Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy Marek przestał mnie naprawdę słyszeć, a ja przestałam o to walczyć. Od kilku lat święta są coraz trudniejsze. Coraz więcej rzeczy robię sama. On siedzi w salonie, coś klika w telefonie, mruczy „zaraz przyjdę” i nie przychodzi. Kiedyś byliśmy zespołem – nawet jeśli wszystko się sypało, to sypało się wspólnie. Teraz tylko się sypie.

W tym roku coś się zmieniło. Zaproponował wspólne gotowanie. Tak po prostu, bez proszenia, bez aluzji. „Może zrobimy razem te wasze pierogi?” – powiedział z kuchni, nie patrząc mi w oczy, ale ja i tak się ucieszyłam. Mimo wszystko.

Chciałam, żeby było jak dawniej. Żeby znowu się śmiać, żeby coś nas połączyło. Chciałam wierzyć, że jeszcze można to skleić. Że może nie całe „my” się rozpadło.

Sobota rano. Stół zasypany przepisami, lista zakupów na środku. Marek przy kawie, w dresie, z telefonem w ręce. Ja w fartuchu, spięte włosy, ręce pachnące cebulą. Patrzyłam na niego i czułam w sobie coś dziwnego – mieszaninę lęku i nadziei. Może tym razem...?

– No to co robimy najpierw? – zapytałam, z uśmiechem, który był bardziej kruchy, niż się wydawało.

– Bigos, a potem pierogi – mruknął. – Musi się długo dusić.

Zaczęło się.

Wszystko krytykował

– Nie tak się kroi cebulę – powiedział Marek, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.

Stał przy blacie jak nadzorca, nie dotykając niczego. Przewijał coś w ekranie, a ja siekałam. Nieperfekcyjnie. Cebula była zbyt miękka, zbyt śliska, a ręce miałam trochę wilgotne. Ale nie o to chodziło. Chodziło o ton. O to „nie tak”, które nie miało pomóc, tylko ocenić.

– A jak się ją, twoim zdaniem, kroi? – zapytałam, nie kryjąc irytacji.

– No, bardziej cienko i równo. Zobacz – odwrócił ekran w moją stronę. – Tutaj pokazują technikę szefa kuchni.

– Aha, czyli mam kroić jak w programie kulinarnym, a ty co zrobisz?

– Przecież gotujemy razem – wzruszył ramionami.

– Ty czytasz, ja robię – rzuciłam, ale wzięłam się za drugą cebulę. Jeszcze raz. Jeszcze ciszej. Jeszcze ostrożniej.

Czułam, jak napięcie zaczyna się we mnie rozlewać. Jego poprawki były drobne, ale każda miała w sobie coś zimnego. „Za dużo soli”. „Znowu tak dużo oliwy?”. „Przepis mówi jedno, a ty robisz inaczej”. W tle brzęczała playlista ze świątecznymi piosenkami. Fałszywe „Jingle bells” i fałszywe partnerstwo.

– Wiesz co? – powiedziałam w końcu, odkładając nóż. – Jak jesteś taki mądry, to może sam to zrób?

Marek spojrzał zaskoczony.

– O co ci chodzi? Przecież tylko mówię.

– No właśnie – przerwałam mu. – Tylko mówisz. Nie robisz nic. Stoisz i oceniasz. Czuję się jak na egzaminie.

Zamilkł. Atmosfera zrobiła się ciężka. Po chwili wrócił do telefonu, jakby nic się nie stało. Jakby nic nie powiedział. Jakby ja nie istniała. A ja stałam z rękami pachnącymi cebulą i czułam, że to wcale nie o cebulę chodzi.

To nie miało tak wyglądać

Zamknęłam się w łazience i przez dłuższą chwilę siedziałam na brzegu wanny, patrząc w kafelki. Czułam, że coś we mnie się rozkleja. To miało wyglądać inaczej. Mieliśmy się śmiać, wspominać. Miał być zespół. A wyszło jak zawsze – ja robię, Marek komentuje.

Z twarzy jeszcze nie zdążyłam zetrzeć łez, a już w myślach słyszałam jego głos: „Przesadzasz”. Marek miał w sobie ten dar – potrafił sprawić, że moje emocje wyglądały na fanaberie. Jakby rozczarowanie, które czułam, było nieproporcjonalne, histeryczne.

Kiedy w końcu wyszłam, w kuchni panowała cisza. Marek siedział przy stole, przewijając coś w telefonie. Nawet nie spojrzał.

– Pogadamy? – zapytałam, stając w drzwiach.

– Jasne – mruknął. – Ale o czym tu gadać? To tylko gotowanie.

– Nie. To nie tylko o to chodzi. Ja... czuję się sama, Marek. Od miesięcy. A dziś miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że będziemy razem, w tym.

Zamilkł. Pokiwał głową. Jakby przyjął do wiadomości.

– Ania... przesadzasz. Serio. Robisz z igły widły. Po prostu chciałem, żeby nam wyszło smacznie. Nie sądziłem, że cebula może cię aż tak dotknąć.

Uśmiechnął się krzywo. Zdrobnił moje imię, tak jak wtedy, gdy chciał rozładować napięcie. Jakby mówił do dziecka, które właśnie urządziło scenę w sklepie. W tamtej chwili poczułam się lekceważona. I pierwszy raz od dawna pomyślałam, że może już tak zawsze będzie.

Pokłóciliśmy się

Wieczorem usłyszałam jego głos zza drzwi sypialni. Rozmawiał przez telefon, półgłosem, ale wystarczająco głośno, by dotarło do mnie to, co najważniejsze.

