Reklama

Pracuję w administracji w niewielkiej firmie usługowej, gdzie wszystko mierzy się w tabelkach, terminach i budżetach. Lubię to. Lubię wiedzieć, ile mam czasu, ile mam pieniędzy i co mnie czeka za tydzień, miesiąc, rok. Jestem tą osobą, która zawsze ma przy sobie kalendarz – kiedyś papierowy, dziś w telefonie – i tą, która pamięta o opłaceniu rachunków, zanim przyjdzie drugie przypomnienie.

Miałam kontrolę nad pieniędzmi

Od sześciu lat jestem żoną Marka. On jest moim przeciwieństwem. Impulsywny, spontaniczny, wiecznie czymś podekscytowany. Gdy ja liczyłam, ile jeszcze miesięcy do uzbierania wkładu własnego na mieszkanie, on oglądał recenzje najnowszych słuchawek, konsol i telewizorów „z kosmosu”. Śmiał się, że gdyby nie ja, dawno tonąłby w ratach po uszy. Ja żartowałam, że gdyby nie on, moje życie byłoby nudne jak raport kwartalny.

Przez pięć lat odkładaliśmy na wspólne marzenie: nasze mieszkanie. Nie żaden pałac, po prostu dwa pokoje z balkonem, z którego można popatrzeć na miasto i pomyśleć: „To nasze”. Każda nadgodzina, której się podejmowałam, każdy zrezygnowany wyjazd, każda sukienka odłożona z powrotem na wieszak – wszystko to miało sens, bo widziałam rosnące cyferki na koncie oszczędnościowym. Naszym koncie.

Marek zawsze powtarzał, że ufa mi w kwestiach finansowych. „Ty się na tym znasz, Karla, ja tylko wydaję” – mówił półżartem, półserio. I ja w to ufałam. Ufałam, że skoro odkładamy razem, to razem też decydujemy. Ten fundusz był dla mnie czymś więcej niż pieniędzmi. Był symbolem naszej odpowiedzialności. Naszej przyszłości. Tego, że kiedyś, za rok czy dwa, wejdziemy do mieszkania, w którym na ścianach nie będzie jeszcze nic, ale ja już będę widziała dziecięce rysunki i zdjęcia z wakacji.

Byłam w szoku

Pojawiłam się w biurze trochę wcześniej, żeby w spokoju dopiąć raport. Zrobiłam sobie kawę, usiadłam do komputera i odruchowo zalogowałam się na konto bankowe – jak co kilka dni. Lubiłam ten rytuał. To dawało mi poczucie kontroli, tej przyjemnej świadomości, że wszystko jest na swoim miejscu.

Wpisałam login, hasło, przeszłam przez autoryzację. Ekran załadował się i… na sekundę pomyślałam, że coś źle kliknęłam. Zamiast znajomej kwoty zobaczyłam wielkie zero. Zamarłam. Przesunęłam ekran w dół, potem w górę, jakby coś mogło się magicznie pojawić. Odświeżyłam stronę. Nic. Pustka. Serce zaczęło mi walić. Pierwsza myśl: pomyłka banku. Druga: włamanie. Trzecia, tak absurdalna, że ją od razu odrzuciłam: Marek.

Ręce mi się trzęsły, kiedy wybierałam numer infolinii banku. Głos konsultantki był spokojny, aż irytująco spokojny.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry, ja… ja chyba mam włamanie na konto. Na koncie oszczędnościowym… zniknęły wszystkie środki – wydusiłam.

Po kilku minutach weryfikacji, dat urodzenia, peseli i magicznych pytań bezpieczeństwa usłyszałam:

– Widzę tutaj serię wypłat i transakcji z wczorajszego wieczora i nocy.

– Jakich transakcji? – zapytałam, czując, jak ciało robi mi się ciężkie.

Kilka dużych przelewów na platformy sprzedażowe, m.in. … – zaczęła wymieniać nazwy sklepów, które znałam z reklam Black Friday. – Oraz wypłata gotówki z bankomatu. Wszystko autoryzowane poprawnym kodem.

