„Mąż woli spędzić Wigilię u teściów, a ja u swojej rodziny. Zrobił się z tego taki bigos, że odechciało mi się świąt”
„Bo te nasze święta… one nigdy nie były nasze. Były po trochu każdego. Trochę u moich rodziców, gdzie trzeba być punktualnie, bo barszcz stygnie, a babcia zawsze marznie przy oknie. Trochę u jego rodziców, gdzie „nie trzeba się tak spinać”, ale jak się spóźnisz, to potem przez całą kolację patrzą na ciebie z tym samym chłodnym uśmieszkiem, że znów jesteś gościem, który się nie postarał.

- Redakcja
Zawsze robiłam wszystko, żeby było dobrze. Dla wszystkich. Wigilia musiała być tradycyjna, z barszczem i uszkami, z rybą po grecku i łamańcem z opłatka. I żeby wszyscy byli zadowoleni – rodzice, Marcin, jego mama z tatą. I tylko mnie w tym wszystkim nigdy nie było. Bo te nasze święta… one nigdy nie były nasze. Były po trochu każdego. Trochę u moich rodziców, gdzie trzeba być punktualnie, bo barszcz stygnie, a babcia zawsze marznie przy oknie. Trochę u jego rodziców, gdzie „nie trzeba się tak spinać”, ale jak się spóźnisz, to potem przez całą kolację patrzą na ciebie z tym samym chłodnym uśmieszkiem, że znów jesteś gościem, który się nie postarał.
Każdego roku te same kompromisy. Zegarek w ręku, kurtka jeszcze na grzbiecie, a ja już nakładam pierogi na talerz. Głowa pełna listy rzeczy do zrobienia, do przewiezienia, do odegrania. W tym roku przysięgłam sobie: dość. Rodzicom obiecałam, że Wigilię spędzimy z nimi. Tylko z nimi. Marcin nie był zachwycony. „Jak zwykle”, rzucił przez ramię, jakbyśmy właśnie podpisywali rozwód, a nie wybierali stół, przy którym zjemy rybę.
Mówiłam sobie, że to tylko jeden wieczór. Że jakoś to będzie. Że święta są dla rodziny, a my przecież jesteśmy rodziną. Tylko coraz częściej miałam wrażenie, że „jakoś” to znaczy: zepnę zęby. I znów przeżyję. Ale tym razem coś pękło. I zaczęło się wcześniej, niż się spodziewałam. Chciałam dobrze. Dla wszystkich. Ale znowu zapomniałam o sobie.
To nie kompromis
Wiedziałam, że to się tak skończy. Już od pierwszej rozmowy, kiedy powiedziałam Marcinowi, że w tym roku Wigilię spędzamy u moich rodziców, widziałam w jego oczach to samo, znajome spojrzenie. Zaciśnięte usta, uniesione brwi. Niby zgoda, ale bez cienia entuzjazmu.
– Czyli znowu oni są ważniejsi – powiedział, nawet na mnie nie patrząc, tylko szurając kapciem po kuchennej podłodze.
– Nie chodzi o to, kto jest ważniejszy – odpowiedziałam, czując jak robi mi się gorąco w szyję. – Obiecałam im. W zeszłym roku byliśmy u twoich. A rok wcześniej dzieliliśmy Wigilię na dwie części.
– No właśnie. Dzieliliśmy. Wszyscy byli zadowoleni. A teraz? – w końcu spojrzał mi w oczy. – Moi rodzice będą siedzieć sami, bo ty musisz zrobić po swojemu.
– Marcin, to nie jest „po mojemu”. Już powiedziałam mamie, że całą Wigilię spędzimy u nich. Czekają na nas.
– Ale moi zawsze są „na później”. Na drugie danie, na odgrzewane pierogi. I ty nie widzisz w tym problemu?
Próbowałam się opanować, nie krzyczeć. Tyle razy już przez to przechodziliśmy. Co roku te same pretensje, te same zarzuty, to samo poczucie winy, które zostawało mi na ramionach, jakbym miała nieść je przez cały grudzień.
– Wigilia to dla nich nie jest tylko kolacja. I dla mnie też nie.
– Czyli co? Mam znowu udawać, że wszystko gra, podczas gdy moi rodzice czują się pomijani?
– A ja mam co roku udawać, że nie boli mnie to, że moja mama siedzi z zegarkiem w ręku i wypatruje nas, a my zawsze jesteśmy spóźnieni?
Zapadła cisza. Stał przy zlewie, trzymając w ręku kubek po herbacie. Ja stałam w drzwiach, próbując oddychać miarowo. Wiedziałam, że zaraz padnie to jedno zdanie, które znów wszystko rozmyje.
– To może po połowie?
Wzruszyłam ramionami. Nie miałam już siły mówić, że to niczego nie rozwiązuje. Że „po połowie” znaczy tyle, co nigdzie naprawdę. Ale skinęłam głową. Bo co miałam innego zrobić? W myślach powiedziałam tylko jedno zdanie, którego głośno nie wypowiedziałam: to nie kompromis. To klęska przebrana za zgodę.
Nikt z nas nie był tam naprawdę
Weszliśmy do mieszkania moich rodziców dwadzieścia minut po czasie. Niby nic wielkiego, ale u nas dwadzieścia minut to jak godzina. Mama od razu spojrzała na mnie z niepokojem. Ojciec uśmiechnął się lekko, choć znałam ten uśmiech. Był z tych wymuszonych, z kategorii „nie szkodzi”, które zawsze coś jednak znaczyły.
– No, jesteście wreszcie – powiedziała mama, odsuwając krzesło od stołu. – Już myślałam, że znowu będziecie tylko na chwilę.
– Mamo, no przecież mówiłam, że będziemy. Po prostu się przeciągnęło – odpowiedziałam szybko, zdejmując płaszcz. Marcin stał z boku i patrzył na zegarek. Niby od niechcenia, ale wystarczająco długo, żebym zauważyła.
Usiedliśmy przy stole. Stół jak zawsze był dopracowany w każdym szczególe. Serwetki ze złotą nitką, świece, świeże gałązki świerku. Uszka w barszczu pachniały tak, jak zawsze pachniały w dzieciństwie – ciepłem, domem, bezpieczeństwem.
– Jedzcie, jedzcie, bo wystygnie – powiedziała mama, podając mi talerz.
– Mamo, przecież dopiero usiedliśmy – próbowałam się uśmiechnąć, ale głos miałam zbyt napięty.
– Myślałam, że w tym roku będziecie dłużej – dodała cicho, jakby do siebie, ale wystarczająco głośno, żeby wszyscy usłyszeli.
Marcin nie odezwał się ani słowem. Złapał widelec i zaczął jeść, jakby chciał mieć to z głowy. Przełknęłam pierwszy kęs, ale smak był inny niż zwykle. Coś nie chciało mi przejść przez gardło. Tylko siedziałam i mieszałam barszcz łyżką, udając, że jem.
– A jak tam u was? – zapytał tata, próbując rozładować atmosferę.
– Dobrze – odpowiedziałam, może zbyt szybko. – Praca, wiadomo. Marcin też ma sporo na głowie.
Marcin kiwnął głową. Mama spojrzała na mnie z troską, jakby chciała zapytać, czy wszystko w porządku, ale nie miała odwagi. Nikt nie mówił tego wprost, ale wszyscy wiedzieli, że siedzimy na zegarku. Każda minuta była jak rozdział do odhaczenia. Siedziałam przy stole, wśród zapachów, które znałam na pamięć, wśród ludzi, których kochałam, i czułam się, jakby mnie tam nie było. Zupa z uszkami pachniała jak dzieciństwo. Ale nie mogłam połknąć ani łyżki. W końcu wstałam i zaczęłam zbierać talerze, chociaż mama zawsze powtarzała, żeby tego nie robić przed końcem kolacji.
– Nie musicie się tak spieszyć, prawda? – zapytała, choć dobrze wiedziała, jaka będzie odpowiedź.
Marcin spojrzał na mnie znacząco. Wzięłam płaszcz z wieszaka, wciąż mając w ustach niedopitą rozmowę, niedokończony opłatek, niedopowiedziane pretensje.
– Dziękujemy, było jak zawsze pięknie – powiedziałam, całując mamę w policzek.
Pięknie. Tylko że wszystko było w biegu. I nikt z nas nie był tam naprawdę.
Wszystko działo się bez nas
Dojechaliśmy spóźnieni, choć jechaliśmy niemal bez słowa. Przez całą drogę czułam, jak napięcie w samochodzie narasta. Marcin prowadził z zaciśniętą szczęką, a ja udawałam, że obserwuję świąteczne światełka za oknem. U jego rodziców panowała już inna atmosfera. Na stole zostały resztki jedzenia, jakby wszystko działo się bez nas. Matka Marcina otworzyła drzwi z lekkim uśmiechem, ale nie było w nim ciepła.
– Nie czekaliśmy, bo nie było wiadomo, czy przyjdziecie – powiedziała spokojnie, ale zbyt spokojnie.
– Dobrze, że w ogóle jesteście – dodał ojciec Marcina, nie podnosząc wzroku znad talerza.
Usiedliśmy. Na stole kilka zimnych potraw, rozlane kompoty, przyschnięte pierogi. Marcin wziął jeden i zaczął jeść bez słowa. Nikt się nie ucieszył. Nikt nie zapytał, jak było.
– Może trzeba było od razu do was jechać – rzucił nagle Marcin, jakby mówił do siebie, ale przecież mówił do mnie.
Nie odpowiedziałam. Nie było sensu się tłumaczyć. W głowie miałam tylko jedną myśl: tak, może trzeba było. Ale wtedy też byłabym nie na miejscu. W aucie nie rozmawialiśmy. Radio grało cicho, ale i tak czułam, że jest zbyt głośno. Marcin patrzył przed siebie, jakby chciał jak najszybciej dotrzeć do celu i zamknąć ten wieczór na klucz. Ja siedziałam obok, z rękami złożonymi na kolanach, myśląc, jak bardzo jestem zmęczona udawaniem, że wszystko w porządku. W domu pierwsza zdjęłam płaszcz i powiesiłam go w przedpokoju. Marcin ściągnął buty i od razu poszedł do salonu. Nawet się nie obejrzał.
Nic nie musiałam
– No, mamy to za sobą – rzucił, siadając na kanapie i włączając telewizor.
Nie odpowiedziałam. Weszłam do kuchni, otworzyłam szafkę i przez chwilę patrzyłam w głąb, nie wiedząc, po co tam zajrzałam. Zamiast barszczu wyciągnęłam mrożoną pizzę. Bez zastanowienia, czy wypada w Wigilię. Marcin oglądał coś, co brzęczało w tle. Dźwięki mieszały się z moimi myślami. Usiadłam przy kuchennym stole i oparłam głowę na dłoni. Nie miałam już siły niczego prostować. Nie wiem, czy on to robi ze złośliwości, czy po prostu tak ma. Ale dziś nie miałam siły pytać.
Wyjęłam pizzę z piekarnika. Pachniała rozgrzanym serem i oregano. Wzięłam pierwszy kawałek i ugryzłam bez pośpiechu. Po raz pierwszy tego wieczoru nic nie musiałam. Nie było pośpiechu, nie było obowiązku uśmiechania się do nikogo. Mogłam jeść w ciszy. Telewizor grał w salonie, ale nawet nie próbowałam zrozumieć, co mówią. Słyszałam tylko stłumione głosy, jak szum zza ściany. Nie obchodziło mnie, co Marcin ogląda. Nie pytał, czy coś zjem. Nie zapytał, dlaczego zamówiłam pizzę. Może nie miał ochoty, a może nawet nie zauważył.
Zjadłam powoli jeden kawałek, potem drugi. Każdy gryz smakował jak ulga. Nikt mnie nie ocenia, nikt nie wzdycha. Nikt nie wypomina, że coś źle zrobiłam, że się spóźniłam, że nie zorganizowałam świąt inaczej. To nie było Boże Narodzenie. Nie było opłatka, nie było kolęd ani wzruszeń przy choince. Ale to było jedyne pięć minut tego dnia, kiedy poczułam, że coś wreszcie jest dla mnie. I nie muszę się z tego tłumaczyć.
Może najlepsze święta
Oparłam się o framugę okna i spojrzałam na ulicę. Była prawie pusta. Tylko latarnie rzucały długie cienie na chodnik, a w oddali ktoś ciągnął za sobą plastikowe saneczki bez dziecka. Na balkonach pojedyncze lampki jeszcze migały, jakby próbowały przekonać, że to naprawdę są święta. Za mną grał telewizor, w kuchni stał niedojedzony kawałek pizzy. Marcin gdzieś w połowie filmu przysnął, z pilotem w dłoni. Nie budziłam go. Nie chciałam nic mówić. Nie było już o czym.
Zastanawiałam się, ile jeszcze takich świąt mnie czeka. Ile jeszcze wieczorów, które trzeba rozdzielić sprawiedliwie, chociaż nigdy nie da się naprawdę sprawiedliwie. Ile jeszcze tych prób zadowolenia wszystkich naraz, które kończą się tym, że nikt nie jest zadowolony, a najbardziej ja. Czy to już zawsze będą tylko święta z zegarkiem w ręku i uśmiechem z obowiązku? Czy w ogóle kiedyś poczuję, że to naprawdę mój czas, moje miejsce, moja rodzina?
Nie znałam odpowiedzi. Ale wiedziałam jedno – te pięć minut w kuchni, z pizzą w ciszy, były jedyną chwilą w ciągu całego dnia, kiedy czułam się spokojna. Może najlepsze święta to te, których nie było.
Karolina, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nie kiwnął palcem podczas przygotowań do świąt. Na szczęście na szwagra mogę liczyć nie tylko przy pierogach”
- „Siostra po latach rozłąki zaprosiła mnie na rodzinne święta. Nie wiem, czy to bożonarodzeniowy cud, czy zwykły podstęp”
- „Święta dla emeryta to trudny okres, ale znalazłem na to sposób. Stałem się Mikołajem dla potrzebujących”

