„Mąż wysmarował sobie pięty moim rozjaśniającym serum za 240 zł. W rewanżu zrobiłam 1 rzecz i w końcu się opamiętał”
„Następnego dnia, gdy Marek poszedł do pracy, wzięłam wolne i zeszłam do garażu. Zrobiłam to z rozwagą. Nie wyrzuciłam niczego. O nie. Przestawiłam. Zmieniłam kolejność pudeł. Ułożyłam narzędzia w odwrotnej kolejności”.

- Redakcja
Są rzeczy święte. Dla jednych to Biblia, dla innych pilot do telewizora, a dla mnie – kosmetyki. Nie te tanie, które kupuje się przy kasie obok gum do żucia. Mam na myśli te, które kosztują tyle, co porządny obiad w restauracji. To nie jest fanaberia. To jest inwestycja w siebie. W swoją twarz, w poczucie kobiecości. A przede wszystkim – w spokój psychiczny. Więc kiedy pewnego dnia odkryłam, że moje rozjaśniające serum zostało prawie do połowy zużyte, myślałam, że mnie szlag trafi. Jednak prawdziwa furia przyszła, dopiero gdy odkryłam sprawcę. Mój mąż. Ten sam, który twierdził, że „kosmetyki są dla bab”. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Uśmiechnęłam się. A potem zrobiłam jedną rzecz.
Zacisnęłam pięści ze złości
Weszłam do łazienki z zamiarem zrobienia swojego wieczornego rytuału piękności. Otworzyłam szafkę i od razu coś mi nie pasowało. Moje rozjaśniające serum, które zawsze ustawiałam pod lekkim kątem, było przesunięte. Uniosłam buteleczkę. Pół zawartości zniknęło. Zamarłam.
– Marek! – wrzasnęłam, nie ruszając się z miejsca.
– Co? – usłyszałam z salonu.
– Chodź tu natychmiast!
Zawołałam go takim tonem, że nawet pies, który zwykle udawał głuchego, ruszył za nim do łazienki. Marek stanął w drzwiach, zdziwiony.
– Co się stało?
– Widzisz to?
Pokazałam mu buteleczkę.
– No serum. I?
– A wiesz, ile ono kosztowało?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Dwadzieścia złotych?
Zacisnęłam pięści.
– Dwieście czterdzieści. I było nowe. A teraz jest w połowie puste.
Zaczął się śmiać.
– O matko, serio? Użyłem trochę, bo miałem suche pięty.
– Na pięty?!
– No przecież mówiłaś, że jest dobre! I że działa! – uniósł ręce w obronnym geście.
– Na twarz! Nie na twoje stopy!
– Oj, nie przesadzaj. Przecież ci trochę zostało...
Prychnęłam.
– Ty się jeszcze zdziwisz – mruknęłam i wyszłam, zostawiając go z buteleczką w dłoni.
Miałam już plan.
Musiałam to zrobić
Marek miał swoją oazę. Garaż. Królestwo męskiego chaosu, w którym on widział logikę, a ja tylko kurz i niebezpieczeństwo potknięcia się o przewód. I nie znosił, jak mu się tam ktoś wtrącał. Następnego dnia, gdy Marek poszedł do pracy, wzięłam wolne i zeszłam do garażu. Zrobiłam to z rozwagą. Nie wyrzuciłam niczego. O nie. Przestawiłam. Zmieniłam kolejność pudeł. Ułożyłam narzędzia w odwrotnej kolejności. Kabel od spawarki przerzuciłam na inny haczyk. A jego „magiczny karton z zapasami”, który zawsze stał pod stołem – ukryłam za regałem z farbami. Wieczorem Marek wrócił zmęczony.
– Idę na chwilę do garażu, coś mi stukało ostatnio przy aucie – rzucił przez ramię.
– Jasne – odparłam niewinnie, popijając herbatę.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy z dołu dobiegło:
– Gdzie jest moja czarna skrzynka?
– Jak to gdzie? Tam, gdzie zawsze – odpowiedziałam, z trudem powstrzymując uśmiech.
– Nic tu nie jest tam, gdzie zawsze!
Weszłam do garażu z anielską miną.
– Może się samo przestawiło?
– Ty mi to zrobiłaś? – spojrzał z niedowierzaniem.
– A ty wysmarowałeś swoje pięty serum za dwie i pół stówy. Chciałam tylko wyrównać rachunki.
Zamarł.
Dałam mu nauczkę
Przez kolejne dni Marek chodził po domu jak zbity pies. Niby nic nie mówił, ale widziałam, że coś go dręczy. Otwierał szafki w garażu, coś tam przesuwał, wzdychał ciężko. W końcu trafił na mur.
– Gdzie jest ta mała śrubka od uchwytu do wkrętarki?
– A wyglądałam jak katalog części zamiennych?
– Proszę cię, ja muszę to znaleźć. To taka srebrna, z gwintem na końcu i lekko zjechanym łebkiem.
– Opisujesz mi swoje problemy, czy śrubkę?
Przewrócił oczami.
– Bez niej nie mogę nic zrobić. Szukam jej od dwóch dni. Chciałem posprzątać garaż, ale nic nie mogę znaleźć.
Zamilkł na chwilę.
– Może trochę przesadziłem z tym serum – powiedział cicho. – Ale ty naprawdę mnie wyprowadziłaś z równowagi.
– A mnie z równowagi wyprowadza, jak ktoś beztrosko zużywa coś, co dla mnie ma wartość. I nie chodzi tylko o pieniądze.
– Wiem. I błagam cię, pomóż mi znaleźć tę śrubkę. Przepraszam, okej?
Spojrzałam na niego. Stał tam, zrezygnowany, z włosami rozczochranymi i rozpaczą w oczach. Westchnęłam.
– Może… może pamiętam, gdzie ją odłożyłam. Ale... nic za darmo.
– Co chcesz?
– Masz mi kupić nowe serum. I maseczkę.
– Dwie?
– Trzy. Za karę.
Osiągnęłam swój cel
Marek dotrzymał słowa. Dwa dni później wrócił z torbą z drogerii – tej mojej, luksusowej, do której sam nigdy wcześniej nie wszedł.
– Masz – podał mi reklamówkę. – Serum i… trzy maseczki.
Ucieszyłam się jak dziecko.
– Chcesz wiedzieć, ile zapłaciłem?
– Nie.
Zamilkł. A potem coś się w nim przełamało.
– Wiesz… nie wiedziałem, że to takie ważne. Dla mnie kosmetyki to… no, kosmetyki. A skoro ty się tym tak przejmujesz…
– Nie przejmuję. Dbam o siebie. A to różnica.
– No właśnie. I chyba tego nie rozumiałem. Bo wiesz, w garażu wszystko ma swoje miejsce. Wszystko znam na pamięć. To jest mój porządek. A ty mi to przestawiłaś i czułem się, jakbym nagle stracił kontrolę.
– A ja czułam się, jakby ktoś mi na twarz nałożył smar z traktora – powiedziałam ze śmiechem.
– Jasne. Zrozumiałem. Od teraz twoje kosmetyki są święte.
– I pięty zostają w twojej strefie wpływów.
Skinął głową.
– Mamy pokój?
– Warunkowo.
Tylko westchnęłam
Pokój trwał… tydzień. Może półtora. Potem znów Marek czegoś szukał. Tym razem nie śrubki, tylko jakiejś taśmy izolacyjnej, którą rzekomo trzymał „zawsze obok czerwonego pudełka z trytytkami”.
– Nie grzebałaś mi w garażu? – zawołał z dołu.
– A ty znowu nie smarowałeś sobie pięt moim kremem na noc?
– Nie, tym razem się upewniłem. Wziąłem z półki twojego kremu do rąk.
– To nie był krem do rąk. To była baza pod makijaż za 170 zł.
Zamarł.
– O matko… A... ładnie pachniała.
– Cieszę się, że twoje stopy mają teraz świeży, rozświetlony wygląd. Może jeszcze dasz im tusz do rzęs?
Wyszedł z garażu jak skazaniec.
– Może… powinniśmy wyznaczyć strefy.
– Strefy?
– No. Twoje kosmetyki mają specjalną półkę. Oznaczoną. Moje rzeczy mają garaż. Ty nie wchodzisz tam bez pytania, ja nie dotykam twoich tajemniczych eliksirów.
– Jakbyś był siedmiolatkiem, któremu trzeba zakazać dotykania pieca.
– Dokładnie. Bo jak coś pomylę, to potem się okazuje, że się wysmarowałem czymś za równowartość obiadu w restauracji.
Westchnęłam.
– Zgoda.
Byłam zadowolona
Minęło kilka tygodni. Nasza podział półek działał zaskakująco dobrze. Marek nie tykał moich kosmetyków, ja nie przestawiałam mu niczego w garażu. Żyliśmy w równowadze. On – zadowolony z porządku wśród kabli. Ja – spokojna, że moje serum nie skończy na jakiejś zrogowaciałej pięcie. Pewnego wieczoru siedzieliśmy razem na kanapie. Marek, w szlafroku, z herbatą w ręku, zerknął na mnie.
– Wiesz, że to było pierwsze nasze „poważne” małżeńskie starcie od dawna?
– Mhm – przytaknęłam, smarując sobie twarz nocną maseczką z alg.
– I w sumie dobrze nam poszło.
– No, jak na to, że próbowałeś mi ukraść kosmetyki...
– Przecież nie ukraść… Pożyczyć!
– Na pięty?!
– Ej, wyglądały potem całkiem dobrze – rzucił z uśmiechem.
– Jeszcze jedno słowo o twoich piętach i znów wszystko ci poprzestawiam.
– Nie! – udał przerażenie.
– Widzisz, każdy ma swoje delikatne miejsca.
Usiedliśmy chwilę w ciszy i uśmiechnęliśmy się do siebie. I tak oto – serum, pięty i karton z kablami nauczyły nas, czym jest prawdziwy szacunek.
Żaneta, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po wyjeździe z Warszawy znalazłam pracę i faceta marzeń. Tylko 1 szczegół dzielił mnie od sielanki na prowincji”
- „Siostra liczyła, że śmierć babci uczyni ją bogatą. Czekała na ten moment, ale testament babci ją upokorzył”
- „Myślałam, że na emeryturze zostały mi już tylko książki i cisza. Między wierszami znalazłam jednak miłość i sens życia”