Zamilkłam. Black Friday. Oczywiście. W głowie zobaczyłam Marka, jak siedzi na kanapie z laptopem i komórką, przeskakując z jednej strony z promocjami na drugą.

– Ale… kto to zrobił? – zapytałam jeszcze, choć odpowiedź powoli docierała do mojej świadomości.

– Wszystkie operacje zostały wykonane z zaufanego urządzenia i autoryzowane kodami SMS – odparła konsultantka.

Przez chwilę patrzyłam tępo w monitor. Zerowe saldo wpatrywało się we mnie jak wyrzut. „To jakiś koszmar, zaraz się obudzę” – przeszło mi przez myśl.

Mąż nie miał wyrzutów sumienia

Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do Marka.

– Hej, coś się stało? – odebrał beztroskim tonem.

– Marek, konto oszczędnościowe jest puste. Co się stało? – zapytałam, starając się brzmieć spokojnie, ale głos mi drżał.

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy.

– Wiem. Kupiłem trochę rzeczy na Black Friday. Były świetne promocje – powiedział w końcu.

„Trochę rzeczy”. Poczułam, jak ogarnia mnie gorąco.

– Trochę? – powtórzyłam. – Wydałeś wszystko!

– Ale to inwestycja! – odparł szybko. – Sprzęt, elektronika… wszystko się przyda. Możemy część sprzedać, jakby co.

W tamtej chwili coś we mnie pękło. To nawet nie była już tylko złość. To było… niedowierzanie pomieszane z czymś, co trudno nazwać. Czy on mnie zdradził? Nie, to jeszcze gorsze – zdradził naszą przyszłość – pomyślałam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Patrzyłam na zerowe saldo i miałam wrażenie, że patrzę na swoje małżeństwo. Nagle zabrakło fundamentu, którego byłam taka pewna.

Potrzebowałam wsparcia

Po pracy nie wróciłam od razu do domu. Krążyłam bez celu po mieście, aż w końcu napisałam do Basi: „Możemy się spotkać? Pilnie”. Odpisała niemal od razu: „Za godzinę w naszej kawiarni?”. Basia była tą osobą, do której dzwoniłam, kiedy nie wiedziałam, co robić.

W kawiarni pachniało kawą i cynamonem. Świąteczne dekoracje już wisiały, jakby ktoś chciał mi złośliwie przypomnieć, że to „magiczny czas”. Usiadłyśmy przy stoliku w rogu. Basia spojrzała na mnie uważnie.

– Co się stało? – zapytała bez zbędnych wstępów.

– On… Marek… – zaczęłam i nagle cały dzień, wszystkie emocje, wyleciały ze mnie jednym potokiem słów. – On po prostu… zrobił to. Bez pytania. Wypłacił wszystko. Całe nasze oszczędności. Na Black Friday. Bo „okazje”.

Basia nie przerwała ani razu. Patrzyła na mnie, czasem tylko kiwając głową.

To nie tylko brak szacunku. To brak partnerstwa – powiedziała w końcu spokojnie, kiedy skończyłam.

– A ja mam co teraz? – prychnęłam gorzko. – Raty i puste konto.

– Czy on chociaż przeprosił? – zapytała.

Przypomniałam sobie naszą rozmowę. Ton Marka. To jego „nie przesadzaj”.

– Powiedział, że dramatyzuję, że pieniądze da się zarobić.

Basia odchyliła się na krześle.

– Pieniądze da się zadrobić – przyznała. – Ale wiesz, czego się nie da? Odbudować zaufania tak szybko.

Zamilkłam.

To nie był pierwszy raz

– Zastanów się, Karola – ciągnęła. – Czy to pierwszy raz, kiedy cię zawiódł?

