Reklama

Z Krzyśkiem poznaliśmy się jeszcze w liceum. Od pierwszego spotkania wiedzieliśmy, że coś z tego będzie. Byliśmy parą, której wszyscy zazdrościli – wiecznie razem, wiecznie przytuleni i roześmiani. Pełni wspólnych planów na przyszłość, którymi chętnie dzieliliśmy się z naszym najbliższym otoczeniem. Oboje wybraliśmy finansowe i bankowość, trafiając do jednej grupy. Na uczelni uchodziliśmy za coś w rodzaju starego dobrego małżeństwa – nawet jeszcze w czasach, gdy oficjalnie nie założyliśmy sobie obrączek.

Wspólna nauka do kolokwiów, przygotowywanie projektów, praktyki, koncerty, wyjścia ze znajomymi. Nawet po obronie magisterki i znalezieniu pierwszej poważnej pracy w banku, dalej znajdowaliśmy czas na pielęgnowanie naszego uczucia.

– Wy to jesteście jak te papużki-nierozłączki. Powinni was dawać za przykład ludziom, którzy twierdzą, że po kilku latach mija stan zakochania, hormony przestają buzować, spadają klapki z oczu i zaczyna się szare życie. Wy z Krzyśkiem jesteście dokładnie tacy sami jak wtedy, gdy mieliście po szesnaście lat – do dzisiaj pamiętam słowa mojej kuzynki Agnieszki, która nie mogła się nadziwić, że taka miłość jak nasza faktycznie istnieje.

Ona sama była już po ciężkim rozwodzie. Jej Hubert wyjechał za granicę do pracy, tam poznał inną, a Aga została sama z dzieckiem i koniecznością ogarniania rzeczywistości wokół siebie jako samotna matka pracująca na cały dom. Zdaje się, że ta sytuacja nieco ją przygniotła. Do tego mała często chorowała, a Agnieszka w biurze nie zarabiała kokosów. No i zwyczajnie brakowało jej czasu na randki, dlatego nas uważała za jakiś niedościgniony ideał związku.

– No na razie świetnie się nam układa. A co będzie dalej? Pożyjemy i zobaczymy – mrugnęłam do niej okiem, ale byłam przekonana, że nas nigdy nie czeka wypalenie.

Nadal pawie każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem: wycieczki rowerowe, wypady za miasto, niedzielne spacery po parku. Byliśmy jak dwa puzzle idealnie do siebie pasującej układanki – wiem, że to brzmi nieco patetycznie, ale naprawdę tak wtedy czułam.

Przez trzydzieści lat małżeństwa przeszliśmy razem przez wiele wzlotów i upadków. Wychowanie dzieci, kredyt na dom, zmiany pracy. I zawsze, mimo zmęczenia i codziennych trudności, znajdowaliśmy czas dla siebie. Naprawdę myślałam, że tak będzie już zawsze.

Coś zaczęło się zmieniać

Pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz coś mnie tknęło. Była sobota, piękna i bardzo ciepła. Generalne sprzątanie mieszkania zrobiliśmy w piątek, pranie było już wywieszone na balkonie, a ja miałam ochotę na jakąś wycieczkę. Zaproponowałam, żebyśmy pojechali na mały piknik, jak dawniej. Już nawet przygotowałam nam kanapki, zapakowałam do pudełka pomidorki koktajlowe, które mój mąż zjadał całymi kilogramami. Miałam jeszcze upiec na szybko ciasto z rabarbarem, które uwielbiał. Wspólne popołudnie nad rzeką, z kocem, pysznościami na podorędziu i spacerem po malowniczych okolicach wydało mi się idealnym pomysłem na wolny czas, który nam pozostał.

On jednak tylko machnął ręką.

– Może innym razem. Umówiłem się z chłopakami na ryby – rzucił, zakładając na siebie za dużą kamizelkę pełną kieszeni.

Zdziwiło mnie to, ale uznałam, że każdy potrzebuje trochę czasu dla siebie. Może rzeczywiście chwila oddechu nie jest złym pomysłem? W końcu od lat spędzaliśmy ze sobą niemal każdą wolną chwilę. Doszłam więc do wniosku, że wypad w męskim gronie dobrze zrobi Krzyśkowi.

– Pewnie, to jedź. Ja upiekę to ciasto i poczytam książkę na balkonie. Już od dawna chciałam skończyć tę powieść. No wiesz, tę, którą dostałam od Malwiny na urodziny i zaczęłam czytać, zanim miałam taki młyn w pracy – powiedziałam z entuzjazmem w głosie, starając się ukryć rozczarowanie, które gdzieś w głębi serca mnie dopadło.

Jednak ten „jeden raz” szybko przerodził się w rutynę. Coraz częściej Krzysiek znikał nad wodą, a ja zostawałam sama. Skończyły się popołudniowe spacery po mieście w tygodniu, wspólne wyjścia do parku czy naszej ulubionej kafejki na lody lub kawę i ciacho. Z czasem również soboty i niedziele musiałam zacząć organizować sobie sama. Mąż na te swoje ryby zaczął jeździć regularnie.

Początkowo tłumaczyłam sobie: „Niech ma jakieś hobby, przecież zasłużył”. Ale z czasem zaczął mnie gryźć niepokój. Zaczęło mi brakować naszej dawnej spontaniczności, wspólnych planów, dzielenia się przeżyciami. Krzysztof zaczął coraz bardziej się ode mnie oddalać.

„Gdzie ten dawny, czuły facet, za którego przed laty wyszłam?” – w mojej głowie coraz częściej zaczęły pojawiać się myśli, które nie dawały mi spokoju.

A może on kogoś ma? – Malwina wypowiedziała na głos słowa, które wzmogły moje podejrzenia.

Akurat było niedzielne popołudnie, a Krzyś, jak zwykle, był na rybach. Ja sama zaprosiłam koleżankę na kawę i ciasto, bo kolejna niedziela spędzona przed telewizorem wydała mi się po prostu nieznośna.

– Nie. Sądzę, że nikogo nie ma. Rzeczywiście kumple często po niego wpadają, a on nawet znosi do domu te złowione ryby. Niby sam to wszystko oprawia i przygotowuje, ale szczerze mówiąc, to na myśl o filetach przestaję być głodna – przyjaciółka wyczuła wyraźne zniecierpliwienie w moim głosie i taktownie zmieniła temat.

Ryby ważniejsze niż ja?

Wcześniej nasz czas był podzielony: coś dla niego, coś dla mnie, coś dla nas wspólnie. Teraz priorytetem stały się ryby. Mąż planował całe tygodnie wokół pogody i terminarza wędkarskich zawodów. Gdy wspominałam o wypadzie do kina albo spacerze po lesie, odpowiadał bez entuzjazmu:

Znowu coś wymyślasz. Ja już swoje się wychodziłem. Na rybach przynajmniej nikt nie zrzędzi – powiedział kiedyś, nie patrząc mi w oczy.

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Czy naprawdę stałam się dla niego tylko tą „zrzędzącą babą”? Czy trzydzieści lat razem nie znaczyło już nic? Czyja to wina?

Zaczęłam zastanawiać się, co poszło nie tak. Czy rzeczywiście zmieniłam się w marudę? Może za bardzo go pilnowałam, krytykowałam, narzekałam na każdą pierdołę? Sama sobie już nie ufałam.

Pamiętam, jak kiedyś Krzysiek wrócił późnym wieczorem z ryb – cały w skowronkach, z opowieściami o walce z ogromnym okoniem. Słuchałam go, uśmiechając się mechanicznie. A potem nie wytrzymałam:

– A ja? Nie tęsknisz za mną? – zapytałam.

Spojrzał wtedy na mnie zdziwiony, jakby dopiero teraz zrozumiał, że może mnie ranić.

– Wiesz, tam przynajmniej jest spokój. Cisza. Żadnego gderania o rachunki, o wnukach. Próśb o to, że trzeba malować płot, wymienić uszczelkę, dokręcić zawiasy, naprawić kosiarkę… – westchnął ciężko.

Zrobiło mi się głupio. Przecież naprawdę ciągle mu coś wypominałam. W jego oczach z ukochanej dziewczyny stałam się panią z listą obowiązków. Rzeczywiście, ostatnio nasza codzienność polegała głównie na ogarnianiu domu i podwórka. I tak się jakoś złożyło, że wciąż wymyślałam dla męża kolejne zajęcia. Wydawało mi się, że dla niego to po prostu chwilka roboty. Może jednak wcale tak nie było? Może trzeba było bardziej docenić jego wysiłek? Podziękować, ugotować jego ulubione gołąbki, upiec szarlotkę z przepisu teściowej?

Nie chciałam, żeby wszystko, co zbudowaliśmy przez tyle lat, rozsypało się jak domek z kart. Zaczęłam się pilnować: mniej marudzenia, więcej uśmiechu, więcej luzu. Zamiast od razu wytykać mu kolejną wyprawę na ryby, pytałam, co złowił, czy dobrze się bawił.

Kiedyś nawet zaproponowałam, że pójdę z nim. Myślałam, że się ucieszy, ale Krzysiek tylko się skrzywił:

– Eee, to nie dla ciebie. Nudne to, siedzisz i czekasz godzinami. Lepiej znajdź coś fajnego dla siebie.

Znów poczułam się odrzucona. Nie chciał mnie przy sobie nawet tam, gdzie czuł się ostatnio najlepiej.

Samotność we dwoje

Mówią, że najgorzej jest być samotnym obok drugiej osoby. Wiedziałam już, co to znaczy. Nasz dom stał się miejscem wymiany krótkich komunikatów. Krzysiek opowiadał o rybach, ja o zakupach i sprawach wnuków. Brakowało śmiechu, spontanicznych rozmów, zwykłego „fajnie, że jesteś” rzuconego niby od niechcenia.

Czasem patrzyłam na niego z ukrycia. Jak pieczołowicie szykował sprzęt, jak śmiał się przez telefon z kolegami od wędki, jak z iskrą w oczach przeglądał w sieci jakieś spławiki, haczyki i inne akcesoria. To był dokładnie ten sam śmiech, który kiedyś był tylko dla mnie, dlatego było mi bardzo smutno.

Pewnego dnia, po kolejnej samotnie spędzonej niedzieli, nie wytrzymałam. Usiadłam przy stole i zaczęłam płakać. Cicho, żeby nie usłyszał. Ale usłyszał. Podszedł, usiadł obok mnie i długo nic nie mówił. W końcu położył rękę na mojej.

– Przepraszam, Małgosiu. Ja też się w tym wszystkim pogubiłem – powiedział cicho. – Nie chodzi o to, że cię nie kocham. Po prostu… czasem potrzebuję ucieczki. Od wszystkiego. Od presji, od obowiązków, od domu. Nawet od ciebie. Ale to nie znaczy, że cię nie potrzebuję.

Te słowa ukoiły moje serce. Wiedziałam, że nie naprawimy wszystkiego od razu. Ale też wiedziałam, że oboje tego chcemy.

Znaleźliśmy nową drogę

Ustaliliśmy pewne zasady. Krzysiek miał swoje wyprawy na ryby – bez wyrzutów sumienia. Ja miałam swoje spotkania w klubie seniora, kursy malowania i nordic walking. Ale każda niedziela należała tylko do nas. Spacer, kawa na mieście, kino, lody, czasami jakiś mały wypad za miasto.

Nie było już przymuszania. Była chęć bycia razem. Świadoma, dojrzała, trochę już pokiereszowana codziennością – ale prawdziwa.

Wcześniej chyba popełniliśmy błąd. Każdy potrzebuje przestrzeni. Czasu tylko dla siebie i kontaktu z innymi ludźmi. Miłość nie polega na ograniczeniu się do chwil tylko we dwójkę. Udany związek to nie zaborczość. To umiejętne wspieranie się, ale i pozwolenie drugiej stronie na swoje własne sprawy. Ja odkryłam to dopiero po długich latach.

Małgorzata, 64 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama