Reklama

Nie powiem, trochę mi go nawet żal… ale tylko trochę. Bo ile razy można prosić? Ile razy można tłumaczyć, że dno garnka już się wygina, że rączka od patelni wisi na słowo honoru, a rondel przypala wszystko szybciej, niż ja zdążę zamieszać? No ile? Ale nie, oczywiście – według mojego męża to fanaberia, zachcianka, wymysł znudzonej paniusi.

Te garnki jeszcze są dobre – mawiał.

Szybko się przekonał, że jest w błędzie. Teraz jeździ do swojej mamusi na schabowego, bo ja oddałam się „kulinarnemu strajkowi”. I wiecie co? Nawet mi z tym dobrze. Niech posmakuje, jak to jest, gdy kobieta przestaje się starać.

Patrzył na mnie jak na obcą

Wszystko zaczęło się pewnego sobotniego ranka, gdy zalałam kuchnię wodą. A dokładniej – zagotowaną wodą, która wyciekła z czajnika. Tak, tak – bo czajnik też był „jeszcze dobry”. Tylko że plastikowy dzióbek już nie wytrzymał.

Zalało podłogę! – wrzasnęłam z kuchni.

Z sypialni dochodziło jedynie pochrząkiwanie. Wpadłam tam jak burza.

– Wstawaj. Woda leje się po szafkach, czajnik znowu przecieka. Mówiłam, że trzeba nowy.

– No przecież mamy tamten drugi, stary jeszcze – wymamrotał, zakopany w kołdrze.

Ten z obluzowaną rączką? Żeby mi się z wrzątkiem wyślizgnął i poparzył nogi?

– Oj, dramatyzujesz. Po co mamy kupować, skoro...

– ...skoro mogę się oparzyć? No faktycznie, opłacalna kalkulacja!

Wyszedł z sypialni, podrapał się po brzuchu, spojrzał na kuchnię.

– Wiesz co, posprzątam. A potem pojedziemy... do mojej mamy. Ona zrobi rosół, a ty odpoczniesz.

– Czyli twoja mama ma lepszy sprzęt kuchenny ode mnie?

– Nie będziesz musiała gotować.

– Już mi się nie chce od trzech lat. Tylko że ktoś musiał. Ale wiesz co? Masz rację. Nie gotuję. I jutro też nie. I pojutrze. Póki nie będę miała czym.

Patrzył na mnie jak na obcą.

Przestałam gotować

Wieczorem zasłonił się zmęczeniem i zaległ na kanapie z pilotem w dłoni.

Co będzie na kolację? – rzucił w końcu, niby niedbale, ale spojrzenie rzucił spod oka.

– A widzisz garnki na kuchence? Bo ja nie.

– No ale przecież...

– Z jakiego niby powodu? Pracuję dziś w kuchni?

– Przecież ty nie pracujesz – wymsknęło mu się.

– Nie pracuję? Naprawdę? Obiadki, pranie, zakupy, sprzątanie, logistyka dzieci, przypominanie o urodzinach teściowej i przeglądzie auta – to jest urlop regeneracyjny?

Zamilkł. Wiedział, że przegiął. Zamiast powiedzieć „przepraszam”, postanowił ratować się błyskotliwym manewrem.

– Dobra, dobra... To może jutro pojedziemy po ten czajnik. I... no, może jakąś patelnię też.

– Ach, nagle jednak potrzebujemy nowego czajnika?

– Wiesz co... – zaczął niepewnie – Może zrobimy listę? Co trzeba? Kupimy wszystko. Tylko rozsądnie i z głową. Nie jakieś fanaberie z telezakupów.

– Rozsądnie? Wiesz co, kochanie? Właśnie robię listę.

Nie odezwał się już do końca wieczoru.

Myślałam, że żartuje

Niedziela przyszła, a wraz z nią jego plan awaryjny – czyli „misja u mamy”. Już od rana krążył po mieszkaniu w koszuli, co zawsze oznaczało jedno: będzie się starał udawać, że wszystko gra.

Mama mówiła, że zrobi schabowe – zagaił niby niewinnie, pakując rzeczy do torby. – I kompot z agrestu. Twój ulubiony.

– Mój ulubiony? – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Od kiedy to mnie bierzesz pod uwagę przy planowaniu obiadu?

– No... po prostu pomyślałem, że odpoczniesz. A mama się ucieszy.

– Aha. Czyli rozumiem, że teraz twoja mama przejmuje pałeczkę w kuchni?

– Nie no, przecież nie na zawsze... – próbował się wycofać.

– Świetnie. To powiedz mamusi, że niech jeszcze przy okazji umyje u nas okna i poskłada skarpetki z dziurami. Bo mnie też przestało się chcieć.

Spojrzał na mnie, jakby się zastanawiał, czy żartuję, czy już naprawdę wybuchłam.

Przecież ty zawsze lubiłaś gotować...

– Lubiłam, jak miałam w czym.

Chwycił torbę, zawahał się. Ale wyszedł. A ja poszłam do kuchni. Usiadłam na krześle. I przez pięć minut po prostu patrzyłam na puste blaty. Potem sięgnęłam po kartkę. I zaczęłam pisać:

  1. Patelnia z nieprzywierającą powłoką.
  2. Rondel, co nie zionie ołowiem.
  3. Garnki z pokrywkami.
  4. Szacunek.
  5. Współpraca.
  6. Dobry humor.
  7. „Dziękuję, Justynko”.

Spojrzałam na listę. Pierwszy raz od dawna naprawdę wiedziałam, czego chcę.

Spojrzałam na niego uważnie

W poniedziałek wrócił wcześniej z pracy. Wyjątkowe zjawisko. Nawet buty zdjął, zanim wszedł do kuchni – co zdarzało się tylko w dwóch przypadkach: kiedy coś przeskrobał albo miał do mnie interes.

– Masz chwilę?

Siedziałam przy stole, a obok leżał mój notes z wczorajszą listą. Spojrzałam na niego, ale nic nie powiedziałam.

– Byłem dzisiaj w sklepie. Popatrzyłem na garnki... Drożyzna, co?

– Aha. Bo do tej pory były za darmo?

– Nie no...

Westchnął i podrapał się po głowie.

– No dobra, przesadziłem. I z tym czajnikiem, i z tym że „nie pracujesz”. Wiem, że robisz wszystko. I że te twoje „fanaberie” to po prostu potrzeby.

Patrzyłam na niego z lekkim zdumieniem. To było... zaskakująco rozsądne.

– No i?

– No i... – wyjął zza pleców średniej wielkości karton – Zaczynam naprawiać szkody. Na razie czajnik. Jutro po pracy zabiorę cię po garnki. Sama wybierzesz.

Spojrzałam na niego uważnie. W jego oczach coś się zmieniło. Może nie od razu skrucha, ale... refleksja.

– Tylko żadnych promocji, dobra? – rzuciłam żartobliwie.

– Przysięgam. Mają być porządne.

Niby nic wielkiego, a jednak... coś drgnęło.

Złapał mnie za rękę

W sklepie chodziłam między półkami jak księżniczka po królewskim dziedzińcu. Prawa ręka dotykała uchwytów, lewa testowała pokrywki. On szedł za mną jak potulny baranek, trzymając koszyk i nawet nie pisnął, gdy sięgnęłam po ten komplet z grubym dnem i satynowym wykończeniem. Cena? Konkretna.

– Ten? – zapytał niepewnie, patrząc na metkę.

– Ten. I nie próbuj teraz negocjować – rzuciłam, z uniesioną brwią.

– Nie, nie… W porządku. Dla królowej musi być królewski zestaw.

Uśmiechnęłam się pod nosem. W drodze do kasy przystanęłam jeszcze przy patelniach.

– O, i ta, ze specjalną powłoką. Żadnych przypaleń, żadnego zeskrobywania. Luksus.

– Wiesz co – powiedział, drapiąc się po szyi – może też coś wybiorę. Może... deskę do krojenia? I te noże?

Zamierzasz gotować? – zdziwiłam się.

– A czemu nie? Jak już zainwestowaliśmy, to może czas też zainwestować w moją naukę. Mama dobrze robi kopytka, mogę się jej podpytać.

– Kopytka? Ty? – parsknęłam śmiechem. – Chcesz mi pokazać, że nie jesteś tylko od siedzenia z pilotem?

– Dokładnie. A jak się uda, to zrobię ci kiedyś kolację. Całą. Od przystawki po deser.

– Okej. Tylko błagam, bez użycia starego rondla. Zgoda?

– Zgoda. Oficjalnie zaczynam nowy rozdział w kuchni. I w byciu mężem.

Złapał mnie za rękę. A ja poczułam, że garnki to jedno, bo zmiana w jego oczach to był dopiero prawdziwy luksus.

Poczułam się doceniona

Minęły dwa tygodnie. Garnki błyszczały na półce, patelnia stała się królową kuchni, a czajnik... czajnik był używany z taką czułością, jakby miał serce. Jednak największym zaskoczeniem był mój mąż. W piątek wróciłam z targu, a on już czekał. W fartuchu. Z mąką na policzku. W dłoni łyżka drewniana. Na stole – sałatka, zupa krem i… nie do wiary… domowe kopytka.

– Jak się okaże, że to niejadalne, to będzie tragedia. Nie dla mnie, tylko dla twojej nowej patelni – powiedział z miną poważną.

– Co to za menu? – spytałam, zasiadając. – Rosół z dyni?

– Krem z brokuła. Według przepisu twojej mamy. Dzwoniłem do niej rano.

Spróbowałam. Ciepły, aromatyczny, lekko doprawiony czosnkiem.

– Mmm… Powiem ci, że... to jadalne. I nawet dobre.

– Dobre?! Napracowałem się jak przy remoncie dachu! Powiedz, że genialne!

– Okej. Genialne jak na debiut kulinarny. Przebiłeś się.

Wyszczerzył się jak dziecko.

– A tak serio… Wiem, że czasem nie słucham. Że zbywam. A jak przestałaś gotować... To zrozumiałem. I nie chcę, żebyś się czuła jak kucharka. Chcę, żebyś czuła się jak ktoś ważny.

Patrzyłam na niego długo. I pomyślałam, że jednak można nauczyć starego psa nowych sztuczek. Trzeba mu tylko wylać wrzątek pod nogi – metaforycznie.

Justyna, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama