„Mąż zabrał mnie na grzyby do lasu. Miało być romantyczne, a skończyło się kłótnią o kanapki z pasztetem”
„Oparłam się o plecak, podciągnęłam nogi pod brodę i wyciągnęłam ręce po jedzenie. Miałam nadzieję na coś prostego – ser, może szynkę. Tymczasem w moje dłonie wpadła kanapka z pasztetem. Pasztetem, którego nie jadłam od dzieciństwa, odkąd raz mnie po nim zemdliło”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale od jakiegoś czasu mam wrażenie, że w moim małżeństwie romantyzm stał się czymś… wymuszonym. Tak jakbyśmy oboje odhaczali punkty z listy: „Kolacja? Była. Kwiaty na rocznicę? Były. Weekend tylko we dwoje? Odbyty w sierpniu.” Niby wszystko gra, a jednak czegoś brakuje.
Wojtek – mój mąż – kiedyś potrafił mnie zaskoczyć. Wysłał mi kwiaty do pracy bez okazji, zamawiał sushi do domu, chociaż sam go nie znosił, tylko dlatego, że ja uwielbiałam. A teraz? Teraz jest jakby poprawny do bólu. Staranny. Przewidywalny.
– Jadę na grzyby, wyobrażasz to sobie? – westchnęłam.
– Grzyby? Ty? – zaśmiała się przez telefon Basia, moja przyjaciółka. – A co z twoją alergią na las?
– Nie mam alergii. Mam po prostu inne preferencje. – skrzywiłam się. – Ale Wojtek stwierdził, że to będzie „coś innego niż zwykle”.
– I ty dałaś się na to namówić?
– Dałam się nabrać na słowo „romantycznie”.
– Marta, błagam cię, ty i romantyzm w gumiakach...
– Wiem. Wiem, Basia. Ale może będzie inaczej, niż myślę. Może…
Zawiesiłam głos. Nawet nie wiedziałam, co chcę powiedzieć. Może po prostu tęskniłam za czymś, co kiedyś było między nami.
Zaczęło się od nerwówki
Wojtek kręcił się po mieszkaniu jak katarynka: czy mamy nóż do grzybów, czy latarki działają, czy spakowałam plastry i spray na kleszcze. Ja w tym czasie biegałam między kuchnią a przedpokojem, przekonana, że o czymś zapomniałam. I faktycznie – termos z herbatą został na blacie. Zorientowałam się dopiero w aucie, gdy byliśmy już pół godziny drogi od domu.
– No super – mruknęłam pod nosem.
– Co znowu? – spytał Wojtek, nie odrywając wzroku od drogi.
– Termos został w kuchni.
– Serio? Miałaś jedno zadanie, Marta.
Ugryzłam się w język. Nie odpowiedziałam. Przez resztę drogi jechaliśmy w ciszy, w której moje poczucie winy walczyło z irytacją. Las, który miał być spokojną odskocznią, przywitał nas błotem, mokrymi liśćmi i chłodem, który wnikał pod rękawy mojej za cienkiej kurtki. Wojtek był w swoim żywiole – z nożem, koszykiem i dziecinnym entuzjazmem krążył między drzewami. Ja wlokłam się za nim.
– Tu nic nie widać – rzuciłam po kolejnej rundzie kręcenia się w kółko.
– To nie grzyby są winne, że masz zły humor – odpowiedział z lekkim uśmiechem, nie patrząc na mnie.
Zamilkłam. Bo co miałam powiedzieć? Że nie o grzyby chodzi? Że chciałam, żeby to był dzień, w którym znowu poczuję się ważna? Że nie potrzebuję koszyka pełnego podgrzybków, tylko żeby mnie zauważył? Ale nic nie mówiłam. Tylko brodziłam dalej. Za nim. Zmarznięta, mokra i coraz bardziej niewidzialna.
Byłam zła
– Przerwa? – rzucił Wojtek, opierając koszyk o drzewo. – Mam kanapki.
Usiedliśmy na kłodzie, która przy bliższym kontakcie okazała się wilgotna i pokryta śliskim mchem. Oparłam się o plecak, podciągnęłam nogi pod brodę i wyciągnęłam ręce po jedzenie. Miałam nadzieję na coś prostego – ser, może szynkę. Tymczasem w moje dłonie wpadła kanapka z pasztetem. Pasztetem, którego nie jadłam od dzieciństwa, odkąd raz mnie po nim zemdliło.
Spojrzałam na Wojtka.
– Naprawdę trudno było pomyśleć o czymś, co ja też lubię? – zapytałam cicho, ale wystarczająco wyraźnie, by usłyszał.
Zamrugał, jakby nie zrozumiał pytania.
– Przecież zawsze brałem pasztet na wyjazdy – odpowiedział, jakby to było oczywiste.
– Ale ja go nie cierpię, Wojtek. Wiesz o tym.
– To mogłaś zrobić swoje – rzucił, wzruszając ramionami.
I wtedy coś we mnie pękło.
– Zawsze tak mówisz. „Mogłaś zrobić swoje”, „mogłaś pomyśleć wcześniej”, „mogłaś, mogłaś”... A ty co? Ty raz pomyślałeś o mnie, zanim coś zrobiłeś?
– Przesadzasz. Robię wszystko, żeby nam było dobrze, a ty ciągle jesteś niezadowolona.
– Bo ty nie robisz nic dla mnie, tylko obok mnie*, rozumiesz?
Zapadła cisza. Wiatr szarpał liście, coś trzasnęło w gałęziach nad nami. Wzięłam głęboki wdech. W gardle miałam gulę, a w oczach łzy, które paliły jak cholera. Wojtek milczał. Jadł swoją kanapkę, jakbyśmy nie prowadzili właśnie rozmowy, która rozwalała mnie od środka.
Odłożyłam kanapkę i wstałam.
– Idę się przejść.
– Nie zgub się – rzucił tylko. Nawet nie spojrzał.
I wtedy zrozumiałam, że kanapki to nie był problem. Problemem było to, że nikt już nie pytał, co lubię.
Zgubiłam się
Odeszłam bez celu. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Zbierało mi się na płacz, ale nie chciałam ryczeć na oczach Wojtka. Nie chciałam mu dać tej satysfakcji. Tylko że im głębiej wchodziłam w las, tym trudniej było mi zapanować nad sobą.
Liście szeleściły pod butami, gałęzie biły mnie po twarzy. Szłam, byle dalej. Byle nie słyszeć jego spokojnego głosu, nie czuć zapachu pasztetu, nie widzieć tej obojętności w jego oczach.
„Czy to już zawsze tak będzie?”, „Czy on mnie jeszcze zna?”, „Czy ja siebie jeszcze znam?” – pytania kłębiły się w głowie jak jesienne liście porwane przez wiatr. Wiedziałam, że przesadzam, że to tylko kanapki, tylko pasztet, tylko jeden dzień w lesie. Ale jednocześnie czułam, że to wszystko to tylko kropla, która przelała coś, co pękało we mnie od miesięcy.
Zatrzymałam się, kiedy zorientowałam się, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Las był wszędzie taki sam. Każde drzewo wyglądało jak to, które minęłam wcześniej. Pochyliłam się, próbując złapać oddech. Zaczął kropić deszcz. Najpierw lekko, potem coraz mocniej. Włosy przykleiły mi się do twarzy, ręce zmarzły w sekundę.
Wyciągnęłam telefon. Zasięg ledwo zipał. Zadzwoniłam do Wojtka.
Raz. Dwa. Trzy. Nic.
– Odbierz, no odbierz… – szeptałam. Ale jego telefon milczał.
Napisałam wiadomość. Jedną. Drugą. Trzecią.
„Gratuluję. Zgubiłam się. Wspaniała randka.”
„Wojtek, odbierz, do cholery.”
„Zgubiłam się. Nie wiem, gdzie jestem. Boję się. Proszę.”
A potem usiadłam na wilgotnym pniaku i zaczęłam płakać. Cicho. Zrezygnowanie. Ze wszystkim.
Mąż mnie znalazł
Nie wiem, ile tam siedziałam. Czas w lesie płynie inaczej. Płynie wolniej, jakby każde drzewo patrzyło z góry i mówiło: „Nigdzie się nie spiesz.” A ja nie miałam już siły się spieszyć. W pewnym momencie zgasł mi telefon. I wtedy dopiero zrobiło się naprawdę cicho. Nawet liście jakby przestały szeleścić. Tylko moje myśli dudniły w głowie: „Co jeśli on wcale mnie nie szuka?”, „A jeśli właśnie siedzi i dokańcza swoją kanapkę?”, „A jeśli to ja go już nie obchodzę?”
Wtedy usłyszałam kroki. Przyspieszone. Rozpoznawalne.
– Marta!
Głos Wojtka. Przez moment chciałam się nie odezwać, sprawdzić, jak długo będzie szukał. Ale strach wygrał z dumą.
– Tu jestem! – krzyknęłam. Głos mi zadrżał.
Wybiegł zza drzew, przemoczone spodnie, mokre włosy, mina jakby nie wiedział, co czuje. Odetchnął z ulgą. I na chwilę zapadła między nami taka dziwna cisza. Taka, w której wiesz, że oboje macie sobie coś do powiedzenia, ale nie wiecie od czego zacząć.
– Wszystko okej? – zapytał w końcu. Jego głos był niższy, cichszy niż zwykle.
– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Nie zapytał, dlaczego. Nie przytulił. Nie powiedział „przepraszam”. Po prostu podał mi rękę. Pomógł wstać. I poszliśmy w stronę auta. W milczeniu. Wojtek szedł obok, blisko, ale nie dotykał mnie. Jakby dzieliła nas przezroczysta ściana. W aucie dopiero się odezwał. Cicho, prawie szeptem.
– Ja też jestem zmęczony, Marta. Naprawdę się staram, ale cokolwiek zrobię… nigdy nie wystarcza.
Spojrzałam w okno. Przez chwilę nie odpowiedziałam.
– Nigdy nie chciałam, żebyś był idealny – powiedziałam w końcu. – Ja po prostu chciałam być widziana.
I znowu zapanowała cisza. Ale tym razem była ciężka. Jakbyśmy oboje nagle zdali sobie sprawę, że jesteśmy razem… i równocześnie strasznie samotni.
Jestem rozczarowana
Siedzę teraz w kuchni. Termos, który miałam zabrać, stoi na blacie – nietknięty, pusty. Zaparzyłam herbatę, ale wystygła, zanim zdążyłam sięgnąć po łyżeczkę. Wojtek śpi w sypialni. Ja nie mogę zasnąć. W głowie wracają mi obrazy z dzisiejszego dnia – mokre liście, rozmoczone kanapki, jego plecy oddalające się między drzewami. I to jedno zdanie, które powiedziałam w samochodzie: „Chciałam być widziana.”
Bo to o to chodziło. Nie o pasztet. Nie o termos. Nie o grzyby. Chodziło o te wszystkie momenty, kiedy czułam się obok, a nie „z”. O te wszystkie razy, kiedy siedzieliśmy przy tym samym stole, ale jakby w innych światach.
Pamiętam, jak raz, gdy milczałam całą kolację, wstał bez słowa, podszedł, położył mi rękę na plecach i powiedział: „Nie musisz nic mówić. Już jestem.” Teraz mógł patrzeć na mnie godzinami i nie zauważyć, że coś się we mnie kruszy.
Nie wiem, co dalej. Nie umiem powiedzieć, czy to był tylko jeden zły dzień, czy kolejny dowód, że dryfujemy w różne strony. Może jeszcze się złapiemy. Może to była tylko cisza przed burzą. Albo po. Jedno wiem na pewno – coś musi się zmienić. Bo ja już nie chcę być tą, która chodzi za nim po lesie i nie mówi, że jej zimno. Nie chcę być tą, która milczy,
Marta, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wziąłem kredyt, żeby pomóc wnukowi w biznesie. Teraz sam mam pod górkę i stać mnie tylko na suchary z pasztetową”
- „Moja żona to wieśniaczka, więc znajomi kpią z niej na każdym kroku. Nie mogłem uwierzyć, kto stanął po mojej stronie”
- „Córka chciała mnie oddać do domu opieki i przejąć mieszkanie. Smak mojej zemsty pozna w testamencie”