Zawahałam się. W głowie zaczęły pojawiać się obrazy, które przez lata wypierałam. Niespłacona w terminie rata, o której zapomniał. Wyjazd na weekend, który zarezerwował, licząc, że jakoś się to spłaci. Ta konsola, którą kupił na raty, choć mieliśmy wtedy umowę, że przez pół roku nie bierzemy nic na kredyt. Za każdym razem puszczałam mu to płazem. „Dobra, Marek już tak ma, ważne, że się stara”. Tylko że nagle zobaczyłam, jak te wszystkie „małe rzeczy” układają się w jeden duży obraz.

– Nie, to nie pierwszy raz – przyznałam cicho. – Tylko pierwszy raz w takim stopniu.

– Wiesz, że nie powiem ci: „rzuć go natychmiast” – Basia spojrzała mi w oczy. – Ale też nie powiem: „to nic takiego”. Bo to jest coś. To bardzo dużo „coś”. I jeśli teraz to zlekceważysz, będzie czuł, że może jeszcze więcej.

Łzy znów stanęły mi w oczach.

Nie wiem, co mam zrobić – wyszeptałam.

– Na razie nic – odpowiedziała. – Prześpij się z tym.

Tego wieczoru, kiedy wracałam do domu, w mojej głowie po raz pierwszy pojawiło się pytanie, którego wcześniej nie dopuszczałam: „Czy ja naprawdę chcę spędzić z nim resztę życia?”. I to pytanie już ze mną zostało.

Mąż był nieodpowiedzialny

Kilka dni później atmosfera w domu była gęsta jak dym po spalonym obiedzie. Rozmawialiśmy, ale każda rozmowa kończyła się w tym samym miejscu:

Przesadzasz, Karolina. To tylko pieniądze – powtarzał Marek.

Próbowałam mu tłumaczyć, że dla mnie to nie tylko pieniądze. To lata wyrzeczeń. Lata wiary w to, że gramy do jednej bramki. On widział w tym okazje życia, ja – zdradę.

Pewnego wieczoru wróciłam wcześniej do domu. Drzwi były uchylone, światło w salonie zapalone. Usłyszałam głos Marka. Rozmawiał przez telefon, nie wiedząc, że już jestem. Zatrzymałam się w przedpokoju.

Stary, mówię ci, sztos sprzęt – śmiał się. – Telewizor jak kino, konsola najnowsza, głośniki… No wiem, poszalałem. Karola oczywiście robi dramę, jak zwykle.

Zamarłam.

– No bo wiesz, ona ma ten swój plan, tabelki, konta… – ciągnął Marek. – Ale serio, co z tego, że trochę oszczędzaliśmy dłużej? Żyje się raz, nie? Odrobimy.

W tamtym momencie serce mi pękło po raz drugi. Nie przez to, że kupił, co kupił. Nawet nie przez to, że opowiadał koledze o „dramie”. Tylko przez to, że w jego głosie nie było ani krzty poczucia winy. Była duma. I lekceważenie.

Weszłam do salonu.

Żyje się raz, co? – powiedziałam spokojnie, opierając się o framugę.

Marek odwrócił się gwałtownie, blady.

– Muszę kończyć – burknął do słuchawki i rozłączył się. – Karla, nie podsłuchuj.

– Nie trzeba podsłuchiwać kogoś, kto krzyczy – odparłam. – Więc tak to widzisz? Że robię dramę?

Westchnął, jakby był zmęczony.

– Karolina, przecież wiesz, że lubisz robić z igły widły. To tylko kasa.

Poczułam złość

– To nie chodzi tylko o kasę – powiedziałam, starając się, żeby głos mi nie zadrżał. – To brak szaczunku.

– Ja cię szanuję – obruszył się. – Tylko nie mogę całego życia spędzić, odkładając na coś, co może kiedyś będzie.

– Ale możesz jednym kliknięciem zniszczyć coś, na co odkładaliśmy latami – odpowiedziałam. – I jeszcze się tym chwalisz.

Wzruszył ramionami.

– Wszystko da się odrobić. Nie dramatyzuj – powiedział.

Patrzyłam na niego długo. Na tego mężczyznę, z którym brałam ślub, wierząc, że będzie moim partnerem.

– Nie wszystko – powiedziałam cicho. – Zaufania nie odzyskasz. A ja przestałam ci ufać.

