Reklama

Nie jestem kimś wyjątkowym. Mój mąż umarł trzy lata temu, dzieci się wyprowadziły i rzadko dzwonią. Żyję sama w trzypokojowym mieszkaniu na osiedlu, które pamięta jeszcze czasy PRL-u. Każdy dzień wygląda podobnie: kawa z mlekiem, rozmowa z kotem Mruczkiem, spacer po tej samej ścieżce, zakupy w osiedlowym sklepie. Czasem z kimś zamienię dwa słowa na ławce, ale przeważnie milczę. Nie jestem smutna, jestem... pusta. Tak jakby życie przeszło obok mnie i zapomniało zabrać. Ale jestem. Jeszcze jestem.

Cisza, która przyszła po wszystkim

– Mamuś, zostaniesz sama? – zapytała wtedy Magda, moja córka, zaraz po pogrzebie Staszka.

Pokiwałam głową. A co miałam powiedzieć? Że nie wiem, jak się wchodzi do pustego mieszkania, w którym jeszcze pachnie jego woda po goleniu? Że nie potrafię spać po lewej stronie łóżka, bo tam zawsze spał on? Po pogrzebie dom zamarł. Zegary tykały za głośno. Szklanki w zlewie wydawały się cięższe niż zwykle. Mruczek, nasz bury kot, łaził po kątach i płakał. Naprawdę, miauczał tak żałośnie, że i ja się rozpadałam.

Nie płakałam przy ludziach. W kościele trzymałam fason, na stypie też. Dopiero jak wszyscy sobie poszli, usiadłam na wersalce, tam gdzie zawsze siedział Staszek, i pierwszy raz od lat zapaliłam papierosa. Chociaż rzuciłam je jeszcze w dziewięćdziesiątym ósmym. Mruczek wskoczył mi na kolana. Pogładziłam go po łbie.

– No i co, kocurze? Teraz tylko ty i ja?

Nie odpowiedział. Oczywiście. Ale nie zszedł z kolan. Dni po pogrzebie rozciągały się jak guma do żucia. Córka dzwoniła przez pierwsze tygodnie. Syn przysłał kwiaty z Niemiec. A potem – cisza. Zostałam z tą ciszą. I z kotem. Wstawałam, parzyłam kawę, mówiłam do Mruczka, że dzisiaj środa, więc czas na mycie podłóg. Udawałam przed nim, że wszystko jest normalnie. Tylko niebo nad osiedlem jakieś bardziej szare się zrobiło. Albo to ja zaczęłam patrzeć inaczej.

Tylko ja i kot

Mruczek spał teraz zawsze na poduszce Staszka. Jakby wiedział. Jakby chciał ją ogrzać, żeby nie ostygła do końca. Rano zbierałam z niej kłęby sierści i mówiłam półgłosem:

– No pięknie, kocurze. Jeszcze chwila i wykończysz tę poszewkę.

Kot odpowiadał przeciągłym mruknięciem i rozciągał się leniwie, jakby chciał mi przypomnieć, że to on tu teraz rządzi. Z czasem zaczęłam mówić do niego coraz więcej. Opowiadałam mu o tym, co przeczytałam w gazecie. O tym, że pani Grażyna z bloku obok znów zafarbowała włosy na rudo i wygląda jak marchewka. O tym, że w telewizji mówili, że nadchodzi wichura. Mruczek słuchał. Przynajmniej nie przerywał, nie oceniał.

Z kotem łatwiej było znieść poranki. Kiedy słońce nieśmiało przeciskało się przez brudne okna, a ja siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty, czułam, że nie jestem aż tak całkiem sama. Bo on zawsze siadał naprzeciwko mnie na krześle, zwinął się w kulkę i patrzył tymi swoimi bursztynowymi oczami. Jakby mówił: „Dawaj, opowiadaj dalej”.

Zaczęłam zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałam. Że na parapecie trzeba by umyć doniczki. Że na drzewie pod oknem znów przyleciały sikorki. Że moje ręce starzeją się szybciej niż serce. Czasem nawet zapominałam o tej strasznej pustce, tylko na chwilę. Ale chwile to wszystko, co mi zostało.

Tylko w sklepie mnie zauważają

Codzienny spacer do spożywczego stał się rytuałem. Nie dlatego, że czegoś brakowało. Chodziło o to, żeby wyjść, zobaczyć świat, usłyszeć czyjeś głosy. Mruczek zostawał na parapecie i wyglądał za mną, jakby liczył, że wrócę z czymś lepszym niż pasztet i mleko. Na rogu zawsze mijałam starszego pana z beretem, który grał na harmonijce. Czasem dawałam mu drobne, czasem tylko kiwałam głową. Ale on zawsze się uśmiechał. Jakby wiedział, że moje „dzień dobry” to nie tylko grzeczność, ale potrzeba.

W sklepie pani Jadzia już nie pytała, czy „coś jeszcze”, tylko mówiła:

– Dla pani Elżbiety to już standardzik, co? Jogurcik, chlebek i mleko?

Śmiałam się. Cicho, ale szczerze. To było miłe. Było… znajome. W świecie, gdzie wszystko się zmienia i nikogo nie obchodzi, że ci serce pękło na pół, znajomość z kasjerką nagle zaczyna znaczyć więcej, niżby się chciało przyznać. Raz stałam w kolejce dłużej, za mną jakiś chłopak z brodą sapał niecierpliwie. Pani Jadzia wtedy spojrzała na mnie i powiedziała:

– Niech się pani nie spieszy. My tu mamy czas. A jak tam Mruczek?

I nagle chciało mi się płakać. Bo ktoś pamiętał. Ktoś zapytał. Nie o dzieci, nie o to, czy płacę kartą, tylko o kota. O jedyną istotę, z którą dzielę teraz życie. Wychodziłam ze sklepu wolniej, z siatką w ręku i sercem trochę lżejszym. Bo czasem wystarczy jedno zdanie. Jedno „jak tam Mruczek?”, żeby ten dzień nie był do końca stracony.

Dzieci już prawie nie dzwonią

Dzieci dzwonią coraz rzadziej. Magda pisze czasem wiadomości, takie krótkie, bez znaków interpunkcyjnych: „mamo co u ciebie wszystko ok”. Odpowiadam zawsze pełnym zdaniem. Używam kropek, przecinków. Staram się, żeby wiedziała, że rozmawia z człowiekiem, a nie automatem.

Kiedyś, zaraz po śmierci Staszka, rozmawiałyśmy codziennie. Nawet Marek dzwonił z Monachium. Opowiadał, jak mu w pracy, jak dzieciaki. Pytał, czy potrzebuję pieniędzy, czy wszystko mam. Wtedy mówiłam, że tak, że radzę sobie. Teraz już nie pyta. I nie dzwoni. Głos mojej córki, kiedy się pojawia, brzmi niecierpliwie. Jakby coś musiała załatwić i tylko przy okazji zadzwoniła do matki.

– Mamo, wszystko dobrze? Mruczek zdrowy? – pytania jak z listy kontrolnej.

– Tak, kochanie. Mruczek zdrowy, a ja jeszcze bardziej – żartowałam.

– Dobrze, bo muszę kończyć, jestem w pracy.

I koniec. Znów cisza. A ja zostawałam z tym telefonem w dłoni, jeszcze przez chwilę, jakbym czekała, że może coś się zmieni. Że może się rozmyśli, oddzwoni, zapyta o coś więcej. Ale nie. Nigdy nie oddzwaniają.

Czasem łapię się na tym, że siadam przy stole z telefonem w dłoni i udaję, że rozmawiam. Mówię coś do wyłączonego ekranu. Tak jakbym ćwiczyła, żeby nie zapomnieć, jak się mówi do ludzi. Mruczek wtedy patrzy na mnie spod przymkniętych powiek, jakby chciał powiedzieć: „Nie wygłupiaj się, Elu. Mnie wystarczysz”. A może wystarczam tylko jemu?

