„Mąż traktował mnie jak byle kuchtę, więc się rozwiodłam. Opamiętał się, gdy moja pierogarnia zrobiła w mieście furorę”
„Gotowałam, jak mnie babcia uczyła: bez oszczędzania na składnikach, z czystym sumieniem i pamięcią w rękach. Lepiłam pierogi tak, jak to robiły kobiety w mojej rodzinie od pokoleń. Z kaszą, z ziemniakami i twarogiem, ze słodką kapustą”.

- Redakcja
Czasami życie rozkłada cię na łopatki tak skutecznie, że nie masz siły się podnieść. Ja wtedy miałam dwa wyjścia: leżeć i płakać albo chwycić się czegokolwiek, co dawało cień nadziei. Wybrałam to drugie. Nie z heroizmu, tylko dlatego, że miałam dwójkę dzieci, którym musiałam jakoś zapewnić dach nad głową i ciepłą zupę na stole.
Zostawił mnie
Po rozwodzie zostałam z długami i kredytem na mieszkanie, które przestało być domem w chwili, gdy on się spakował i wyszedł trzaskając drzwiami. Zresztą nie zabrał wiele – ja dostałam meble, rachunki i opiekę nad dziećmi. On wziął samochód, oszczędności i, co zabawne, swoją godność. Tę samą, którą regularnie rzucał na podłogę, kiedy wyzywał mnie od nieudaczników, a potem wracał z pracy z piwem i chipsami.
– Znasz się tylko na garach, to siedź w kuchni i nie udawaj, że masz jakieś ambicje – mówił z pogardą, nie odrywając wzroku od telewizora.
Te słowa bolały wtedy bardziej niż zdrada. Bo gotowanie to nie była dla mnie przykrość. To była moja pasja, jedyna rzecz, przy której czułam, że oddycham. Tyle że przez ostatnie lata dusiłam się tą pasją w dusznej kuchni, zmywając gary po nim i dzieciach.
Kiedy został mi na koncie minus i dwa głodne brzuszki do wykarmienia, zaczęłam myśleć: co by było, gdybym z tym gotowaniem spróbowała czegoś więcej? Może lokal. Coś malutkiego, byle na swoim. Byle nie musieć już nikomu się tłumaczyć, byle poczuć, że coś znaczę.
Zaczęłam od zera
Pamiętam rozmowę z mamą, kiedy pierwszy raz wspomniałam o tej myśli:
– Mamo… ja chyba muszę coś zrobić. Wiesz, jak babcia robiła te pierogi z kaszą gryczaną i miętą… Ludzie by to kupowali, czuję to…
– Madziu, ale ty masz dwójkę dzieci, rachunki… Skąd weźmiesz pieniądze?
– Nie wiem. Może mogłabyś wziąć pożyczkę? Choćby na pierwsze miesiące? Oddam, obiecuję…
Mama patrzyła na mnie długo, po czym westchnęła.
– Jak się na to zdecydujesz… to ci pomogę. Ale błagam, nie rób tego z desperacji. Rób to z pasji.
Nie wiedziałam, czy to desperacja, czy pasja. Pewnie po trochu jedno i drugie.
Otworzyłam lokal wcześnie rano, gdy na dworze jeszcze było ciemno. Jeszcze przed szóstą wrzucałam cebulę na patelnię, a przez maleńkie okienko widziałam pustą ulicę i parę świateł w oddali. Stare kafelki na ścianach, odrapany blat, jeden stolik i trzy krzesła — wszystko to wyglądało jak prowizorka. Ale to była moja prowizorka. Moje miejsce.
Miałam nadzieję
Gotowałam, jak mnie babcia uczyła: bez oszczędzania na składnikach, z czystym sumieniem i pamięcią w rękach. Lepiłam pierogi tak, jak to robiły kobiety w mojej rodzinie od pokoleń. Z kaszą, z ziemniakami i twarogiem, ze słodką kapustą. Nikt nie przyszedł. Cisza. Cały ranek i przedpołudnie – zero klientów. Około południa zadzwoniłam do mamy.
– Mamo, tu nikt nie przychodzi. Stoję jak głupia przy tych garach, a nikt nawet nie zajrzy…
– Madziu, to dopiero pierwszy dzień. Musisz być cierpliwa. A pierogi masz dobre?
– Takie jak zawsze. Może nawet lepsze. Tylko co z tego…
Usłyszałam w słuchawce, jak mama coś mówi do sąsiadki, a potem do mnie:
– To najważniejsze. Dobrze gotuj. Reszta przyjdzie.
Zamknęłam lokal przed szesnastą. Odebrałam dzieci z przedszkola i szkoły, poszliśmy pieszo. Wieczorem siedzieliśmy razem przy stole, jedliśmy pierogi, które zostały z dnia. Jagoda wyjadała tylko farsz.
– Mamo, a ktoś przyszedł? – zapytała Jagoda.
– Jedna pani była. Ale tylko zapytała, czy sprzedaję mleko…
Dzieci popatrzyły po sobie, a potem na mnie. Michał wstał i bez słowa poszedł do pokoju. Jagoda przytuliła się do mnie.
Bałam się porażki
Następnego dnia znów stanęłam w kuchni przed świtem. I kolejnego. I jeszcze jednego. W piątek przyszła starsza pani. Miała oczy, które przypomniały mi babcię. Usiadła przy stole i poprosiła o pierogi z kapustą.
– Wie pani, ja pamiętam smak takich pierogów z dzieciństwa. Tylko teraz nigdzie już takich nie robią. A tu pachnie jak w moim domu.
Podałam jej talerz, a ona zjadła powoli, dokładnie. Gdy skończyła, wstała i powiedziała:
– Dobre. Wrócę tu.
Tamtego dnia przyszły jeszcze dwie osoby. Jedna z nich zrobiła zdjęcie pierogom i powiedziała, że wrzuci do internetu. Na pożegnanie rzuciła:
– Trzymam kciuki, pani Magdo. To miejsce ma duszę.
Wieczorem zadzwoniłam do mamy.
– Mamo, była pierwsza klientka. I jeszcze dwie osoby po niej. Jedna nawet zrobiła zdjęcie pierogom.
– No widzisz. Mówiłam. Pomału. Będzie dobrze.
Położyłam się spać zmęczona, ale po raz pierwszy od wielu tygodni miałam w sobie coś, co przypominało spokój.
Zaczęło się kręcić
Z dnia na dzień zaczęło się coś zmieniać. Ktoś wrócił, ktoś przysłał koleżankę. Pod koniec tygodnia miałam pełny stolik, potem dwa. Ludzie zaczęli przychodzić po pracy, niektórzy pytali, czy można wziąć na wynos. Pojawiły się też recenzje w internecie, jedna podpisana „Lokalny smakosz” porównała moje pierogi do „babcinego cudu”.
Nie wyrabiałam się. Miałam ręce w cieście od rana do późnego wieczora. Zatrudniłam dziewczynę z Ukrainy. Alina była cicha, skromna, a dłonie miała jak stworzone do lepienia pierogów. Uczyłam ją wszystkiego, a ona chłonęła wiedzę z wdzięcznością, która ściskała mi serce.
Któregoś wieczoru zadzwonił mój były mąż. Nie zapytał o dzieci. Powiedział tylko:
– Słyszałem, że coś gotujesz w jakiejś dziurze. W sumie… zawsze miałaś dryg do kuchni.
– Gotuję. I dziura się powoli zapełnia – odpowiedziałam chłodno.
– Może byśmy pogadali kiedyś o tym interesie? – rzucił jeszcze, jakby to był jego pomysł.
– Jak chcesz pogadać o alimentach, to proszę bardzo. O reszcie nie.
Rozłączyłam się i wróciłam do pracy. Ciasto czekało.
Zazdrościł mi
Był czwartek, pora obiadowa, gdy go zobaczyłam. Stał w drzwiach, uśmiechnięty jak przed laty, kiedy jeszcze umiał być czarujący. Przez chwilę miałam wrażenie, że pomylił adres.
– No, no… gratuluję. Słyszałem, że nieźle ci idzie – powiedział, rozglądając się po lokalu, jakby chciał ocenić, ile to wszystko może być warte. – Fajnie tu masz. Prawie jak restauracja.
Nie odpowiedziałam. Czekałam, aż powie, po co przyszedł.
– Wiesz, pomyślałem, że może… połączylibyśmy siły. Ty masz jedzenie, ja mam kontakty, doświadczenie. Może jakiś większy lokal, franczyza, coś medialnego. Ja mógłbym zostać twarzą marki – dodał, patrząc na mnie z tym samym wyrazem, jak wtedy, gdy mówił, że się nie nadaję do niczego więcej niż do lepienia pierogów.
Chciał współpracować
Zamknęłam książkę zamówień i spojrzałam mu prosto w oczy.
– Ciekawa propozycja. Ale wiesz co? Na razie mam wakat na sprzątanie toalety. Od czegoś trzeba zacząć, prawda?
Jego uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zamilkł. Spojrzał na mnie ze zdumionym wzrokiem.
– No to… chyba się jeszcze odezwę – bąknął, odwracając się do wyjścia.
– Nie musisz – rzuciłam. – Poradzę sobie.
Zostałam sama. Pierwszy raz poczułam się silniejsza niż on. Nie dlatego, że mu dogryzłam, tylko dlatego, że już niczego od niego nie potrzebowałam.
Magdalena, 38 lat
Czytaj także:
- „Dziadek zostawił mi mieszkanie w spadku. Miałem w końcu czuć się wolny, ale wpuściłem do niego swoją dziewczynę”
- „Nigdy nie chciałam być babcią i od nowa pakować się w śmierdzące pieluchy. A moja córka i tak wcisnęła mi dzieciaka”
- „Sprzedaliśmy działkę, by spłacić długi syna. Trzy miesiące później znów był na minusie i prosił o kasę”

