Reklama

Zawsze budzę się pięć minut przed budzikiem. Nie dlatego, że jestem taka zdyscyplinowana, tylko dlatego, że mój mózg już wtedy pracuje na pełnych obrotach. Otwieram oczy i zanim jeszcze pomyślę dzień dobry, w głowie mam listę: rachunki, zakupy, obiad na jutro, prezent dla mamy, termin u dentysty, deadline w pracy. I internet. Trzeba sprawdzić, czy opłacony.

Za oknem jeszcze ciemno. Na balkonie mruga łańcuch lampek, który Paweł obiecał zdjąć po zeszłym roku, ale „nie było kiedy”. Teraz już nie ma sensu, bo zaraz święta. Traktuję je bardziej jako obowiązek niż jako coś miłego. Ostatnio wszystko jest dla mnie przykrym obowiązkiem. Nawet moje małżeństwo.

Wszystko było na mojej głowie

Paweł jeszcze śpi. Leży na plecach, z otwartymi ustami, jakby noc była dla niego ciężką pracą. Patrzę na niego chwilę, stojąc już w drzwiach sypialni z telefonem w ręce. W sumie to dobry człowiek. Tak zawsze o nim myślałam. Sympatyczny, raczej cichy, wiecznie zmęczony. Taki, którego łatwo polubić. Taki, którym łatwo się zaopiekować.

W kuchni nastawiam wodę na kawę i jednocześnie sprawdzam konto. Opłacone. Ulgę czuję tylko przez sekundę, bo zaraz przypominam sobie, że trzeba jeszcze zamówić żwirek dla kota, kupić papier do pakowania prezentów i zaplanować świąteczne porządki. Paweł „nie ma do tego głowy”.

– Ty się na tym znasz – mówił nie raz, wzruszając ramionami. – Ja się do tego nie nadaję – dodawał z uśmiechem, który miał być uroczy.

Na początku to mi odpowiadało. Czułam się potrzebna, ważna. Jakby bez mnie świat mu się trochę rozsypywał, a ja trzymałam go w całości. Mówiłam sobie, że tak wygląda partnerstwo. Że każdy ma swoje role. Ja ogarniam, on… jest.

– A zapłaciłaś internet? – pyta czasem, opierając się o framugę, gdy w radiu lecą świąteczne piosenki.

– Tak.

– No widzisz – uśmiecha się wtedy, jakby właśnie udowodnił jakąś tezę.

Czasem coś we mnie wtedy drży. Jak lekki ucisk w klatce piersiowej. Jakby powietrza było odrobinę za mało. Ale szybko to zagłuszam, bo przecież nie ma dramatu. Przecież on nikogo nie krzywdzi. Przecież to tylko zmęczenie.

Tylko że ja też jestem zmęczona. I coraz częściej łapię się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś zapytał mnie: a ty jak się czujesz?

Mąż mnie nie wspierał

Sobota miała być dniem świątecznych porządków. Ja miałam zabrać się za okna, szafki, firanki i łazienkę, a Paweł miał zająć się odkurzaniem. Zamiast tego siedział w salonie, na kanapie, z pilotem w ręce. Spojrzałam w jego stronę. Siedział zapadnięty w poduszki, jakby kanapa była jego naturalnym środowiskiem. Nawet na mnie nie spojrzał.

– Paweł, miałeś odkurzyć – powiedziałam spokojnie.

– Zaraz – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

Minęło pół godziny. Odkurzyłam kuchnię, wytarłam blaty, zaczęłam myć szafki. On nadal siedział z pilotem i z herbatą, którą mu przyniosłam. Zauważyłam, że patrzę na niego jak na kogoś obcego. Jak na gościa, który wpadł w odwiedziny i postanowił się rozgościć. Poczułam narastające napięcie, ale nadal robiłam swoje, wolniej, dokładniej, jakby to miało mnie uspokoić.

– Paweł – odezwałam się w końcu, bardziej zmęczona niż zdenerwowana.

– No?

Stałam w przejściu między kuchnią a salonem, z rękami opartymi o blat. Wiedziałam, że jeśli teraz się nie odezwę, znowu wszystko przełknę.

Ja potrzebuję partnera, nie syna.

Odwrócił głowę, spojrzał na mnie i roześmiał się. Krótko, lekko.

– Oj, znowu foch. Przecież to święta, wyluzuj.

Poczułam, jak robi mi się gorąco. Nie dlatego, że mnie obraził, tylko dlatego, że kompletnie mnie nie rozumiał. Stałam tam jeszcze chwilę, a on wrócił wzrokiem do telewizora, jakby rozmowa była zakończona. Wcześniej też mówiłam o granicach, o zmęczeniu, a on zawsze sprowadzał to do humoru i mojego „nastroju”.

Zrozumiałam wtedy, że to nie był zły moment ani źle dobrane słowa. Dotarło do mnie, że on naprawdę nie traktował mnie jak kogoś równego sobie. I po raz pierwszy pomyślałam, że może tego problemu nie da się rozwiązać rozmową. Ta myśl była cicha, ale bardzo wyraźna.

Wprowadziłam jedną zmianę

Nie zrobiłam żadnego wielkiego ogłoszenia. Nie było dramatycznych zdań ani tłumaczeń. Po prostu któregoś dnia przestałam planować obiady, przestałam pilnować jego terminów, przestałam przypominać o porządkach. Sprzątałam tylko to, co było mi potrzebne. Resztę zostawiłam. Choinka stała nieustrojona przez tydzień. Karton z bombkami leżał w przedpokoju, a Paweł mijał go codziennie.

Na początku czułam się winna, ale jednocześnie pojawiała się ulga. Wieczorami siadałam z książką, a kurz w salonie przestawał być moją sprawą. Paweł przez kilka dni zdawał się niczego nie zauważać. Jadł byle co, funkcjonował jak dotąd. Dopiero któregoś popołudnia zajrzał do kuchni.

– Nie mamy nic na obiad?

– Nie wiem.

– Jak to nie wiesz?

Wzruszyłam ramionami. Atmosfera zgęstniała. W środku analizowałam wszystko uważnie. Pojawiła się myśl: a jeśli on naprawdę sobie nie poradzi? A zaraz po niej druga: a jeśli do tej pory po prostu nie musiał?

Wzruszyłam ramionami i wróciłam do tego, co robiłam. Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie na dłużej, jakby próbował zrozumieć, czy to żart. Kolejne rozmowy były krótkie i coraz bardziej niezręczne. On pytał, ja odpowiadałam oszczędnie, bez wyjaśnień.

Sprawdzałam, jak daleko mogę się posunąć, gdzie są granice. Bałam się, ale nie zamierzałam się cofnąć. Coś we mnie już wiedziało, że powrót do dawnego układu nie wchodzi w grę.

Przestałam go ratować

Po tygodniu dom wyglądał jak pole bitwy po świętach, które nawet jeszcze się nie zaczęły. Paweł gubił się w drobiazgach. Szukał rzeczy, denerwował się, zapominał.

– Gdzie są bombki? – zapytał któregoś wieczoru.

– Nie wiem.

– Zawsze wiedziałaś.

To „zawsze” zawisło w powietrzu. Zobaczyłam w nim nie tyle złość, co bezradność. I po raz pierwszy pomyślałam, że może to nie ja byłam silna. Może jemu było po prostu tak wygodnie.

Po tygodniu w domu zrobiło się… dziwnie. Jakby coś się popsuło, ale nikt nie chciał tego naprawić. Paweł rano kręcił się po sypialni dłużej niż zwykle, szukając rzeczy, które nagle przestały być na swoim miejscu. Wychodził z domu spóźniony, wracał poirytowany, coraz częściej z pretensją w głosie.

– Gdzie jest moja bluza? – zapytał pewnego poranka, stojąc w drzwiach pokoju.

– Nie mam pojęcia.

– Przecież ją tu zostawiłem.

Zrobiło mi się nieswojo, bo dotarło do mnie, jak bardzo był przyzwyczajony do tego, że świat działa dzięki mnie. Bez mojej obecności wszystko zaczynało mu się wymykać.

Zdarzały się momenty niemal komiczne. Szukał dokumentów, które leżały dokładnie tam, gdzie zawsze, tylko nikt mu już tego nie wskazywał. Pomylił terminy, zapomniał o prostych sprawach, denerwował się coraz szybciej. Obserwowałam to z boku, siedząc cicho, jak widz na widowni. Po raz pierwszy widziałam go bez swojej ciągłej pomocy i to było… odkrywcze.

Czułam jednocześnie niepokój i coś na kształt mocy. Wiedziałam, że to, co robię, działa, choć niekoniecznie w sposób, który jemu się podoba. Nie cieszyłam się z jego chaosu, ale przestałam go ratować. I to było nowe.

Coś sie zmieniło

Paweł kręcił się po mieszkaniu, trzaskał szafkami, mówił coś pod nosem. W końcu stanął naprzeciwko mnie, z twarzą zaczerwienioną bardziej z frustracji niż ze złości.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał w końcu. – Robisz to specjalnie.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Przestałam robić za dwoje.

Zapadła cisza. Spojrzałam na niego spokojniej, niż się spodziewałam. Byłam zmęczona, ale to było inne zmęczenie niż wcześniej. Bardziej klarowne.

– Czyli co, teraz nawet przed świętami będziemy się tak męczyć?

– Teraz każdy będzie żył na własną odpowiedzialność – powiedziałam.

Nie krzyczałam, nie musiałam. Po raz pierwszy mówiłam to wszystko bez drżenia w głosie. Zapadła cisza. Nie była dramatyczna, raczej niewygodna. On za to coraz bardziej się irytował, jakby liczył, że wystarczy podnieść ton, a wszystko wróci do normy. Do tego, jak było wcześniej. Nie wróciło.

Nie było łatwego porozumienia. Nie było przeprosin ani obietnic. Było za to jasne zrozumienie, że coś się definitywnie zmieniło. Widziałam w jego oczach złość, ale też dezorientację. A w sobie czułam jasność, która nie dawała się już zagadać.

Czułam smutek i siłę

Po tej rozmowie nic się samo nie ułożyło. Paweł musiał mierzyć się z codziennością bez moich podpowiedzi i okazało się, że to go przerasta bardziej, niż chciałby przyznać. Krążył po domu, robił rzeczy na skróty, denerwował się. Czasem patrzył na mnie tak, jakby liczył, że jednak zareaguję, że wrócę do dawnej roli. Nie reagowałam.

Zaczęłam wychodzić sama. Spacerowałam wśród świątecznych świateł, piłam kawę na mieście. Cisza w domu przestała być wroga. Mogłam w końcu usłyszeć własne myśli. Zaczęłam zastanawiać się, kim jestem poza ogarnianiem cudzych spraw. To było jednocześnie smutne i wyzwalające.

– Nie wiedziałem, że tak to wygląda z twojej perspektywy – powiedział któregoś wieczoru.

Spojrzałam na niego i przez chwilę chciałam powiedzieć coś łagodnego, coś, co sprawi, że poczuje się lepiej. Zamiast tego pomyślałam, że wiedział. Po prostu było mu wygodnie. Ta myśl nie była już gorzka, raczej otrzeźwiająca.

Nie wiedziałam, czy on się zmieni. Nie wiedziałam nawet, czy chce. Wiedziałam tylko, że ja zaczęłam się zmieniać i że tego procesu nie da się zatrzymać. Pojawił się smutek, ale obok niego była też siła. Taka cicha, bez potrzeby udowadniania czegokolwiek.

Żyłam w zgodzie ze sobą

Nie podjęłam żadnej wielkiej decyzji. Nie spakowałam walizki, nie wygłosiłam przemowy o końcu związku. Życie toczyło się dalej, tylko inaczej. Ja już byłam kimś innym. Przestałam się pochylać nad wszystkim, co nie było moje. Przestałam czuwać, pilnować, wyręczać. I z każdym kolejnym dniem coraz wyraźniej widziałam, jak bardzo ta rola mnie zmęczyła.

Nie wiedziałam, czy ten związek przetrwa. I po raz pierwszy nie próbowałam tego na siłę ustalić. Zrozumiałam, że nie muszę znać odpowiedzi od razu. Wystarczyło, że znałam swoją. Wiedziałam, że nie wrócę do bycia tą, która wszystko zniesie. Nie dlatego, że byłam zła albo mściwa, ale dlatego, że byłam zmęczona.

Bywały dni, gdy milczeliśmy niemal cały wieczór. Bywały też takie, gdy próbował wrócić do dawnych schematów, rzucał półżartem pytania, które kiedyś sprawiały, że natychmiast zaczynałam działać. Teraz nie miałam zamiaru robić nic za niego. Odpowiadałam tylko wtedy, gdy naprawdę chciałam.

Najtrudniejsze było uświadomienie sobie, jak długo myliłam bycie potrzebną z byciem kochaną. Jak bardzo przyzwyczaiłam się do tego, że moja wartość polega na użyteczności. Teraz zaczynałam rozumieć, że miłość bez wzajemności nie jest cnotą, tylko ciężarem.

Czułam ulgę, ale obok niej był żal. Żal za czasem, za iluzją, za wersją siebie, która wierzyła, że wystarczy się bardziej starać. Samotność przestała mnie przerażać. Zaczęła wyglądać jak możliwość, nie jak kara. I choć nie wiedziałam, co będzie dalej, wiedziałam jedno: już nie zniknę w czyimś życiu, żeby było mu wygodniej.

Katarzyna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama