa lata temu zamieniliśmy z Markiem naszą dwupokojową klitkę w centrum na dom z ogrodem. Mieliśmy marzenie – więcej przestrzeni, mniej stresu, więcej siebie. I początkowo naprawdę tak było. Marek codziennie podlewał grządki, ja szykowałam śniadania z warzyw, które sama zrywałam. Wieczorami siadaliśmy na tarasie z winem i śmialiśmy się z tego, jak nieporadnie wyrywamy chwasty.

Widzisz? A mówiłaś, że wieś to nuda – żartował, pokazując mi swoje czarne od ziemi dłonie.

– Nie sądziłam, że brudne paznokcie mogą być takie sexy – odpowiadałam, całując go w czoło.

Może to właśnie dlatego nie zauważyłam, że coś się w nim zmienia. A może nie chciałam zauważyć. Czasem patrzył w dal, jakby był gdzieś indziej, ale myślałam, że to zmęczenie. Nie byliśmy idealni, ale byliśmy razem. I ufałam mu. Bezgranicznie.

– No i mamy nowych sąsiadów! – powiedziała Basia, moja przyjaciółka, gdy piłyśmy kawę na tarasie.

– Młoda taka. Wysoka, z blond włosami. Zobaczysz, polubisz ją – dodała z przekąsem.

Nie miałam pojęcia, że ten ogród, nasze miejsce spokoju, stanie się sceną czegoś, czego nie potrafiłam przewidzieć.

Poznaliśmy sąsiadkę

Sandra pojawiła się któregoś popołudnia, kiedy jeszcze myślałam, że życie jest dobre. Stałam przy zlewie, zmywając naczynia po obiedzie, gdy zobaczyłam ją przez okno. Szła przez naszą furtkę z uśmiechem na twarzy i dwiema doniczkami z lawendą.

– Nowa sąsiadka – powiedział Marek, wychodząc na taras, jakby czekał tylko na ten moment.

Pomyślałam, że się przywitamy – usłyszałam jej głos.

Sandra była ładna w ten sposób, który od razu sprawia, że czujesz się nijaka. Miała jasne włosy spięte niedbale, bez makijażu wyglądała jak z reklamy kremu. Z jej ust płynęły same miłe rzeczy, a Marek śmiał się z każdego zdania, jakby opowiadała najlepsze żarty.

Tydzień później zbieraliśmy borówki. Nasze krzewy rodziły w tym roku wyjątkowo dobrze.

– Może zaproś Sandrę, niech spróbuje – rzucił Marek, kiedy napełniałam koszyk.

– Pewnie – odpowiedziałam. – Ale ja zaraz wychodzę do Basi. Umówiłyśmy się na kawę, więc ty ją zaproś.

– Zostaw nas, pokażę jej, jak się zbiera i przycina. I tak muszę to zrobić dzisiaj – powiedział obojętnie, ale oczy mu błysnęły.

Gdy wróciłam, zobaczyłam ich razem. Sandra stała blisko, bardzo blisko. Marek coś jej pokazywał, a ona śmiała się głośno, dotykając jego ramienia.

– To Sandra jeszcze tu? – spytałam, zdejmując buty przy progu.

– Tak – odpowiedział Marek, wyraźnie rozbawiony. – Pokazywałem jej, jak przycinać krzewy… Wiesz, że nigdy nie jadła świeżych borówek z krzaka?

Uśmiechnęłam się, choć w gardle coś mi zgrzytnęło. Wydusiłam:

– No to dobrze, że się uczy.

Nie zapytałam, ile czasu tam razem spędzili. Nie chciałam wiedzieć.

Ciągle była blisko

Od tego dnia coś zaczęło się rozmywać. Niby wszystko wyglądało tak samo – Marek rano parzył kawę, ja wywieszałam pranie, a ogród nadal pachniał miętą i bazylią. Ale cisza była inna. Cięższa. Marek więcej czasu spędzał w ogrodzie, niby doglądał krzewów, ale częściej niż wcześniej znajdowałam go siedzącego przy ławce z telefonem w ręku, uśmiechającego się sam do siebie.

Sandra z kolei… pojawiała się znikąd. Raz po cukier, raz po miód. Innym razem zapytała, czy Marek pomoże jej z przestawieniem regału. Zawsze, gdy mnie nie było. Kiedyś nawet wróciłam wcześniej i zobaczyłam, jak razem stoją przy jej samochodzie, pochylając się nad otwartym bagażnikiem. Coś tłumaczył, a ona przygryzała dolną wargę.

Czemu ona znów tu przyszła? – zapytałam Marka tego wieczoru. – To już trzeci raz w tym tygodniu.

– Nie przesadzaj. Jest nowa, pomagałem jej z instalacją wody. Co w tym złego?

– Złego? Nic. Tylko może powinnam zacząć częściej prosić sąsiada z naprzeciwka o pomoc… Wiesz, on też jest bardzo pomocny.

Marek nie odpowiedział. Podniósł tylko wzrok i spojrzał na mnie z czymś, co mogło być złością. Albo rozbawieniem. Sama już nie wiedziałam. Poszłam do kuchni i nalałam sobie kieliszek wina, choć była dopiero szesnasta.

W nocy nie spałam. Udawałam, że śpię, ale słyszałam, jak Marek chodzi po salonie i rozmawia szeptem przez telefon. Nie słyszałam słów. Tylko śmiech. I to „dobranoc” – takie miękkie, takie... z uczuciem. Nie dla mnie.

To był cios

Telefon leżał na stole. Marek wyszedł tylko na chwilę – do sąsiada, jak powiedział. Zazwyczaj go nie ruszałam. Zawsze wierzyłam, że prywatność to świętość. Ale tamtego dnia coś mnie pchnęło. Może intuicja. Może zwykłe zmęczenie udawaniem. Ekran jeszcze świecił. Powiadomienie z Messengera.

„Dziękuję za dziś. Wciąż czuję Twoje dłonie.”

Zamarłam. Świat zawirował. Serce podeszło mi do gardła, a ręce zaczęły się trząść tak, że ledwo mogłam wcisnąć przycisk blokady. Odłożyłam telefon, jakbym trzymała w rękach coś brudnego.

Usiadłam przy stole. Długo patrzyłam w punkt. Potem wypiłam duszkiem szklankę wody i czekałam, aż Marek wróci.

Masz romans z Sandrą? – zapytałam, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

Znieruchomiał.

– To nie tak…

– To dokładnie tak. Wiedziałam. Od dnia borówek – powiedziałam cicho, ale moje słowa ciążyły jak cegły.

– Kaśka… – westchnął. – Przecież nic się jeszcze nie stało. To tylko rozmowy…

– Jeszcze. Tak właśnie zaczynają się zdrady. Od rozmów. A potem są dłonie. I podziękowania za dziś.

Nie zaprzeczył. Nie próbował mnie zatrzymać. Nie padł na kolana. Stał tylko, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami. Jakby złapano go na kradzieży jabłek z sadu, a nie na tym, że rozbija komuś życie. Wyszłam. Zamknęłam się w łazience. Płakałam cicho, żeby nie słyszał. Nie zasługiwał, by wiedzieć, jak bardzo mnie zabolało.

Nie ma już nas

Marek wyprowadził się miesiąc później. Spakował się szybko. Jakby wszystko miał już przygotowane. Może miał. Może nie ja jedna siedziałam w tym domu, udając, że wszystko jest w porządku.

Zabrał ubrania, książki, kilka narzędzi. I... krzaki borówek.

– Serio? Nawet borówki zabierasz? – rzuciłam z niedowierzaniem, widząc jak wykopuje je z ogrodu.

– Sam je sadziłem – odpowiedział sucho.

Nie płakałam wtedy. Złapałam się na tym, że bardziej niż stratę jego, bolała mnie pustka w przestrzeni. Cisza, której nie wypełniał już żaden głos, nawet ten zimny, nawet ten obojętny. I ogród – nagle jakiś taki bez życia. Jakby wiedział, że coś z niego odeszło na zawsze.

Basia przyjechała po mnie następnego dnia. Przyniosła szarlotkę i tanie wino.

– Powiedziałam ci wtedy, że coś mi w niej nie gra – zaczęła.

Myślałam, że jestem ponad zazdrość. Że ufam mu – wyszeptałam.

– Ufność i ślepota to nie to samo, Kaśka – odpowiedziała. – Nie byłaś głupia. Po prostu go kochałaś. A to czasem ogłupia.

Siedziałyśmy długo na tarasie. Ja w szlafroku, Basia owinięta kocem. W tle grało radio, ale i tak najgłośniejsza była cisza. Taka, która już nie obiecuje niczego dobrego. Tylko przypomina: „zostałaś sama”.

Nie mogłam jeść. Nie mogłam spać. Patrzyłam godzinami na puste miejsce w ogrodzie, gdzie kiedyś rosły borówki. Jakby to właśnie one miały być początkiem i końcem wszystkiego.

Sandra próbowała się tłumaczyć

Spotkałam ją przypadkiem. Wracałam z piekarni, z siatką jeszcze ciepłych bułek i z twarzą schowaną w szal. Był koniec października, powietrze pachniało dymem i zgniłymi liśćmi. A ona szła lekko, w płaszczu koloru miodu, z rozwianymi włosami. Uśmiechnięta.

– Kasia! – zawołała, jakbyśmy były koleżankami ze szkoły.

Zatrzymałam się. Spojrzałam na nią i coś we mnie pękło.

– Chciałaś coś? – zapytałam chłodno.

– Nie... Tak. Myślałam, że... możemy porozmawiać.

Skinęłam głową. Skręciłyśmy na boczną ścieżkę, gdzie rzadko kto chodził. Przez chwilę milczałyśmy. To ona zaczęła.

On zrobił pierwszy krok, a ja dałam się ponieść uczuciu.

Prychnęłam.

– Czyżby? Wiedziałaś, że jesteśmy małżeństwem.

– Tak. Ale Marek... On nie zachowywał się jak ktoś, kto jeszcze kocha swoją żonę.

– A ty nie zachowywałaś się jak ktoś, kto szanuje cudze życie.

– Nie jestem z tego dumna – odpowiedziała cicho.

– Nie jesteś. Ale nadal z nim jesteś?

Zawahała się. Potem pokiwała głową.

– Tak.

Pokręciłam głową i poczułam, że nie mam już siły się złościć. Że złość wyparowała razem z uczuciem.

– Życzę wam szczęścia. Choć nie sądzę, żeby miało się udać z czegoś, co zaczęło się kłamstwem.

Nie odpowiedziała. Stała tylko, patrząc gdzieś za mnie, jakby tam była przyszłość, której nie potrafiła jeszcze nazwać.

Odwróciłam się i poszłam do domu. Tym razem nie płakałam. Nie było już po co.

Zacznę od nowa

Minęły kolejne tygodnie, dostałam pozew rozwodowy. Ogród porastały chwasty, trawa zaschła, a grządki z malinami zdziczały. Przez pewien czas patrzyłam na to z obojętnością, jakby to już nie było moje. Ale potem coś we mnie się odezwało. Chwyciłam za grabie. Za łopatę.

Zaczęłam od miejsca po borówkach. Była tam tylko ziemia, pusta i zadeptana. Przekopałam ją, podsypałam kompostem, zrobiłam nowe miejsce.

Basia przyjeżdżała częściej. Czasem bez słowa siadała na tarasie i przynosiła wino. Innym razem podsuwała katalog z roślinami.

Zrób tu coś swojego – powiedziała. – Bez wspomnień.

Zrobiłam. Codziennie po pracy zakładałam rękawice i szłam do ogrodu. Nie myślałam o nim. Nie myślałam o niej. Tylko o ziemi, o korzeniach, o tym, jak wiele trzeba poczekać, zanim coś urośnie. Ale potem rośnie.

Któregoś dnia spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Byłam zmęczona, z ziemią na policzku i potarganymi włosami. Ale w oczach było coś nowego.

Katarzyna, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama