„Mąż przy każdej kłótni groził, że odejdzie. W końcu nie wytrzymałam i sama wystawiłam mu walizki za drzwi”
„– Jeszcze jedno słowo i się wyprowadzam! – wrzeszczał, trzaskając drzwiami od łazienki. – No to się wyprowadź! – krzyknęłam, ale w duchu już szukałam sposobu, jak go udobruchać. I tak wyglądało całe nasze życie. Każda większa kłótnia kończyła się jego teatralnym odejściem do sypialni albo demonstracyjnym zamykaniem się w aucie”.

- Listy do redakcji
Z Krzysztofem poznaliśmy się na weselu mojej koleżanki ze studiów – Agaty. On był jej kuzynem. A że oboje przyszliśmy na przyjęcie w pojedynkę, panna młoda zapobiegliwie usadziła nas przy stole obok siebie. Chwila rozmowy, potem wspólny taniec na parkiecie. Jeden, drugi, kolejny. Świetnie nam się gadało. Do tego, Krzysiek naprawdę lubił i potrafił tańczyć, co wśród moich dotychczasowych kolegów nie było aż tak oczywiste. Wspólnie bawiliśmy się aż do samego rana. A potem wymieniliśmy się numerami telefonów.
Zadzwonił już kolejnego dnia i zaprosił mnie na kawę i ciasto do przytulnej kafejki. I tak zaczęła się nasza znajomość. Po niecałych dwóch latach spotykania się Krzysiek mi się oświadczył, a ja z entuzjazmem przyjęłam pierścionek. Czekałam na ślub, wspólne zamieszkanie i układanie sobie przyszłości we dwoje.
Coraz częściej wybuchały kłótnie
Na początku była sielanka. A potem… Potem wyraźnie przestało się pomiędzy nami układać. Gdzieś zgubiliśmy umiejętność rozmawiania. Z czasem Krzysiek naprawdę się zmienił. Owszem, początkowo też bywał nieco impulsywny. Ale ja, zaślepiona chyba uczuciem do niego, zwyczajnie tego nie zauważałam. A może po prostu nie chciałam tego zauważać?
Z biegiem lat było jednak coraz gorzej. Mój mąż nie potrafił budować spokojnej relacji. Życie z nim było ciągłą huśtawką nastrojów. Czasami było dobrze. Wtedy zapraszał mnie do kina albo restauracji, jeździliśmy wspólnie do rodziców lub na działkę za miastem, którą udało się nam kupić. Częściej jednak Krzysztof miał te swoje złe humory. Wtedy chodził obrażony i na każdą moją próbę zagadania, reagował złością i krzykiem, które w ogóle nie były adekwatne do sytuacji.
– Jeszcze jedno słowo i się wyprowadzam! – wrzeszczał, trzaskając drzwiami od łazienki.
– No to się wyprowadź! – krzyknęłam, ale w duchu już szukałam sposobu, jak go udobruchać.
Tylko z mężem miałam problem
I tak wyglądało całe nasze życie. Każda większa kłótnia kończyła się jego teatralnym odejściem do sypialni albo demonstracyjnym zamykaniem się w aucie. A ja? Ja chodziłam za nim jak cień. Przepraszałam. Tłumaczyłam. Gotowałam jego ulubione klopsiki w sosie pomidorowym z koperkiem, żeby tylko się odezwał. Myślałam, że może faktycznie to ja przesadzam? Może to wszystko moja wina? Może nie wiem, jak z nim postępować, dlatego na mnie się obraża?
Bo bardzo chciałam, żeby między nami było dobrze. Z charakteru byłam bardzo ugodową osobą i niemal z nikim się nie kłóciłam. Tylko z mężem miałam wiecznie problem. Krzysiek był mistrzem w obracaniu kota ogonem. Zawsze miał rację. A ja – zbyt emocjonalna, przewrażliwiona, trudna. Tak przynajmniej twierdził. Według niego to ja zawsze robiłam problemy. Zwłaszcza gdy coś od niego chciałam lub wymagałam. Wtedy stawałam się dla niego niestabilna.
Życie przeciekało mi przez palce
Minęło dziesięć lat. Nasze małżeństwo przypominało grę w rosyjską ruletkę – nigdy nie wiedziałam, czy dany dzień będzie spokojny, czy znów usłyszę to znienawidzone:
– Może nasze małżeństwo już nie ma sensu, co?
To było jak ogromna karuzela. Raz na górze, raz na dole. Zawsze starałam się przygotowywać do upadków, przewidzieć kolejny ruch mojego męża. Ale to nie miało sensu. Dlaczego? Bo jego zachowania zwyczajnie były nieprzewidywalne. Były po prostu nielogiczne. Atak często następował nieprzewidywanie. Byle pierdoła była w stanie wyprowadzić go z równowagi. Wtedy twierdził, że powinniśmy się rozstać.
W międzyczasie wychowywaliśmy dwójkę dzieci, kupiliśmy mieszkanie na kredyt i... pogubiliśmy się. A może to ja się pogubiłam?
Krzysiek ciągle pracował, potem wychodził z kolegami, a wieczorami tylko narzekał. Że dzieci krzyczą, że zupa za słona, że w telewizji nie puszczają nic ciekawego, że ja wiecznie mam o wszystko pretensje. Czasami naprawdę czułam się jak zbędny balast. Jakbym była dla niego zbędnym obciążeniem. Jakby to była wielka kara, że w ogóle ze mną jest. Starałam się jednak tłumić w sobie te emocje. Udawać, że wszystko jest w porządku. Robiłam to nie tylko dla siebie, ale i dla dzieci.
Bo przecież one potrzebowały spokoju, oparcia, poczucia bezpieczeństwa. Musiały czuć, że są kochane. Nie mogłam pozwolić, żeby humory ojca wpływały na ich poczucie szczęścia. W końcu to w dzieciństwie człowiek buduje wzorce. A jakie one miały wzorce z domu? Przecież doskonale widziały te nasze przepychanki, czuły panujące napięcie, chłonęły dziwną atmosferę. Nie umiałam jednak nic na to poradzić.
Bałam się zostać sama
Sądziłam, że nie udźwignę codzienności i nie dam dzieciakom właściwego oparcia. Lata spędzone z Krzysztofem zachwiały moją pewnością siebie. Czasami sama zastanawiałam się, gdzie podziała się ta wesoła dziewczyna z głową pełną planów i marzeń na przyszłość. Co przez te wszystkie lata się ze mną porobiło? Dlaczego już nie potrafiłam być taka jak dawniej?
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy wróciłam do pracy po urlopie wychowawczym. Przez ostatnie lata moje życie kręciło się wokół domu i dzieci. No i męża oraz jego wiecznych pretensji, humorów. Teraz wreszcie mogłam się od tego wszystkiego, chociaż na chwilę oderwać, nabrać zdrowego dystansu.
Trafiłam do fajnego zespołu. Wśród koleżanek – normalnych, wspierających, ciepłych – zaczęłam znów czuć się... sobą. Dawną Anią. Tą, która znała swoją wartość, była niezależna i potrafiła walczyć o swoje.
– Anka, ty jesteś super babka, tylko tak ciągle się o wszystko boisz – powiedziała mi kiedyś Kaśka z księgowości.
– Naprawdę – wydukałam, początkowo w ogóle nie rozumiejąc słów koleżanki, ale ona nie ustępowała.
– Jasne, że tak. Wiesz, że masz w sobie siłę?
Z początku się roześmiałam. Ale te słowa zostały ze mną. Jak echo. Zaczęłam więcej wychodzić. Zaczęłam mówić „nie”. Zaczęłam nie przepraszać za rzeczy, których nie zrobiłam. Nabrałam większej pewności siebie. I wiary, że mam wpływ na otaczającą mnie rzeczywistość. Że nie jestem tylko bezwolną marionetką, która musi ze wszystkimi się zgadzać.
Przypomniałam sobie to, co przez lata małżeństwa zatarło się gdzieś na graniach mojej świadomości. Że jestem ważna i mam prawo wymagać od innych, żeby mnie szanowali. I Krzysiek to zauważył.
Jego groźby straciły moc
Pewnego dnia pokłóciliśmy się o to, że za późno odebrałam dzieci od jego mamy.
– Ty naprawdę nie nadajesz się na matkę. Ja mam tego dość. Może trzeba to w końcu zakończyć – powiedział lodowatym tonem.
Myślał, że ustąpię. Jak zwykle. Pewnie oczekiwał kajania się i przeprosin. Ale nie tym razem. Teraz spojrzałam mu prosto w oczy i odpowiedziałam:
– Masz rację. Też tak myślę.
Zamilkł. Patrzył na mnie, jakbym właśnie powiedziała, że wygrałam w totka.
– Co?
– Mówię, że też uważam, że to trzeba zakończyć. Tyle że ja zrobię to bez krzyku i dramatów. Po prostu się rozstaniemy.
Pierwszy raz nie usiadłam obok niego i nie zaczęłam przepraszać za nie swoje winy. Wyszłam do kuchni i zaparzyłam sobie rumianek. Bez drżenia rąk.
Nowe zasady gry
Od tego dnia było już tylko ciszej. Krzysiek myślał chyba, że żartuję. Przez tydzień chodził po domu, próbując prowokować kolejne kłótnie. Nie odpowiadałam. Potem sam zapytał:
– Ale ty chyba nie mówiłaś poważnie, co?
Mówiłam. I to bardziej niż kiedykolwiek. Spakowałam jego rzeczy i kazałam się wyprowadzić. Złożyłam pozew o rozwód. Nie złościłam się, nie płakałam. Moje dzieci miały zobaczyć, że mama umie być silna. Że nie trzeba bać się krzyku, gdy w sercu ma się spokój.
Krzysztof zadzwonił po dwóch tygodniach:
– Wiesz... może się pospieszyliśmy? Może jednak spróbujmy jeszcze raz?
– Nie, Krzysiek – odpowiedziałam. – Ja już próbowałam wystarczająco wiele razy. Teraz próbuję czegoś innego. Teraz próbuję być szczęśliwa.
I pierwszy raz, odkąd go znałam, nie miał odpowiedzi. Nie krzyczał. Nie groził. Milczał.
Teraz już wiem, że samotność z szacunkiem do siebie jest lepsza niż związek z osobą, która tylko wpędza nas w poczucie winy.
Anna, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż powiedział, że nie stać nas na wakacje nad Bałtykiem. Tydzień później kupił sobie drona za 4 tysiące”
- „Teściowa sprzedała działkę, nic nam nie mówiąc. Pieniądze zakopała w ziemi, ale teraz nie wie gdzie”
- „Zagrałam w totka dla żartu. Dziś mam 6 zer na koncie i rodzinę, która znów ma ochotę się spotykać”