– No tak, znowu zrobiła scenę... Nie, nie wiem, o co dokładnie chodziło. Chyba cebula ją przerosła – zaśmiał się cicho. – Taka już jest. Wszystko bierze za bardzo do siebie.

Zamarłam. Stałam w korytarzu z ręką na klamce. To nie był pierwszy raz, kiedy o mnie tak mówił. Ale tym razem coś we mnie pękło inaczej. Otworzyłam drzwi bez pukania.

– Co dokładnie powiedziałeś o mnie? – zapytałam.

Marek spojrzał na mnie, zaskoczony, z telefonem w ręku. Druga strona zamilkła.

– Ej, oddzwonię – powiedział i rozłączył się. – Anka, serio? Podsłuchujesz?

– Nie musiałam podsłuchiwać. Po prostu byłam obok. To tak o mnie mówisz? Że „zrobiłam scenę”? Że mnie „przerosło”?

Wzruszył ramionami.

– No bo trochę tak było, nie? Wystarczyło, że powiedziałem jedno zdanie i już dramat. Ja też się staram, wiesz?

Naprawdę uważasz, że to był dramat? – głos mi zadrżał. – Ja próbowałam ci powiedzieć, że się czuję samotna. Że od miesięcy żyjemy obok siebie. A ty zamieniasz to w żart na telefonie. Śmieszkujesz sobie z kolegą?

– To nie tak. Po prostu... z nim mogę pogadać normalnie. Ty od razu wszystko rozkręcasz.

– Bo ty mnie nie słuchasz, Marek. W ogóle mnie nie słyszysz.

Patrzyliśmy na siebie chwilę. W jego oczach zobaczyłam mur. Zmęczenie. I obojętność.

– Wiesz co? Nie da się z tobą wytrzymać, jak jesteś taka – powiedział, wstając z łóżka. – Zawsze musisz się czepiać.

A ja? Ja już nie miałam siły się bronić.

Musiałam to przemyśleć

Wyszłam. Miasto było ciche. Mróz szczypał mnie w twarz, ale czułam go jak przez szybę. Szłam bez celu, mijając okna, w których migały lampki, choinki, ludzie w swetrach z reniferami. Śmiali się. Gotowali. Byli razem. A ja miałam wrażenie, że znikam.

Weszłam do małej kawiarni na rogu – tej, w której uczyłam się do matury. Niewiele się zmieniło. Ta sama lada, ten sam zapach cynamonu i mleka. Usiadłam przy stoliku w kącie. Zamówiłam herbatę. Kelnerka była młoda, uśmiechnięta. Zapytała, czy wszystko w porządku, i chociaż chciałam odpowiedzieć: „Nie, wszystko się rozleciało”, to tylko skinęłam głową.

Wpatrywałam się w szybę. W swoje odbicie. W kobietę, którą ledwo poznawałam. Zmęczoną, przygaszoną. Kiedy to się stało? Kiedy zaczęłam się kurczyć, mieścić w czyichś oczekiwaniach, nie swoich?

Marek nigdy nie był tyranem. Nie podnosił głosu. Ale potrafił być nieobecny. I to bolało bardziej niż krzyk.

Pamiętam, jak mówiłam do siebie: „To tylko faza. Przejdzie mu. Będziemy jeszcze blisko”. Tyle razy to powtarzałam, że w końcu sama w to uwierzyłam. Ale dziś... dziś zobaczyłam prawdę. Może on nie jest zły. Może po prostu nie jest dla mnie. A ja próbuję zbudować dom w miejscu, w którym fundamenty są niestabilne.

Miałam dość

Wróciłam do domu późno. Drzwi skrzypnęły tak cicho, jakby też nie chciały mnie obudzić do rzeczywistości. Marek spał na kanapie, z kocem tylko do połowy, telefon na brzuchu. Światło z kuchni jeszcze się świeciło – zostawił je pewnie z myślą, że wrócę. Minęłam go bez słowa. W tej ciszy było więcej znaczenia niż w naszych ostatnich rozmowach.

W kuchni usiadłam przy stole. Tyle razy tu siedzieliśmy. Tu były te śniadania z niedojedzonym tostem, te rozmowy o planach, marzeniach. Teraz – tylko ja, pusta miska i notatki z przepisami. Wszystko rozrzucone. Tak jak my.

Wzięłam telefon. Nie chciałam pisać do Marka. Nie chciałam wyjaśnień. Chciałam... czegoś innego. Kogoś, kto mnie jeszcze pamiętała, zanim zaczęłam być „żoną od zadań”.

Znalazłam numer siostry. Nie rozmawiałyśmy od miesięcy. Pokłóciłyśmy się kiedyś o bzdurę, o to, że „za bardzo się wszystkim przejmuję”. Ale teraz... Teraz potrzebowałam kogoś, kto mnie zna.

– Mogę do ciebie przyjechać na święta? – napisałam.

Wysłałam i spojrzałam na Marka. Spał. Nawet nie drgnął.

Nie wiem, czy przeczytałby tę wiadomość, gdybym ją wysłała do niego. Może też napisałabym: „Mogę jeszcze być z tobą?”, ale coś we mnie już wiedziało, że nie. Że nie chcę dźwigać wszystkiego sama. Nie chcę być jedyną osobą, która coś ratuje. Jeśli coś jest do uratowania, muszą chcieć tego obie strony.

Odpisała po minucie: „Zawsze”. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że mam wybór.

Anna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama