„Mąż wolał spędzać wieczory z kumplami, zamiast ze mną. Znalazłam jednak sposób, by zatęsknił za domowymi pieleszami”
„Przez ostatnie miesiące większość czasu spędzałam w domu. Gdy Robert wracał ze swoich spotkań, patrzyłam za nim tęsknym wzrokiem, po czym zwijałam się w kulkę pod kocem i oglądałam smutne filmy o miłości. Pławiłam się w swoim smutku”.

Na początku nie mogliśmy od siebie oderwać wzroku i rąk. A potem zaczęła się rutyna: praca, zakupy, wydatki, kłótnie. I w ten sposób się od siebie oddaliliśmy. Nie chciałam, byśmy byli jednym z tych małżeństw, które rozmawiają ze sobą tylko o tym, do kiedy należy zapłacić za gaz i dokąd w tym roku jedziemy na święta.
Musiałam działać
Roberta poznałam, gdy obydwoje byliśmy już dorosłymi ludźmi, którzy wiedzą, czego chcą. Nie byliśmy parą nastolatków czy studentów, których zauroczenie trafiło jak grom z jasnego nieba, a potem życie musiało zweryfikować moc tego uczucia.
Mieliśmy ponad trzydzieści lat: ja właśnie zerwałam zaręczyny z zupełnie nieodpowiednim kandydatem na męża, a Robert niedawno się rozwiódł. Wiedzieliśmy, czego na pewno nie chcemy, obydwoje byliśmy bogatsi o doświadczenia. I w ten sposób zbudowaliśmy, jak mi się wydawało, bardzo solidne podstawy naszej relacji.
Może dlatego myślałam, że nasz miesiąc miodowy nigdy się nie skończy – że jeśli już tak dojrzale się dobraliśmy, nasze uczucie zawsze będzie intensywne i takie samo jak na początku. No cóż, mimo całego tego doświadczenia, wykazałam się ogromną naiwnością.
– Rany, zupełnie się z tobą nie nudzę. Mamy tyle wspólnych tematów, że chyba do końca życia nie zdążymy się nagadać – mówił Robert.
Zgadzałam się z nim
Obydwoje byliśmy niezwykle ciekawi świata, mieliśmy wiele zainteresowań, lubiliśmy długie dyskusje, ale, co chyba najważniejsze, byliśmy też ciekawi siebie wzajemnie. Nie ograniczaliśmy się tylko do pytań „jak było w pracy” i „co dziś jemy na obiad”. Dość szybko zdecydowaliśmy, że chcemy się pobrać i byliśmy tego pewni, jak niczego wcześniej.
– Nie za szybko? – zapytała mnie mama, gdy powiadomiłam ją o naszych zaręczynach.
– Mamo, jeśli spotkało się tę właściwą osobę, to po prostu się to czuje. A ja to czuję – uspokoiłam ją.
I naprawdę tak było. Ani przez moment, nawet kiedy się kłóciliśmy, nie żałowałam, że wybrałam Roberta na swojego męża. Ale po roku tej pięknej, a momentami wręcz zbyt idealnej relacji, nawet do nas wkradła się rutyna.
Zaczęły się piętrzyć kłopoty: ja przez długi czas nie mogłam znaleźć pracy, nie miałam pieniędzy, a Roberta zaczęło przytłaczać harowanie na nas oboje. Wiadomo, frustracja sprawia, że człowiek staje się drażliwy, a od tego już tylko krok do regularnych kłótni o nic. O talerz odłożony w złe miejsce, o źle poukładane naczynia w zmywarce, o bałagan w szafie i zgubiony kluczyk do skrzynki pocztowej.
Oddalaliśmy się
W pewnym momencie staliśmy się sobą tak zmęczeni, że praktycznie nie byliśmy w stanie przebrnąć przez jeden dzień bez kolejnej kłótni. Częstotliwość konfliktów spowodowała z kolei, że zaczęliśmy się od siebie oddalać: najpierw fizycznie, a później emocjonalnie.
Robert coraz częściej wychodził wieczorami z kolegami. Nie miałam z tym problemu, bo nigdy nie byłam kobietą, która suszyłaby facetowi głowę o to, że ma ochotę na normalne życie towarzyskie. Poza tym rozumiałam, że czuje potrzebę odreagowania naszych domowych napięć gdzieś na mieście. Dopóki wracał w dobrym stanie i o racjonalnych porach, nie miałam się do czego przyczepić. Ale częste męskie wieczory zaczęły się przeistaczać w weekendy, a nawet dłuższe wyjazdy.
– Wyjeżdżam z chłopakami do Włoch na objazd po winiarniach – oznajmił mi któregoś dnia.
– Ale… Mieliśmy wykorzystać urlop na jakiś wspólny wyjazd – zaoponowałam.
– No to nie wykorzystamy. Ten wyjazd jest już zaplanowany. Możemy pojechać we dwójkę na jakiś weekend, a na dłuższy urlop w przyszłym roku – powiedział dość oschle.
Zabolało mnie to
Nie miałam siły na kolejną kłótnię, ale czułam się fatalnie. Robert zachowywał się, jakby zupełnie przestał się ze mną liczyć i traktował mnie nie jak żonę, ale współlokatorkę czy, w najlepszym wypadku, dość uciążliwą, namolną koleżankę.
Pozwoliłam mu na ten wyjazd, ale całą jego nieobecność właściwie przepłakałam. Z tęsknoty, z niemocy i z frustracji. „Jak coś takiego mogło się przytrafić akurat nam?”, myślałam. „Przecież mieliśmy być wyjątkową parą, która nigdy się sobą nie znudzi”. Mimo tych myśli, ani przez moment nie rozważałam rozstania. Byłam przekonana, że nasze problemy, jakkolwiek ciężkie by były, da się w jakiś sposób rozwiązać. Wiedziałam, że muszę włożyć całą swoją energię w pracę nad naszym związkiem.
Myślę, że wiele kobiet w tym położeniu zaczęłoby się nadmiernie starać. Nie ukrywam, ja też miałam taką pierwszą myśl. Żeby codziennie podawać pyszny obiad, wyglądać jak z obrazka, chodzić po domu w sukienkach i makijażu, mieć anielską cierpliwość do bałaganu, rzucać żartami na prawo i lewo. Tylko kto by coś takiego wytrzymał na dłuższą metę? Bycie wiecznie idealną i funkcjonującą jak robot? Nie, to nie było wykonalne. Poza tym mogło wywołać zupełnie odwrotny efekt. Wymyśliłam więc coś zupełnie innego.
Wymyśliłam plan
Przez ostatnie miesiące większość czasu spędzałam w domu. Gdy Robert wracał ze swoich spotkań, patrzyłam za nim tęsknym wzrokiem, po czym zwijałam się w kulkę pod kocem i oglądałam smutne filmy o miłości. Pławiłam się w swoim smutku, a jednocześnie nie robiłam niczego, żeby zmienić sytuację. Postanowiłam więc pokazać mu, że i ja mogę mieć zupełnie oddzielne życie poza tym domem.
„Nie będzie mnie, jak wrócisz. Wychodzę na urodziny Kamila”, napisałam mężowi wiadomość ostatniego dnia jego włoskich wakacji. „Jakiego Kamila? Znam go?” – odpisał. Serce nieco mi drgnęło. Interesował się, a to już był dobry znak.
„Nie, to nowy kolega z pracy”, odpowiedziałam od niechcenia, po czym wyłączyłam telefon.
Gdy wróciłam do domu, Robert siedział przed telewizorem, ale od razu wstał, gdy weszłam do salonu.
– Hej. Myślałem, że będziesz na mnie czekać – powiedział z lekkim wyrzutem.
– Zapomniałam ci powiedzieć, że mam plany na ten dzień – odpowiedziałam z udawaną nonszalancją.
Dotknęło go to
Chociaż pierwszy etap planu zadziałał dość obiecująco, wiedziałam, że muszę kuć żelazo, póki gorące. Odczekałam kilka dni, po czym oznajmiłam, że w piątek wychodzimy całą grupą na kręgle, a potem do klubu.
– Do klubu? Kiedy ostatnio byłaś w klubie? – zdziwił się mąż.
– Dawno, ale Grzesiek przypomniał mi, jaka to świetna zabawa – odpowiedziałam radośnie.
– Grzesiek? A kto to?
– Przyjaciel Kamila. Wiesz, tego z pracy, u którego byłam na urodzinach – wyjaśniłam pospiesznie.
– I co, teraz będziesz się szlajać po mieście z jakimiś obcymi facetami? – zapytał posępnie.
– Daj spokój, chyba nie jesteś zazdrosny – zachichotałam, po czym szybko zgarnęłam torebkę i założyłam buty. – Nie czekaj na mnie, mogę być późno.
Oczywiście nie było żadnego Kamila ani Grześka. Stworzyłam ich w swojej głowie tylko i wyłącznie na potrzeby planu. Tak naprawdę jeździłam do koleżanek, a czasem szłam do kina lub teatru. Powtórzyłam ten „trik” jeszcze kilka razy. Z każdym kolejnym Robert robił się coraz bardziej zazdrosny, a ja zbywałam go chichotem i ironią.
Wszystko wróciło do normy
– Wychodzisz dziś? – zapytał mnie ostrożnie w któryś czwartek.
– Taki miałam plan. A co? – skłamałam.
– Pomyślałem, że może byś została… Obejrzymy jakiś film albo zagramy w planszówkę. Jak za dawnych lat – zaproponował, a ja poczułam, jak robi mi się ciepło na sercu.
– A nie masz na dziś planów z chłopakami? Przecież zawsze wychodzicie w czwartki – zdziwiłam się.
– Niby tak, ale tak stwierdziłem, że odwołam. Dawno nie spędzaliśmy razem czasu… Brakuje mi tego – powiedział, chwytając mnie delikatnie za dłoń.
Pozwoliłam, aby splótł swoje palce z moimi, po czym objęłam go za szyję drugą ręką.
– Masz rację. Zostańmy dziś w domu – zgodziłam się i czule go pocałowałam.
Czy mój plan był dziecinny, głupi i niedojrzały? Być może. Ale zadziałał. Od tamtego wieczoru znowu zaczęliśmy ze sobą spędzać więcej czasu. A wkrótce zapomnieliśmy już, o co się tak żarliśmy. Odzyskaliśmy do siebie sympatię, szacunek i wyrozumiałość. A nawet zdarzają się momenty, kiedy ponownie czuję na widok męża motyle w brzuchu… Jak za starych czasów.
Arleta, 37 lat

