Reklama

Nie należę do żon, które codziennie gotują trzydaniowy obiad i czekają z kapciami przy drzwiach. Mam pracę, swoje życie i jakoś się z Marcinem dogadujemy – bez szału, ale stabilnie. Dlatego kiedy pewnego dnia zadzwonił z informacją, że ugotował zupę grzybową, pomyślałam, że to miły gest. Gdy wróciłam do domu, rzeczywiście pachniało… jakoś. Weszłam do kuchni i zajrzałam do garnka. To, co tam zobaczyłam, sprawiło, że aż się cofnęłam. Nie wiedziałam, czy śmiać się, płakać, czy po prostu wyjść i nie wracać.

Niespodzianka po pracy

– Nie zaglądaj od razu do garnka, lepiej siądź sobie, ja ci wszystko podam – powiedział z uśmiechem, kiedy tylko weszłam do kuchni.

– Aż tak? – zdziwiłam się. – Co, zaraz jeszcze wino i świeczki?

– A może właśnie tak? – odpowiedział z tym swoim łobuzerskim uśmiechem, który kiedyś naprawdę działał.

Usiadłam przy stole, zdjęłam płaszcz i próbowałam wczuć się w ten klimat. Coś było nie tak, choć jeszcze nie wiedziałam co. Czułam się trochę jak w teatrze – niby wszystko grało, ale jakby za bardzo. Mój mąż, który z reguły podawał jedzenie z miną męczennika, nagle zachowywał się jak kelner w restauracji.

– Zupka się jeszcze chwilkę gotuje – oznajmił. – Ale już prawie.

To kiedy zdążyłeś ją zrobić?

– A, grzyby miałem od wujka, takie suszone, super aromatyczne. Dodałem trochę śmietany, przypraw, no wiesz… klasyka. Myślę, że ci zasmakuje.

Uśmiechnęłam się tylko. To, że coś gotował, było już samo w sobie wydarzeniem. A zupa grzybowa? To musiał być naprawdę szczególny impuls. Zaczęłam podejrzewać, że coś przeskrobał, ale nie miałam dowodów. Jeszcze. Nagle zerwał się z miejsca.

– Dobra, gotowe! Tylko zamieszam i podaję.

Wstał, podszedł do garnka, zdjął pokrywkę… i wtedy, niestety, nie wytrzymałam.

– Co to jest? – rzuciłam, podchodząc bliżej.

I zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ja już zaglądałam do środka. I wtedy to zobaczyłam.

Zupa jak z horroru

W garnku rzeczywiście była zupa. Jakby. Pływały w niej grube, brunatne kapelusze grzybów, śmietana utworzyła szarawą zawiesinę, a na wierzchu dryfowało coś, co wyglądało jak… skóra. Odruchowo cofnęłam głowę.

Marcin, czy to… czy to… – nie umiałam skończyć zdania.

– No co? Grzybowa – wzruszył ramionami, jakby widok był całkowicie normalny.

– Ale co to za grzyby? – zapytałam, tym razem już nie kryjąc przerażenia.

– No przecież mówiłem, od wujka! Suszone, prawdziwki i coś jeszcze. Trochę dziwne, przyznam. Ale pachniały intensywnie.

Wyciągnął łyżkę, nabrał zupy i podał mi pod nos.

– Spróbuj. No, spróbuj, zanim wystygnie.

Weź to ode mnie – powiedziałam cicho, odsuwając rękę.

Coś mi nie grało. Grzyby wyglądały… obco. Nie jak borowiki czy podgrzybki. Raczej jakby je ktoś zebrał w jakimś dziwnym miejscu – może z piwnicy, może z cmentarza. Albo jakby nie były grzybami w ogóle.

– Przyniosę ci miskę – oznajmił beztrosko.

– Nie, Marcin. Serio. Nie zjem tego.

– Ale dlaczego? Nawet nie spróbowałaś!

Bo to wygląda jak zupa z… nie wiem… ze śmieci.

– Śmieci?! – prychnął. – Ty to masz wyobraźnię. Ale okej, jak nie chcesz, to ja zjem.

I wtedy zrobił coś, co mnie kompletnie zamurowało. Nalał sobie pełną porcję, wziął łyżkę i zaczął jeść. Jakby nigdy nic. Jakby w tym garze naprawdę nie było nic dziwnego.

Coś tu śmierdzi

Patrzyłam, jak Marcin spokojnie zjada zupę, jakby wcale nie przeszkadzały mu te galaretowate grzyby o kształcie przypominającym... nie, nie chciałam nawet kończyć tej myśli. Z każdym ruchem jego łyżki coraz bardziej mnie mdliło. A najgorsze, że on naprawdę wyglądał na zadowolonego.

– Dobre, serio. Wiesz co? Jak z dzieciństwa. Może trochę dziwna konsystencja, ale smak... no rewelacja – powiedział, oblizując usta.

– Skąd je masz dokładnie? – zapytałam ponownie, tym razem ostrzej.

– Od wujka Zbyszka, mówiłem przecież. Z lasu zebrał. On się zna. Lata całe zbiera grzyby.

– Ale jaki las?! Przecież on mieszka koło tej starej fabryki. Nikt tam nie chodzi!

Marcin wzruszył ramionami.

– Właśnie dlatego, że nikt nie chodzi, to grzyby były dorodne. Dziewczyno, trochę zaufania.

W tym momencie coś zaczęło mnie niepokoić bardziej niż sama zupa. To nie chodziło tylko o dziwne grzyby. Coś było nie tak z jego zachowaniem. Za bardzo chciał, żebym zjadła. Za bardzo się starał.

– Wiesz co? – powiedziałam powoli. – Może i się nie znam na grzybach, ale znam się na tobie.

– Co niby to ma znaczyć?

– Że jak się zaczynasz tak nagle starać, to znaczy, że coś przeskrobałeś. I teraz chcesz to przykryć tą swoją... „zupą”.

Zamilkł. Przez chwilę tylko się na mnie gapił. A potem spojrzał na garnek i z niezręcznym uśmiechem powiedział:

– Oj, przestań. Zjadłabyś trochę, to by ci humor wrócił.

Tylko że humor był ostatnią rzeczą, jaką wtedy miałam.

Niczego to nie wyjaśniało

– Marcin, powiedz mi prawdę – zaczęłam, opierając się o blat. – Skąd naprawdę są te grzyby?

Westchnął, wstał od stołu i podszedł do okna. Milczał chwilę, zanim się odezwał.

– No dobra… nie od wujka. Ale nie chciałem cię martwić.

– Aha. Czyli jednak – skrzyżowałam ręce. – Skąd je wziąłeś?

– Na śmietniku za sklepem. Ale nie tak jak myślisz! Pachniały dobrze, wyglądają jak prawdziwki...

– Czy ty właśnie powiedziałeś, że zrobiłeś mi zupę z grzybów ze śmietnika?!

– Nie dramatyzuj. I sam spróbowałem pierwszy, jak widzisz – rzucił, jakby to miało mnie uspokoić.

Zrobiło mi się słabo. Oparłam się mocniej o blat i próbowałam nie wyobrażać sobie, co jeszcze mógł znaleźć w tej torbie. Ślimaki? Robaki? Środek na szczury?

– Marcin, to jest chore.

– Jest kryzys, wszystko drożeje. Myślałem, że docenisz, że się postarałem. Ale nie, oczywiście lepiej się drzeć.

– To nie jest staranie się! To jest… desperacja! I jeszcze kłamstwo!

Spojrzał na mnie z niesmakiem.

– No tak. Ugotujesz zupę – źle. Nie ugotujesz – jeszcze gorzej. Może ty sama nie wiesz, czego chcesz?

Nie odpowiedziałam. Ale zaczęłam podejrzewać, że ta zupa to był dopiero początek.

Prawda wypływa na wierzch

Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy Marcin zasnął przed telewizorem z miską „zupy” w ręku, weszłam do kuchni i spojrzałam ponownie do garnka. Przez chwilę miałam nadzieję, że może przesadziłam. Może to tylko ja – zła, zmęczona, przewrażliwiona. Ale nie. Te grzyby nadal wyglądały jak coś, co powinno pozostać w lesie, w ciemności, z daleka od ludzi.

Nie dawało mi to spokoju. Otworzyłam laptopa, wpisałam w Google: „trujące grzyby o dziwnym kształcie”. I od razu zrobiło mi się słabo. Po chwili zobaczyłam zdjęcie grzyba, który był uderzająco podobny do tego, który pływał w moim garnku.

– Trujący. Wygląda jak pomarszczony borowik, często mylona.

Przewinęłam stronę w dół. Podniosłam wzrok na Marcinową „kolację” i poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Obudziłam go i rzuciłam się do telefonu. Zadzwoniłam na pogotowie, powiedziałam, że mąż zjadł coś, co mogło być trującym grzybem. On nie wiedział, co się dzieje. Byłam pewna, że przesadzam. Że zaraz wróci do domu, cały i zdrowy.

Nie weźmie grzybów do ust

Marcin wrócił do domu po trzech dniach. Uśmiechnięty, jakby wrócił z wakacji, a nie ze szpitala. Zrobili mu tam badania, podali leki i zostawili na obserwację.

– No i widzisz? Przeżyłem. Czyli jednak nie były takie złe – rzucił, zanim jeszcze zdjął buty.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły. W tych trzech dniach zdążyłam przemyśleć wszystko. Nie tylko zupę, nie tylko te przeklęte grzyby. Ale nasze życie. Nasze małżeństwo. To, ile razy coś „przemilczałam”, żeby było miło. Ile razy udawałam, że jego bylejakość to tylko „faza”, a nie jego prawdziwa twarz.

Bo w tej zupie pływało wszystko, co między nami nie działało. Kłamstwa, bylejakość, lenistwo, udawanie. Zamiast miłości – półprawdy. Zamiast troski – tanie gesty. Zamiast bezpieczeństwa – ryzyko z zatrutym grzybem w roli głównej. Nie zrobiłam awantury. Nie rzuciłam walizkami. Po prostu któregoś dnia, kiedy wyszedł po bułki, spakowałam kilka najważniejszych rzeczy i pojechałam do siostry.

Nie zadzwonił. Nie napisał. Może się nie zdziwił. Może sam poczuł ulgę. Może my oboje wiedzieliśmy, że nasze małżeństwo już od dawna było jak ta zupa. Czasem nie trzeba żadnego romansu ani krzyków. Czasem wystarczy jeden garnek. I jeden łyk za dużo.

Alicja, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama