Reklama

Zawsze byłam dziewczyną z miasta. Uwielbiałam zgiełk, kawiarnie na każdym rogu i gwar pod oknami. A potem poznałam Marka – mojego męża, który potrafił mówić tak, że nawet betonowe bloki wydawały się romantyczne. Kiedy zaczął opowiadać o urokach życia na wsi, poczułam, że chcę spróbować czegoś innego. Marzył o domu z ogrodem, ciszy i świeżym powietrzu. Obiecywał, że to będzie nasz raj na ziemi. Uległam. Spakowałam życie do kartonów i pojechałam z nim na wieś. Tyle że zamiast raju, zastałam coś zupełnie innego.

Reklama

Moje pierwsze wrażenie

– Przecież to tylko kwestia przyzwyczajenia – powtarzał Marek, kiedy zajechaliśmy pod dom. Ale ja już wiedziałam, że to nie będzie łatwe.

Stałam na wyboistej drodze, po kolana w błocie, patrząc na starą chałupę z odpadającym tynkiem. Z komina unosił się ledwo widoczny dym, a z tyłu słychać było szczekanie psa sąsiada. Dom, który w ogłoszeniu wyglądał jak sielska willa z bali, w rzeczywistości był ledwie stojącą ruderką.

– To tylko do odświeżenia – uśmiechał się Marek i dumnie otworzył skrzypiące drzwi.

W środku uderzył mnie smród stęchlizny. Podłogi były brudne, na ścianach pleśń, a po kuchni ganiały się muchy, jakby od miesięcy nikt tu nie zaglądał. Spojrzałam na Marka z niedowierzaniem.

– To tutaj mamy mieszkać?

– No przecież mówiłem, że trzeba będzie trochę popracować. Ale zobacz, jaki potencjał! Kominek! Ogródek! Cisza!

Cisza rzeczywiście była. Taka, w której słychać było mój puls walący w uszach i cichy zgrzyt zębów, gdy zaciskałam szczękę. Poczułam się oszukana. Nie rozmawialiśmy o grzybie na ścianach ani o tym, że toaleta jest na zewnątrz, a piec nie działa.

– Marek, to jest ruina! – syknęłam.

– Przesadzasz, kochanie. Trzeba tylko odkurzyć i pomalować – rzucił beztrosko, a ja po raz pierwszy poczułam, że jego wizja i moja rzeczywistość nie mają ze sobą nic wspólnego.

Zamieszkałam w jakiejś ruinie

Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy. Zimno wciskało się do środka przez nieszczelne okna, a oddech unosił się w powietrzu jak para. Marek spał jak dziecko, przykryty dwoma kołdrami, podczas gdy ja walczyłam z własnym niedowierzaniem. Ubrana w sweter, szalik i grube skarpety zeszłam na dół.

Kuchnia wyglądała jeszcze gorzej niż dzień wcześniej. Na stole leżały resztki z poprzedniego dnia – puste słoiki, brudne naczynia. Chciałam zaparzyć sobie herbatę, ale czajnik elektryczny nie działał. Gniazdko wisiało na kablu, ledwo trzymając się ściany. Przez chwilę po prostu stałam, wpatrując się w ten dramatyczny obrazek i zastanawiając się, co właściwie zrobiłam.

– Skarbie, zaparzyłaś kawę? – zapytał Marek, schodząc po schodach z zaspanym uśmiechem.

– Czajnik nie działa. Nic tu nie działa – odpowiedziałam chłodno. – Jest mi zimno, nic nie działa i śmierdzi grzybem.

– Przesadzasz. Trzeba po prostu wziąć się do roboty.

– Marek, ja nie jestem murarzem, hydraulikiem ani egzorcystką. Bo tylko one walczą z takimi warunkami.

Przecież obiecywałem, że będzie pięknie! – próbował się bronić. – Spokojnie, damy radę. Kupimy trochę farby, zrobimy remont.

Spojrzałam na niego i poczułam, że coś we mnie pęka. Już wtedy wiedziałam, że ta wieś nie miała być żadnym nowym początkiem. To był jego ucieczkowy plan. Plan, w którym ja byłam tylko dodatkiem – dekoracją do jego marzeń.

Samotność pośrodku niczego:

Mijał trzeci dzień w nowym domu. Deszcz nie przestawał padać, a ja nie przestawałam marznąć. Marek zniknął o świcie „załatwiać sprawy w gminie” i zostawił mnie samą z kapiącym dachem, niedziałającym piecem i myszą, która przebiegła mi pod nogami, gdy próbowałam ugotować zupę. Zadzwoniłam do mamy. Potrzebowałam jej głosu, jej rozsądku. Odebrała od razu.

– Jak tam, córeczko?

– Mamo, ja nie wiem, co ja zrobiłam... Tu jest jak w horrorze. Brudno, ciemno, zimno. Marek zachowuje się, jakbyśmy się wprowadzili do willi z ogrodem, a nie do umierającego domu z lat pięćdziesiątych.

– Czułam, że coś jest nie tak. Ale mówiłaś, że to wasz wspólny plan.

– Opowiadał o sadzeniu pomidorów, o wieczorach przy kominku... A tu nawet nie ma gdzie usiąść. Krzesła są pokryte pleśnią, mamo!

– Kochanie... wracaj, jeśli chcesz. Nikt cię tu nie osądzi.

Zamknęłam oczy, wciągając nosem zapach wilgoci i starego drewna. Wracać? A co z Markiem? Z jego marzeniami? Czy ja już teraz miałam się poddać? Wieczorem wrócił z uśmiechem i dwoma workami zaprawy murarskiej.

– Mam dobrą wiadomość! Załatwiłem ze Staszkiem z sąsiedztwa, że pomoże mi w remoncie. I wiesz co? Może od razu zburzymy tę szopę, co ją mamy za oknem. Zrobimy tam oranżerię!

Patrzyłam na niego jak na szaleńca. On naprawdę wierzył, że wszystko tu ma potencjał. A ja miałam wrażenie, że tonę w błocie – dosłownie i emocjonalnie.

Mieliśmy całkiem odmienne wizje

Z każdym dniem czułam, że tracę grunt pod nogami. Wieś okazała się więzieniem bez krat. Jedynym człowiekiem, którego widywałam częściej niż Marka, był sąsiad – Staszek – który przynosił śmierdzące papierosy, bełkotliwe żarty i nieproszone porady.

– Z babami to tak zawsze, panie Mareczku – mówił do mojego męża, nie zważając, że stoję obok. – Najpierw marzą o domku, a potem narzekają, że brudno. A przecież wiadomo, że na wsi to nie salon.

Zgrzytałam zębami, udając uśmiech. Wieczorami płakałam w łazience, której drzwi nie miały klamki, a okno zaklejone było folią. Marek tymczasem był w swoim żywiole. Chodził z młotkiem, z piłą, umawiał się z jakimiś ludźmi, którzy zawsze obiecywali, że „jutro na pewno wpadną”, a potem znikali na tygodnie. Kiedy zwracałam mu uwagę, że nie mamy nawet ciepłej wody, wzdychał ciężko i mówił:

– No przecież nie da się wszystkiego naraz. Trochę cierpliwości.

Ale ja nie miałam już cierpliwości. Miałam pękające dłonie od mycia naczyń w lodowatej wodzie. Miałam dość jedzenia na zimno, dość skakania po kaflach z obawy, że podłoga się zawali. Dość tego, że nikt nie pytał, czy ja w ogóle tego chcę.

Pewnego wieczoru, kiedy w końcu udało się rozpalić w piecu i na chwilę zrobiło się ciepło, usłyszałam Marka, który przez telefon mówił do kogoś:

– Ona się jakoś nie może tu odnaleźć... ale ja sobie poradzę. W końcu to było moje marzenie.

Zamarłam. Moje marzenie. Nie nasze. Nie wspólne. Wtedy zrozumiałam – on nigdy nie pytał, czego ja chcę. Po prostu postawił mnie przed faktem.

Przez kolejne dni chodziłam jak duch

Nie robiłam już awantur. Nie narzekałam. Przestałam pytać, kiedy będzie prąd w łazience albo dlaczego w kuchni cuchnie jak w piwnicy z kiszoną kapustą. Po prostu przestałam mówić. Marek zdawał się tego nawet nie zauważać. Rozmawiał ze Staszkiem o rurach i cegłach, układał deski, snuł plany. Zachowywał się tak, jakbyśmy oboje byli zachwyceni. Jakby to miejsce nas łączyło, a nie dzieliło.

Aż przyszedł piątek. Dzień, który zmienił wszystko. Zadzwoniła moja przyjaciółka z miasta, Anka. Gdy tylko usłyszałam jej głos, poczułam, że pęka mi serce.

– Gdzie ty się, do licha, podziewasz? – rzuciła. – Żyjesz w ogóle?

– Żyję – odpowiedziałam cicho.

– Przyjeżdżam po ciebie jutro. Nie ma dyskusji. Zobaczysz, wyciągnę cię z tego bagna, choćbyś miała mnie znienawidzić.

Chciałam zaprzeczyć. Powiedzieć, że wszystko w porządku. Ale zabrakło mi sił. Milczałam, a ona to milczenie rozumiała lepiej niż słowa. Wieczorem powiedziałam Markowi, że wyjeżdżam na kilka dni.

– Ale po co? Przecież właśnie mieliśmy zacząć malować sypialnię – oburzył się.

– Marek, ja muszę odpocząć. Od tego wszystkiego. Od ciebie też.

Zamilkł. Po raz pierwszy od tygodni przestał coś tłumaczyć, planować, bagatelizować.

– No dobrze – powiedział w końcu. – Ale wrócisz, prawda?

Spojrzałam na niego długo. I pierwszy raz od miesięcy nie znałam odpowiedzi.

To nie jest moje miejsce

Wróciłam do miasta na trzy dni. Zostałam na trzy tygodnie. Nie dlatego, że nagle wszystko się ułożyło. Nie dlatego, że Marek błagał mnie o powrót – bo nie błagał. Dzwonił, owszem. Na początku codziennie, potem co kilka dni. W jego głosie było coś nowego. Coś, czego wcześniej nie słyszałam – zmęczenie.

A ja? Leżałam na kanapie u Anki, piłam kawę z prawdziwego kubka, jadłam ciepłe jedzenie i z każdym dniem odzyskiwałam siebie. Siebie – kobietę, która miała marzenia, potrzeby, życie. Nie dodatek do czyjejś fantazji o drewnianym domku wśród pól i łąk.

Po trzech tygodniach pojechałam na wieś tylko po swoje rzeczy. Weszłam do środka i aż się cofnęłam. Brud był ten sam, ale cisza już inna. Smutniejsza. Marek siedział przy stole, w polarze, z kubkiem zimnej herbaty. Wstał, gdy mnie zobaczył.

– Nie wracasz, prawda?

– Nie.

Nie było krzyków. Nie było łez. W tej jednej chwili oboje wiedzieliśmy, że to koniec. Nie dlatego, że się nie kochaliśmy. Ale dlatego, że przestaliśmy być zespołem. On miał swoje wizje. Ja miałam rzeczywistość. Zabrałam walizkę i wyszłam. Droga do auta była błotnista jak pierwszego dnia. Ale tym razem nie czułam, że tonę. Tym razem wiedziałam, że idę dalej.

Na wieś nie wróciłam. Do Marka też nie. I może wcale nie chodziło o ten dom. Może chodziło o to, że kiedy ktoś tworzy przyszłość, nie pytając cię o zdanie, to wcale nie buduje jej z tobą. Tylko obok ciebie. I to właśnie boli najbardziej.

Reklama

Daria, 30 lat

Reklama
Reklama
Reklama