W jego oczach mignęło coś jak zdziwienie, może cień strachu, ale zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.

– Przestań gadać jak z poradnika psychologicznego – mruknął. – Po prostu ochłoń.

Tego wieczoru po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że my już nie mówimy do siebie tym samym językiem. Jakbyśmy żyli w dwóch różnych światach, które tylko udają, że się stykają.

Byłam załamana

Od tamtej rozmowy spałam coraz gorzej. Budziłam się w środku nocy z uczuciem, że spadam w przepaść. W pracy popełniałam drobne błędy, które wcześniej by mi się nie zdarzyły. Pewnego dnia Dorota, moja szefowa, zawołała mnie do gabinetu.

Wszystko w porządku, Karolina? – zapytała, gdy tylko usiadłam. – Nie jesteś sobą.

Przez chwilę chciałam odpowiedzieć standardowo: „Tak, wszystko dobrze”. Ale słowa utknęły mi w gardle. I nagle, ku własnemu zdziwieniu, zaczęłam mówić. Nie o wszystkim, nie o kontach i Black Friday, ale wystarczająco dużo, by dać jej obraz sytuacji. Że mąż wydał wszystkie oszczędności, że bagatelizuje problem, że ja nie mogę przestać myśleć o tym, jak łatwo podjął tę decyzję bez słowa.

Dorota słuchała uważnie, opierając łokcie na biurku. Widziałam, jak jej twarz łagodnieje.

– Wiesz – zaczęła po chwili – gdybym miała drugi raz wybierać męża, to wybrałabym kogoś, kto potrafi powiedzieć „nie” – nawet samemu sobie.

Spojrzałam na nią pytająco.

– Mój były mąż był fantastycznym człowiekiem do zabawy – kontynuowała. – Spontaniczny, pełen energii, wszyscy go lubili. Tylko że życie to nie jest ciągła promocja. Dobry partner to taki, który potrafi kontrolować swoje zachcianki. Który wie, kiedy powiedzieć: „Nie, nie kupię, bo ważniejsze jest to, co budujemy razem”.

Te słowa trafiły we mnie jak strzała. „Życie to nie promocja”.

– Wiesz, co jest najgorsze? – dodała. – Że jak raz zobaczysz, że wszystko opiera się na jego „ja chcę teraz”, to potem tego już się nie da „odzobaczyć”.

Wracałam do domu z jej zdaniem dźwięczącym w głowie. Życie to nie promocja. Małżeństwo to nie lista „must have” z bloga. To decyzje, rezygnacje, rozmowy.

Weszłam do mieszkania, mijając pudła po sprzętach, które Marek jeszcze nie zdążył wyrzucić. Kartony stały w przedpokoju jak niemili goście. Spojrzałam na nie i po raz pierwszy nie poczułam złości. Pojawiła się… jasność.

Przeszłam do sypialni, usiadłam na łóżku i wzięłam kartkę papieru. Zaczęłam pisać. „Co dla mnie jest nieprzekraczalne?” – na górze strony. Pod spodem:

– Decyzje dotyczące wspólnych pieniędzy podejmowane za moimi plecami.
– Lekceważenie moich uczuć i nazywanie ich „dramą”.
– Brak odpowiedzialności i powtarzalność tych samych błędów.

Patrzyłam na tę listę i nagle zrozumiałam, że Marek od dawna przekracza te granice. Tylko ja nie chciałam tego zobaczyć. Bo było wygodniej wierzyć, że „on się zmieni”. Wtedy podjęłam decyzję. Spokojnie, bez łez i dramatów: muszę się rozstać. Nie za karę, nie z zemsty. Z troski o siebie. O swoje przyszłe życie, w którym chcę mieć partnera, a nie wiecznego chłopca w sklepie z zabawkami. W tamtym momencie wszystko runęło – ale wraz z tym zawaleniem pojawiło się coś jeszcze: cicha, nieśmiała nadzieja, że mogę zbudować coś nowego. Bez niego.

Miałam dość takiego męża

Ostatnia rozmowa odbyła się kilka dni później. Sobota. Nie chciałam robić tego w biegu, między pracą a obowiązkami. Usiadłam przy stole w kuchni. Stół, przy którym planowaliśmy budżety, wyjazdy, przyszłość.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam, gdy Marek wszedł do kuchni z kubkiem kawy.

– Boże, znowu? – westchnął. – Ile można wałkować to samo?

Spojrzałam na niego spokojnie.

– To nie będzie „znowu”. To będzie ostatni raz.

Usiadł naprzeciwko mnie, marszcząc brwi.

– Ostatni? Co ty…

– Marek – przerwałam mu delikatnie. – To nie Black Friday zniszczył nasze małżeństwo. To twoje decyzje.

Prychnął.

– Oczywiście, wszystko moja wina. A ty co? Święta oszczędna?

– Nie jestem święta – odparłam. – Ale przez pięć lat robiłam wszystko, żebyśmy mieli stabilną przyszłość. Ty przez jeden wieczór zdecydowałeś, że masz ważniejsze potrzeby. Bez słowa. Bez rozmowy.

– Bo z tobą się nie da rozmawiać! – podniósł głos. – Zawsze tylko „budżet”, „plan”, „konto”. Nigdy nie umiałaś odpuścić. Może dlatego jesteś taka zimna.

Te słowa zabolały, ale już inaczej niż wcześniej. Jakby trafiały nie w ranę, tylko w bliznę.

– Może – wzruszyłam ramionami. – Ale wiesz co? Wolę być zimna i mieć coś na koncie niż nie mieć nic z tobą.

– Co ty sugerujesz? – zapytał, choć tak naprawdę wiedział.

Wzięłam głęboki oddech.

Chcę rozwodu.

Nic nie rozumiał

Zapadła cisza. Patrzył na mnie, jakby pierwszy raz widział osobę, z którą mieszkał sześć lat.

– Zwariowałaś – wycedził. – Przez JEDEN błąd chcesz wszystko przekreślić?

– To nie jeden błąd – odpowiedziałam spokojnie. – To ostatnia kropla.

Zobaczyłam, jak jego twarz przechodzi przez różne odcienie emocji: złość, niedowierzanie, strach, znów złość.

Możemy sprzedać część sprzętu, odzyskać… – zaczął, jakby nagle zrozumiał, że chodzi o coś poważniejszego.

– To nie jest kwestia sprzętu – przerwałam. – Nawet gdybyś teraz zwrócił każdy grosz na to konto, nic by to nie zmieniło. Bo ja wiem już, że jeśli następnym razem zobaczysz „super okazję”, zrobisz to samo. Bo w twoim świecie moje „nie” nic nie znaczy.

Wstałam od stołu.

– Zostanę u siostry, dopóki nie ustalimy szczegółów – powiedziałam, czując, że głos zaczyna mi drżeć. – Dokumenty przygotuję w tygodniu.

– Karolina, proszę cię – nagle w jego głosie zabrzmiała miękkość, której długo nie słyszałam. – Nie rób tego. Przesadziłem, wiem. Ale rozwód?

Spojrzałam na niego po raz ostatni jak na męża.

– Nie robię tego przeciwko tobie – powiedziałam. – Robię to dla siebie. Bo ty zawsze będziesz wybierał promocję nad odpowiedzialność. A ja już nie chcę płacić za twoje okazje.

Wyszłam z kuchni, zostawiając go przy stole, z kubkiem kawy, który nagle wydał mi się absurdalnie nie na miejscu. Jak rekwizyt z innego życia.

Nie wiem, co przyniesie jutro. Nie wiem, kiedy znów będę miała poduszkę finansową, jaką zbudowaliśmy razem. I czy kiedykolwiek znów zaufam komuś na tyle, by założyć wspólne konto. Ale wiem jedno: znowu mam kontrolę. Nad swoimi pieniędzmi. Nad swoim życiem. Nad tym, kogo wpuszczam do niego.

Karolina, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama