Reklama

Marek wyszedł z domu po mleko. To był zwykły poranek – ja w dresie, dzieci w piżamach, radio w tle. Rano zabrakło mleka do kawy, więc rzucił, że podskoczy do sklepu. Wyszedł i już nigdy nie wrócił. Zostawił telefon, portfel, dokumenty. Zgłosiłam zaginięcie, przeszukiwali Wisłę, szpitale, parki. Przez pierwsze tygodnie nie spałam. Potem przestałam jeść. Po roku zaczęłam się śmiać nieśmiało, ale jego cień zawsze szedł za mną krok w krok. Aż do tamtego dnia w Warszawie. Myślałam, że zemdleję, kiedy go zobaczyłam.

Poranek jak każdy inny

To był sobotni poranek. Wiosna, taka jeszcze nieśmiała, ale czuło się ją w powietrzu. Marek siedział przy stole w kuchni i przewijał wiadomości w telefonie. Ja mieszałam owsiankę dla dzieci. Maja kręciła się przy moich nogach, a Tymek w kocu bawił się resorakami. Było spokojnie. Takie zwykłe, ciepłe przedpołudnie, jakie się zapomina.

– Nie mamy mleka – mruknęłam, zaglądając do pustej lodówki. – Do kawy nie starczy.

– To skoczę – odpowiedział odruchowo, nawet nie patrząc na mnie. Założył kurtkę, wsunął trampki i zniknął za drzwiami.

Nie minęło dziesięć minut, a ja już miałam gotowe kubki, dzieci wciągały owsiankę, a jego wciąż nie było. Piętnaście minut. Dwadzieścia. Przez okno nie widziałam nikogo znajomego. Zadzwoniłam. Jego telefon brzęczał w sypialni. Nie zabrał go. Pomyślałam: zapomniał. Ale czemu tak długo go nie ma? Wtedy jeszcze nie panikowałam. Uznałam, że może spotkał sąsiada, może zaszedł gdzieś po drodze. Po godzinie wyszłam na ulicę. Podeszłam do sklepu. Sprzedawczyni tylko pokręciła głową.

– Marek? Nie, nie widziałam go dzisiaj – powiedziała z rozbieganym wzrokiem.

Poczułam wtedy coś, co trudno opisać. Taką ciszę w klatce piersiowej. Niepokój jeszcze nie był paniką, ale już rozsiadał się we mnie wygodnie. Wróciłam do domu z pustymi rękami i pełną głową. Zadzwoniłam do jego matki. Potem do szwagra. Nikt go nie widział. A mleka wciąż nie było. Jakby to właśnie brak mleka miał być znakiem, że coś w naszym świecie właśnie pęka.

Zaginiony bez śladu

Wieczorem zgłosiłam zaginięcie. Policjant spisał dane, spojrzał na mnie z czymś między współczuciem a rutyną.

A nie kłócili się państwo ostatnio? – zapytał.

– Nie. Wyszedł po mleko. To wszystko – odpowiedziałam, czując, że mój głos jest zbyt cienki, jakby nie należał do mnie.

W domu zapadła niezręczna cisza. Dzieci pytały o tatę. Wymyśliłam coś o pracy, o ważnych sprawach. Sama nie wiedziałam, co mówić. Każdy szmer klamki, każdy cień za oknem powodował, że zrywałam się na równe nogi. Przez pierwsze dni nie wychodziłam z domu. Dzwoniłam po szpitalach, pytałam o wypadki, zgłoszenia. Nic. Nikt nie widział, nikt nie słyszał.

Z czasem ludzie zaczęli mnie unikać. Czułam, że nie wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Sąsiadki mówiły „biedna” szeptem, jakby to miało mnie chronić. Kilka osób sugerowało, że może odszedł, że tak się zdarza. Ale nie Marek. On był poukładany. Nie był impulsywny, nigdy nie znikał ot tak.

Zaczęłam się łapać na tym, że obserwuję twarze na ulicy. Każdy mężczyzna o ciemnych włosach i jego posturze wywoływał we mnie przyspieszone bicie serca. Zaczęłam chodzić z dziećmi na spacery tylko po to, żeby wypatrywać go gdzieś, przypadkiem. Po trzech miesiącach zgłoszenie umorzono. Brak śladów, brak logiki. Została tylko cisza, te same pytania i opowieść, której nikt nie chciał słuchać. Nawet ja sama. Ale wciąż codziennie parzyłam dwie kawy. Jedna dla mnie. Druga dla niego.

Pustka i domysły

Minęły cztery lata. Potem pięć. Mój świat się zmienił, choć jego kształt pozostał ten sam. Te same ściany, ten sam stół w kuchni. Tylko po drugiej stronie nikt już nie siadał. Na początku zostawiałam jego miejsce nietknięte, ale z czasem przesunęłam krzesło pod ścianę. Przestałam robić kawę dla dwojga. Ludzie zaczęli o nim zapominać. Nawet jego własna matka, która początkowo wydzwaniała codziennie, po roku przestała. Mówiła tylko, że muszę żyć dalej, dla dzieci, dla siebie. Ale jak się żyje, kiedy twoja historia została zatrzymana w pół zdania?

Miałam w głowie setki wersji wydarzeń. Może stracił pamięć, może został porwany, może... nie chciałam dopuszczać najprostszej możliwości. Że Marek po prostu postanowił zniknąć. Odszedł. Bez słowa. Jak tchórz. Pewnego dnia znalazłam starą paczkę jego rzeczy – zapasowy zegarek, koszulę, którą lubił. Pachniały jeszcze nim. Wzięłam tę koszulę i siedziałam z nią godzinami, jakby mogła odpowiedzieć mi na pytania. Ale milczała. Jak on.

Chodziłam na terapię. Nie wiem, czy mi pomogła. Może po prostu dała przestrzeń, by wypowiedzieć głośno to, o czym bałam się myśleć. Że zostałam sama. Że on nie wróci. Że może nawet nie chce wrócić. Dzieci dorastały. Tymek zapytał kiedyś:

– Mamo, a czy tata nas jeszcze kocha?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo prawda była taka, że sama już tego nie wiedziałam.

Zobaczyłam go w Warszawie

To był wyjazd służbowy. Nic wielkiego, jednodniowa konferencja w Warszawie, z której nawet się nie cieszyłam. Spakowałam się mechanicznie, zostawiłam dzieci u mojej siostry i wsiadłam w pociąg. W stolicy czułam się jak widz na obcym spektaklu – wszystko było szybkie, głośne, obojętne. Przemierzałam chodniki, odhaczałam punkty na liście i czekałam, aż minie czas do powrotu.

Po przerwie kawowej wyszłam zaczerpnąć powietrza. Zbliżała się godzina piętnasta, ulice były pełne ludzi. Usiadłam na ławce pod Pałacem Kultury i po prostu patrzyłam. Na ludzi, na świat, na cudze życia. I wtedy go zobaczyłam. Nie od razu. Najpierw zauważyłam ją – młoda, drobna, z długimi nogami i śmiechem, który przebijał się przez miejski szum. Potem spojrzałam na niego. Szli za ręce. On miał tę samą postawę, ten sam sposób poruszania się, jakby się trochę garbił. Zamarłam. Przez kilka sekund nie oddychałam.

– Marek? – wyszeptałam, ale nikt mnie nie słyszał.

To był on. Nie miał siwej brody, nie był obdarty, nie wyglądał na człowieka, który przeszedł piekło. Wręcz przeciwnie. Śmiał się. Uśmiechał do niej tak, jak kiedyś do mnie. Wstałam. Zrobiłam kilka kroków. Nie widział mnie. A może udawał. Pociągnął ją za rękę, skręcili w boczną ulicę.

Nie pobiegłam za nim. Zatrzymałam się w miejscu, serce waliło mi jak młotem. Cały świat wywrócił się do góry nogami. Po siedmiu latach. Szedł za rękę z młodą dziunią. I wyglądał na szczęśliwego.

Stara ja, nowy on

Stałam tam jeszcze chwilę, jakby moje nogi wrosły w beton. W głowie miałam szum, jakby ktoś włączył wszystkie radia świata naraz. Marek. Mój Marek. A może już nie mój. Żył. Nie był zaginiony, nie był chory, nie ucierpiał w żadnym wypadku. Po prostu... żył sobie dalej. Bez nas. Przez moment miałam ochotę podejść. Powiedzieć mu, że wiem. Że go widziałam. Że dzieci rosną bez ojca, a ja nauczyłam się spać sama. Ale nie zrobiłam tego. Może ze strachu. Może z poczucia godności, której nagle we mnie tyle się zebrało, że aż trudno było oddychać.

Wróciłam do hotelu i przez kilka godzin gapiłam się w sufit. Odtwarzałam wszystko: poranek, mleko, jego kurtkę, ciszę po zniknięciu. A potem jego śmiech. Tamten beztroski śmiech z Warszawy. Śmiech, który już nie należał do mnie.

Zaczęłam sobie zadawać pytania, których wcześniej się bałam. Czy mnie kochał? Czy planował to wcześniej? Czy cała nasza historia była tylko etapem, który mu się znudził? Z perspektywy tamtej ławki pod Pałacem Kultury wydawało się, że odpowiedź była oczywista. Odszedł, bo chciał. Bo mógł. Bo życie z kimś młodszym, bez dzieci, bez odpowiedzialności było prostsze.

Następnego dnia wstałam wcześnie i wróciłam do domu. Nie powiedziałam nikomu. Nie szukałam go w mediach społecznościowych. Nie śledziłam. Ale coś się we mnie wtedy złamało – nie z bólu, ale z ulgi. Już nie musiałam czekać. Już wiedziałam.

Zamknęłam ten rozdział

Minęły dwa miesiące od mojego powrotu z Warszawy. Życie nie zmieniło się nagle, nie stałam się inną osobą z dnia na dzień. Ale coś we mnie się przestawiło. Jakby ktoś wreszcie wyłączył cicho szumiące radio w tle – to, które przez lata nadawało pytania bez odpowiedzi. Nie powiedziałam dzieciom, że go widziałam. Uznałam, że to nie jest im potrzebne. Tymek ma jedenaście lat, Maja osiem. Oni pamiętają go już tylko przez pryzmat zdjęć, kilku świąt, zapachu jego swetra. Czasem pytają, ale coraz rzadziej. Ich życie toczy się dalej.

Ja też przestałam szukać znaków. Przestałam śnić o nim, budzić się z krzykiem. Już nie sprawdzam twarzy na ulicach. Już nie liczę lat. Pozwoliłam sobie poczuć złość, ale też coś jeszcze – żal do siebie, że przez tyle czasu czekałam na kogoś, kto nie zamierzał wrócić. Marek odszedł, bo mógł. Bo miał wybór. Ja wtedy nie miałam. Ale dziś mam. I wybrałam życie. Dla siebie. Dla dzieci. Bez niego.

Ostatnio, siedząc wieczorem na tarasie z kubkiem herbaty, spojrzałam w niebo i uśmiechnęłam się lekko. Tak po prostu. Bo wiedziałam już, że ten rozdział jest zamknięty. Bez wyjaśnień, bez wielkich słów. I że to ja postawiłam ostatnią kropkę. Nie wiem, co się z nim dzieje. I pierwszy raz w życiu – naprawdę mnie to nie obchodzi.

Anna, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama