Reklama

Mam na imię Bogusia, mam 45 lat, dwoje dzieci i męża, który – choć ślubowaliśmy sobie, że będziemy razem na dobre i na złe – zdaje się uważać, że to ja mam być tą od „złego”, a on jest tylko od siedzenia przy stole. Mirek niezmiennie od lat przynosi z pracy marną pensję, z której ledwo da się opłacić rachunki. A potem rozsiada się przy stole i woła:

Co dzisiaj dobrego na obiad, kobieto?

Jakbyśmy mieszkali w pałacu i mieli osobnego kucharza. A ja już nie mam siły tłumaczyć, że z pustej lodówki nawet Magda Gessler nie wyczaruje obiadu. Od miesięcy żyjemy na granicy – kupuję tylko to, co najtańsze, gotuję z resztek, zapożyczam się u sąsiadek na kawałek mięsa, żeby dzieci mogły zjeść porządny obiad chociaż raz w tygodniu. A Mirek? On nawet tego nie zauważył.

Najgorsze jest to, że on naprawdę myśli, że wszystko gra. Nie bije, nie pije przesadnie, wraca na noc – to już według niego wystarczy. A ja już nie chcę być kimś, kto znosi wszystko w milczeniu. Żoną, która się zapożycza, żeby podać mu schabowego, a potem je z dziećmi kaszę z kefirem. Koniec z tym. Koniec z zapożyczaniem się na schabowe. Albo coś się zmieni, albo ja się zawinę. Jeszcze nie wiem, jak będzie, ale tak dalej być nie może.

Straciłam do niego cierpliwość

– I co dziś na obiad? – zapytał Mirek, jak tylko wszedł do kuchni, nie ściągając nawet butów. Stałam właśnie przy zlewie i obierałam ziemniaki. Pięć sztuk. Na cztery osoby. Tyle zostało.

– Ziemniaki z kefirem – odparłam, nie odwracając się.

– Co? – mruknął, jakby się przesłyszał. – Ale jak to? Bez mięsa?

– Bez mięsa – powtórzyłam spokojnie, chociaż w środku cała się gotowałam.

Zrobił minę, jakbym mu oznajmiła, że od dziś przechodzimy na dietę z liści. Przysiadł na taborecie i zaczął się kręcić.

– Ale ja jestem po robocie, głodny jak wilk! Wiesz, jak tam dziś zasuwaliśmy?

– Wiem. Tak samo jak ja. Rano sprzątałam u tej staruszki z pierwszego, potem byłam z Jankiem u dentysty, a potem... A, dobra, nieważne – urwałam, zanim zaczęłam znowu wyliczać.

Spojrzał na mnie z ukosa, już wiedział, że to nie przejdzie gładko. A mnie w końcu puściły hamulce.

– Mirek, z czego ja mam ci robić te twoje schabowe, co? Bo już nawet nie ma z czego pożyczyć. Grażynie oddaję jeszcze za ostatnie zakupy. Ludzie myślą, że ja tu obiad gotuję z garnka pełnego złota!

– No ale co ja mam zrobić, jak mi tyle płacą? – oburzył się.

– To przestań się zachowywać, jakbyś wracał z kopalni złota, a nie z roboty, gdzie zarabiasz tyle, że starcza na chleb i światło!

Zapadła cisza. I nagle z pokoju odezwał się głos naszej córki:

– Mamo, a będzie coś na obiad?

Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że nie wytrzymam już długo.

Znowu to zrobiłam

Nie spałam tej nocy prawie wcale. Mirek zasnął jak dziecko, jakby nic się nie stało, jakby nie słyszał tej naszej rozmowy przy ziemniakach. A ja leżałam na plecach i gapiłam się w sufit. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie tłukło mi się tylko jedno: czy naprawdę tak ma wyglądać reszta mojego życia?

Nad ranem wstałam, zanim zadzwonił budzik. Przeszłam do kuchni i nalałam sobie zimnej wody z kranu. W lodówce – pusto. Pół słoika musztardy, stara cebula i ten kefir z wczoraj. Zerknęłam do portfela. Dziewięć złotych i sześćdziesiąt groszy. Nawet bułek z tego nie starczy dla całej czwórki.

Wtedy mnie tknęło. Założyłam sweter, chwyciłam torebkę i wyszłam, zanim Mirek i dzieci wstali. Poszłam do Grażyny. Znowu.

– Boguśka, znowu coś się dzieje? – zapytała, jak tylko mnie zobaczyła w progu.

Masz może pożyczyć parę złotych? Tylko do piątku, przysięgam – powiedziałam, a głos mi zadrżał.

Grażyna spojrzała na mnie z takim współczuciem, że aż mnie skręciło w środku. Dała mi dwadzieścia złotych i kawałek mortadeli. Wzięłam. Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię, ale wzięłam. Dla dzieci.

Wracając do domu, przysięgłam sobie: ostatni raz. Ostatni raz proszę o coś sąsiadkę. To już nie życie, tylko wegetacja. Mirek się musi ogarnąć. A jak nie… to niech się sam zapożycza na te swoje królewskie obiady.

Podałam mu swoje warunki

Kolejnego dnia wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam z Mirkiem przy kuchennym stole. Zrobiłam dwie herbaty – z ostatniej torebki. On sięgnął po cukier, ale nic nie powiedział, gdy okazało się, że słoik pusty. Wreszcie zaczęłam:

– Musimy pogadać. Poważnie.

Spojrzał na mnie z marsową miną. Wiedział, że nie będzie przyjemnie.

Ja tak dłużej nie pociągnę. Naprawdę. Nie dam rady sama dźwigać wszystkiego – zaczęłam spokojnie, ale czułam, że we mnie buzuje.

– Ale co znowu? Przecież pracuję, przynoszę, co mogę…

„Co mogę” to za mało. Dzieci rosną, ja haruję, a ty udajesz, że wszystko jest w porządku. Przecież ty nawet nie wiesz, ile mamy opłat miesięcznie! Ile kosztuje mleko, chleb, buty dla Janka!

– No i co mam zrobić? – wzruszył ramionami.

Zacisnęłam pięści na stole.

– Masz się wreszcie ogarnąć. Poszukać lepszej pracy. Przestać oczekiwać obiadów, jak w restauracji, gdy sam przynosisz grosze. I wiesz co jeszcze?

Zamilkłam. Patrzył na mnie jak smutny pies.

– Od przyszłego miesiąca robimy budżet domowy. Siadamy razem, liczysz się z każdą złotówką. I jak będziesz chciał schabowego, to idziesz i kupujesz. Ze swoich.

Westchnął ciężko.

– Przesadzasz…

– Nie. Przez lata byłam cicho, ale już nie będę. Albo zaczynamy grać w jednej drużynie, albo sam sobie gotuj. I sam się zapożyczaj. U kogokolwiek. Ja kończę z byciem cichą żoną, co ratuje honor męża, biorąc dług na jego kotleta.

Coś w nim zmiękło

Mirek przez kilka dni chodził jak struty. Nie mówił wiele, tylko mruczał coś pod nosem i zjadał to, co mu podałam – bez komentarzy, bez fochów. Zrobiło się cicho, ale ta cisza nie była spokojna, tylko taka napięta, jak przed burzą. Czekałam.

Aż któregoś dnia wrócił wcześniej z pracy. Weszłam do kuchni, a on siedział przy stole z jakąś kartką.

To są oferty pracy – powiedział cicho, nawet na mnie nie patrząc. – Wysłałem CV do dwóch firm. Jedna to hurtownia, druga jakiś magazyn. Płacą więcej niż teraz, ale trzeba zapierdzielać. Fizyczna robota.

Usiadłam powoli. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

I dobrze – wyrwało mi się w końcu. – Bo tu też się zapierdziela. W domu. Tylko za darmo.

Spojrzał na mnie. I w tym spojrzeniu pierwszy raz od dawna zobaczyłam… nie, nie skruchę. Raczej coś jak zrozumienie. Albo wstyd.

Wiem, że zawaliłem – powiedział nagle. – Ale jak człowiek latami tak klepie biedę, to się już nie widzi, że można coś zmienić.

– Można – odparłam krótko. – Tylko trzeba chcieć.

Podparł się łokciami o stół i ukrył twarz w dłoniach.

– Nie chcę, żebyś się czuła, jakbyś była sama. Nie jesteś. Może czasem tego nie pokazuję, ale jesteśmy rodziną. I nie chcę jej stracić przez własne lenistwo.

Chciałam mu wtedy powiedzieć coś miękkiego, dobrego… ale nie umiałam. Byłam zbyt zmęczona.

– To pokaż. Nie gadaniem. Pokaż mi, że potrafisz. Bo drugi raz cię z tego nie wyciągnę.

To naprawdę zadziałało

Od tej rozmowy minęły dwa tygodnie. Mirek jakby się przełączył na inny tryb. Z rana wychodził wcześniej, wieczorami siadał do komputera, czego wcześniej w ogóle nie robił – tylko przeglądał oferty pracy, wysyłał zgłoszenia, notował coś w zeszycie. Przyniósł nawet paragon za zakupy i położył mi na blacie.

Żebyś widziała, że nie przepiłem – mruknął.

Nie powiem, że od razu wszystko się zmieniło. Wciąż był ten sam Mirek – czasem fuknął, czasem się obraził, jak coś mu nie smakowało, ale już nie wymagał. Zaczął dopytywać, czy coś kupić, zanim wróci do domu. I co ciekawe – dzieci też to zauważyły.

– Mamo, tata kupił mi bułkę z serem. Tak sam z siebie – powiedział Janek z miną, jakby wygrał los na loterii.

Któregoś dnia przyszłam do domu zmęczona po sprzątaniu klatek. Wchodzę do kuchni, a Mirek obiera ziemniaki.

– Ty coś zbroiłeś, czy cię sumienie dopadło? – rzuciłam żartem.

– Sumienie – odparł i wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że mogę coś zrobić. Ziemniaki to jeszcze nie uczta królewska, ale od czegoś trzeba zacząć.

Patrzyłam na niego chwilę w ciszy. W dłoniach trzymałam jeszcze siatki z zakupami – parówki, makaron, cebula. Nie luksus, ale przynajmniej za swoje, a nie od Grażyny.

– Wiesz co? – powiedziałam cicho. – Nie chodzi o schabowe. Nigdy nie chodziło. Chodzi o to, żebyśmy byli w tym razem. Nie ja – twoja służąca. Tylko my – jako rodzina.

Mirek nie odpowiedział, ale kiwnął głową. Pierwszy raz od dawna zrobiło się między nami jakoś cicho… tak dobrze cicho.

Odzyskałam swojego męża

Nie powiem, że od tamtej pory żyjemy jak w bajce. Wciąż zdarzają się dni, kiedy ledwo spinamy budżet. Wciąż kupuję najtańszą margarynę i zerkam na ceny mięsa z niepokojem, bo przecież zawsze może się coś wysypać. Coś się zmieniło – i to nie tylko w Mirku. We mnie też.

Już nie wstydzę się, że nie mamy pieniędzy. To nie pieniądze są problemem. Problemem było to, że wszystko dźwigałam sama, a on oczekiwał, że będę się uśmiechać i jeszcze mu podać dokładkę. Nie będę. Nie jestem od podawania. Jestem od życia. Mam prawo być zmęczona. Mam prawo powiedzieć „dość”.

Mirek to chyba zrozumiał. Zaczął mi częściej mówić „dziękuję”. Czasem nawet zapyta, czy odpocznę, a on się zajmie obiadem. Nie zawsze robi wszystko dobrze, ale się stara. A ja… ja przestałam się zapożyczać na schabowe. Grażynie oddałam ostatnią pożyczkę i powiedziałam: „Teraz już sobie poradzimy”. Uśmiechnęła się i powiedziała: „O to chodzi, Boguśka. Ty zawsze dasz radę, ale niech i ten twój się nauczy”.

Nauczył się. Może nie gotować, ale dzielić ciężar codzienności. A czasem, jak usiądziemy razem wieczorem, mówię mu:

– Widzisz, nie trzeba uczty królewskiej. Wystarczy herbata i to, że się nie udajemy, że wszystko gra.

On wtedy tylko kiwa głową i wyciąga rękę, żeby mnie złapać za dłoń. Może właśnie o to chodziło od początku.

Bogusia, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama