„Mąż poszedł na grzyby do lasu i już nigdy nie wrócił. Po 10 latach zobaczyłam go z nową rodziną”
„Do południa nie byłam zaniepokojona. Marek często wracał późno. Ale około czternastej zadzwoniłam – telefon był wyłączony. To jeszcze nic, pomyślałam. Może padła bateria. O szesnastej zadzwoniłam znowu. I znowu. A potem przestałam liczyć”.

- Redakcja
Pprzez ostatnią dekadę żyłam w czymś, co przypominało zawieszenie między życiem a śmiercią. Nie moją – mojego męża. A przynajmniej tak wtedy myślałam. Każdego dnia budziłam się z tym samym pytaniem: „Gdzie on jest?”. A potem robiłam kawę, sprawdzałam skrzynkę, patrzyłam na telefon, wchodziłam na fora o zaginionych osobach, a wieczorem zasypiałam z łzami w oczach. Miałam nadzieję, że to się kiedyś wyjaśni. Że ktoś zadzwoni. Że może ciało się znajdzie. Bo niepewność boli gorzej niż żałoba. Nie pogrzebałam męża, bo nie miałam kogo. Ale pogrzebałam siebie.
Najgorzej było w rocznice. W rocznicę ślubu. W dzień jego zaginięcia. W Boże Narodzenie. I za każdym razem, gdy ktoś spytał mimochodem:
– A pani mąż?
Sama nie wiedziałam, co wtedy mówić. Że zaginął? Że nie wiadomo, czy żyje? Że może nie żyje, a może po prostu przestał mnie kochać? Basia, moja siostra, próbowała mnie z tego wyciągać. Mówiła:
– Asia, a co jeśli on po prostu uciekł?
Wściekałam się wtedy.
– Nie mów tak, Basiu! Marek by mnie nie zostawił. Nigdy. Nie tak.
– Ale może go przeceniłaś?
– Milcz!
Basia często mówiła rzeczy brutalnie. Ale z sercem. Miała mnie dość, ale nigdy mnie nie zostawiła.
To był zwykły dzień
Tamten dzień zaczął się zupełnie zwyczajnie. Marek zszedł na dół w piżamie, rozczochrany, z kubkiem herbaty. Wyjrzał przez okno i mruknął zadowolony:
– Idealna pogoda. Dziś będą grzyby.
– Znowu? – uśmiechnęłam się. – Przedwczoraj przyniosłeś trzy wiadra, jeszcze nie zdążyłam wszystkiego przerobić.
– No to zrób miejsce na więcej – zażartował.
Usmażyłam mu jajka, takie jak lubił – z cebulką i boczkiem. Siadł naprzeciwko mnie, pachniał jeszcze snem i kawą.
– Wezmę ciasto drożdżowe na drogę, nie będę głodny po powrocie – powiedział.
Te słowa rozbiły się potem o moją pamięć tysiące razy. „Po powrocie”. Przecież mówił. Obiecał. Wyszedł przed ósmą. Z koszykiem i nożykiem, w tej zielonej kurtce. Widziałam, jak wsiada do samochodu. Zatrzymał się jeszcze i pomachał mi. Odpowiedziałam gestem i... to był ostatni raz, kiedy go widziałam.
Do południa nie byłam zaniepokojona. Marek często wracał późno. Ale około czternastej zadzwoniłam – telefon był wyłączony. To jeszcze nic, pomyślałam. Może padła bateria. O szesnastej zadzwoniłam znowu. I znowu. A potem przestałam liczyć. O osiemnastej jechałam już jego ulubioną trasą do lasu. Samochód stał na poboczu, zamknięty. W środku koszyk z ciastem drożdżowym. Nietknięte. Wtedy poczułam pierwszy raz, że coś jest naprawdę nie tak.
O dwudziestej zadzwoniłam na policję.
– Proszę się nie martwić, pewnie się zgubił po prostu – powiedział młody głos w słuchawce. – W lesie często tak bywa.
– Ale jego auto stoi. A jedzenie w środku. Panie, on się nie zgubił. Coś się stało.
Przyjęli zgłoszenie. Kazali czekać.
Minęło dziesięć lat
Dziesięć cholernie długich lat, podczas których próbowałam żyć jak normalny człowiek. Ale jak żyć normalnie, gdy nie wiesz, czy twój mąż nie żyje, czy po prostu odszedł? W pierwszym roku wciąż spałam po jego stronie łóżka. Nie pozwalałam Basi nic ruszać z jego szafy. Portfel wciąż leżał w szufladzie. Jakby Marek miał zaraz wejść i zapytać:
– Co na obiad?
Drugi rok był najgorszy. Wtedy w końcu zaczęłam chodzić do psychologa. Nie mogłam już jeść. Nie mogłam pracować. Szukałam jego twarzy w tłumie, sprawdzałam grupy zaginionych, forum, zgłoszenia... Pojawiały się informacje o mężczyznach podobnych do niego – nigdy on.
Trzeci rok przyniósł ciche złamanie. Powoli uczyłam się jeść kolacje sama. Przestałam sprawdzać skrzynkę co piętnaście minut. Ale kiedy ktoś proponował, żebym „zaczęła żyć od nowa”, dusiłam się. Basia była wtedy najbliżej. Właściwie tylko ona została.
– Asiu, to nie twoja wina – mówiła cicho. – On nie wróci. Minęły trzy lata. Jeśli żyje – to nie chce być odnaleziony.
– On mnie kochał. Wiesz o tym.
– Może cię kochał, ale zniknął. I nie dał znaku życia. Nikt, kto kocha, tak nie robi.
Raz spróbowałam się umówić z kimś. Kolega z pracy. Paweł. W porządku człowiek. Zjedliśmy obiad, a ja cały czas milczałam. Wróciłam do domu, zdjęłam buty i się rozpłakałam. Czułam się, jakbym zdradziła. Jakby Marek był gdzieś tam, patrzył i myślał: „Wystarczyło trochę poczekać”.
Byłam w szoku
To był zupełnie zwykły dzień. Sobota, deszcz wisiał w powietrzu, a ja jechałam do centrum handlowego w mieście oddalonym o prawie 80 km po nowe zasłony. Zawsze, gdy robiło się ciężej, kupowałam coś do domu – jakby zmiana koloru poduszek miała przywrócić mi sens. Weszłam do galerii, przetarłam zaparowane okulary, i wtedy go zobaczyłam.
Marek. Stał przy kawiarni, śmiał się. Trzymał kobietę za rękę. Miał tę samą minę, którą robił, kiedy żartował ze mną. Jakby nigdy nie zniknął. Jakby nigdy mnie nie zostawił. Nie ruszałam się. Stałam jak sparaliżowana. Zobaczyłam też dzieci. Dziewczynka, może siedem lat, chłopiec trochę młodszy. Kręcili się wokół niego, śmiali się, wołali: „Tata! Zobacz, chcę tego robota!”
Tata. Mój mąż był tatą innych dzieci. Serce waliło mi jak szalone. Chciałam uciec. Zasłonić twarz. Zamknąć oczy. Ale nogi mnie poniosły same. Zanim się zorientowałam, szłam w jego stronę.
– Marek?! – wyrwało mi się. Głośniej, niż chciałam.
Odwrócił się. I pobladł.
– Joasia...
Zamarł. Kobieta obok też. Dzieci przestały się śmiać. Cały świat w tej jednej sekundzie wstrzymał oddech.
– Co tu robisz? Ty żyjesz... – zapytałam, choć to ja miałam prawo zadać to pytanie.
Nie odpowiedział. Patrzył na mnie, jakbym była duchem. Jakby to ja zniknęła, a nie on.
– Mamo? – dziewczynka szarpnęła kobietę za rękę. – Kto to?
– Idźcie do sklepu z zabawkami – powiedział szybko Marek do dzieci. – Zaraz przyjdziemy.
Kobieta spojrzała na niego z niedowierzaniem, ale posłuchała. Zostaliśmy sami. Stałam naprzeciwko człowieka, którego przez dziesięć lat uznawałam za zaginionego. A on żył. I miał rodzinę.
– Jesteś żywy – powiedziałam głucho.
– Joasia, ja... To nie tak, jak myślisz.
– Więc jak?
Nie odpowiedział od razu. I wtedy zrozumiałam – nie miał żadnej dobrej odpowiedzi.
Poznałam prawdę
– Idziemy – powiedziałam przez zaciśnięte zęby i ruszyłam w stronę wyjścia z galerii.
Nie czekałam, aż się zgodzi. Musiał iść za mną. Musiał się wytłumaczyć. Było mi wszystko jedno, czy ludzie się gapią, czy dzieci zaraz wrócą z zabawkami. On żył. Oddychał. Śmiał się. A ja przez dziesięć lat siedziałam przy pustym stole. Zatrzymaliśmy się dopiero na tyłach galerii, przy śmietnikach. Deszcz zaczął kropić. Odwróciłam się do niego.
– Mów.
– Joasia... Ja... Nie potrafiłem już żyć tamtym życiem – zaczął cicho. – Dusiłem się. Każdy dzień wyglądał tak samo. Ty... my... wszystko mnie przytłaczało.
– Więc postanowiłeś zniknąć?! Jak tchórz? Bez słowa? – głos mi się załamał. – Dziesięć lat cię szukałam. Myślałam, że nie żyjesz!
– Wiem. Wiem i... nie mam wytłumaczenia. Przepraszam.
Parsknęłam śmiechem. Gorzko.
– Przepraszasz? Naprawdę? Myślisz, że to coś zmienia?
Zamilkł. Stał przede mną jak obcy człowiek. A przecież znałam każdy pieprzyk na jego ciele. Każdy sen, który kiedyś miał.
– Kim ona jest? – spytałam.
– Ola. Poznałem ją... niedługo po tym. Zaczęliśmy od nowa. Pomyślałem, że skoro i tak wszyscy myślą, że nie żyję... to może... mogę zacząć jeszcze raz.
– Więc to było takie proste? Wyjść na grzyby i przestać istnieć?
– Dla ciebie to była tragedia. Dla mnie... ulga. – powiedział i od razu tego pożałował, widząc moją minę.
– Ulga? Ja cię kochałam.
Nie odpowiedział. Stałam tam jeszcze chwilę. Mokłam. Dygotałam. Potem po prostu się odwróciłam i odeszłam. Nie zatrzymał mnie.
Nie mogłam w to uwierzyć
Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Pamiętam tylko, że drzwi zamknęły się za mną z trzaskiem, a ja zsunęłam się po nich na podłogę jak dziecko. Przez dobre dziesięć minut nie mogłam złapać oddechu. Serce biło jak szalone, ciało miałam jak z waty. Marek żył. Miał dom, dzieci, żonę. A ja? Zamiast odpowiedzi – cisza. Przerażająca, znajoma cisza.
Po godzinie przyszła Basia. Weszła bez pytania, jak zawsze. Przyniosła wino i pudełko lodów, jakby znała każdy etap mojej rozpaczy. Położyła torbę na stole, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Spotkałaś go, prawda?
Kiwnęłam głową. I znowu się rozpłakałam.
– Żyje. On... on po prostu sobie żyje. Ma dzieci. Śmieje się. A ja? Ja... przez dziesięć lat nosiłam żałobę po kimś, kto nie był martwy.
– Powiedział coś?
– Że się dusił. Że to była ulga. Wyobrażasz to sobie, Basia? Ulga.
Usiadła obok, objęła mnie.
– To nie twoja wina. To jego słabość. Jego tchórzostwo.
– Ale ja go nie widziałam. Nie widziałam, że coś jest nie tak. Może za bardzo chciałam, żeby było dobrze – mówiłam przez łzy. – Przecież nikt, kto kocha, nie znika tak. Bez słowa. Bez znaku.
– Nie. Normalni ludzie nie. Ale Marek... chyba nigdy nie był tak silny, jak ci się wydawało.
Leżałyśmy w ciszy. Czasem mówiłyśmy coś. Czasem tylko oddychałyśmy. W końcu powiedziałam cicho:
– Wiesz, co jest najgorsze?
– Co?
– Że czuję się głupia. Naiwna. Wierzyłam, że coś mu się stało. Że może zginął. A on... po prostu wyszedł. I nigdy nie wrócił.
– Joasiu. To nie ty powinnaś się wstydzić.
Ale wstyd był silniejszy niż rozsądek. Zalał mnie jak fala.
Dwa tygodnie później odebrałam list polecony. Rozcięłam kopertę drżącymi palcami. W środku był tylko jeden dokument – wniosek o rozwód. Już dawno powinnam się tego spodziewać, a jednak... coś się we mnie załamało.
Joanna, 44 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że życie jest słodkie jak dżem z brzoskwiń. Po kolejnej nieudanej miłości pojęłam, że jest kwaśne jak ocet”
- „Odziedziczyłam po dziadku stary sad ze śliwkami. Niespodziewanie odkryłam w nim coś więcej, niż tylko dojrzałe owoce”
- „Synowa siedziała nadęta jak purchawka, a syn narzekał jak stary grzyb. Musiałam coś zrobić, by ratować ich małżeństwo”