Spacer jest wybawieniem

Listopad przyszedł nagle. Jeszcze tydzień temu chodziłam w cienkiej kurtce, a dziś czapka, rękawiczki, szalik. Mruczek nie wychodził już na balkon – za zimno. Leżał na kaloryferze i tylko czasem zeskakiwał, kiedy podchodziłam do drzwi. Wiedział, że to znak – idziemy na spacer. Tak, my. Ja i moje trampki, które nosiłam od wiosny, i które już powinny iść na emeryturę. Ale nie umiem ich wyrzucić. Kupił mi je Staszek, na Dzień Kobiet. „Nie będą cię gniotły w haluksy”, powiedział wtedy, śmiejąc się.

Teraz chodzę w nich codziennie, nawet gdy jest mokro. Przemakają, ale trudno. Kiedy stawiałam kroki na mokrych liściach, przypominałam sobie, jak chodziliśmy razem. On zawsze z parasolką, ja z torebką pełną niepotrzebnych rzeczy. Czasem rozmawialiśmy, czasem milczeliśmy. Ale byliśmy. Teraz mijam ludzi, którzy rozmawiają przez słuchawki, pchają wózki, ciągną psy na smyczach.

Czasem ktoś mnie mija i mówi:

– Dzień dobry, pani Elżbieto!

Kiwnę głową, uśmiechnę się, a potem długo jeszcze obracam to „dzień dobry” w głowie, jakby to był najcenniejszy prezent dnia.

Raz spotkałam kobietę w moim wieku. Szła z kijkami, miała czerwony szalik i energiczny krok.

– Może byśmy się kiedyś przeszły razem? – zapytała.

Uśmiechnęłam się. Pokiwałam głową. Ale nie zapytałam o imię. Bo chyba się boję. Bo może jak zapamiętam, to potem znów stracę. A strata boli bardziej, kiedy już się coś oswoiło. I tak znów zostałam z Mruczkiem i moimi trampkami. I z tymi liśćmi, które szeleszczą pod nogami, jakby też chciały coś powiedzieć.

Samotność jest straszna

Wieczorem gaszę światło wcześniej niż kiedyś. Nie dlatego, że jestem zmęczona. Po prostu nie ma powodu, żeby siedzieć dłużej przy stole. Herbata wypita, wiadomości obejrzane, nikt już nie zadzwoni. Mruczek wskakuje na łóżko, zwija się przy moim boku. Czasem jego futro ociera się o moją rękę. To jedyny dotyk, jaki znam od miesięcy. Czasem marzy mi się, że Staszek przyjdzie. Usiądzie na brzegu łóżka i powie: „No, Eluś, wystarczy tej ciszy”. Ale wiem, że nie przyjdzie. I nikt już nie powie „Eluś” tak, jak on to mówił.

Zamiast tego mam „miau”. Krótkie, zdecydowane, jakby kot chciał przypomnieć, że jestem jeszcze komuś potrzebna. Że nie mogę tak po prostu zniknąć. Bo kto mu wsypie karmę? Kto otworzy balkon? Kto posłucha tego „miau” i odpowie: „Już, już, kocurze, wszystko będzie dobrze”?

I może właśnie dlatego wciąż wstaję. Wciąż wychodzę na spacer. Wciąż kupuję mleko. Dla siebie – żeby nie zapomnieć, jak to jest być człowiekiem. Dla kota – bo on jest moją codziennością. I moim jedynym słuchaczem. Nie mam wielkich planów. Nie czekam już na święta, nie marzę o podróżach. Ale czekam na poranne „miau”, na mruknięcie, na spojrzenie bursztynowych oczu. Bo to oznacza, że zaczął się kolejny dzień. Że jeszcze tu jestem. A to, mimo wszystko, jest coś.

Elżbieta, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama