Reklama

Poznaliśmy się może w trochę mało typowych okolicznościach, ale od tego czasu byliśmy już razem. Gdy miałam mniej więcej dwadzieścia trzy lata, pojechałam ze znajomymi w góry. Wchodziliśmy na Pięć Stawów i oczywiście omsknęła mi się kostka i skręciłam nogę. Niestety uraz był konkretny i nie byłam w stanie iść dalej. Robert był ratownikiem górskim, który udzielił mi pomocy. I tak się rozpoczęła nasza znajomość. Góry okazały się naszą wielką pasją i przez lata ją kultywowaliśmy.

Zwlekaliśmy ze ślubem

Ślub wzięliśmy dopiero po prawie dziesięciu latach znajomości. Jakoś nigdy nam się z tym nie spieszyło. Nie mieliśmy takiej potrzeby. Kochaliśmy się, było nam razem dobrze. Nie potrzebowaliśmy przysięgać miłości i wierności. Wręcz w pewnym sensie imponowało nam, że nie musimy być jak inni.

Dopiero gdy na horyzoncie pojawiła się opcja, że będziemy się starać o dzieci, zmieniliśmy zdanie. Podyktowane to jednak było bardziej praktycznymi względami. Dzieci w szkołach są okrutne i jak potem wytłumaczyć, czemu mama ma inaczej na nazwisko niż tata? Oczywiście, że nawet mimo ślubu tak mogłoby zostać, ale jakoś tak chcieliśmy dać naszym przyszłym pociechom pewność i klasyczny dom.

Ceremonia nie była wielka i szumna, bo dla nas to była tylko formalność, którą dokonywaliśmy w określonym celu. Obecni byli więc tylko świadkowie i nasza najbliższa rodzina, a potem nie zrobiliśmy wesela, tylko wspólny piknik nad jeziorem i tyle.

– Jak mogłaś zrezygnować z wesela i białej sukni? – zawsze dziwiła się moja przyjaciółka.

– Po co wywalać kasę na takie rzeczy na jeden wieczór? Lepiej jest potem pojechać na jakieś fajne wakacje czy zaplanować coś innego do domu. Nam to nie było do niczego potrzebne – mówiłam z lekkością i z uśmiechem.

I tak zleciało kolejne 10 lat

Niestety nie udało się nam doczekać dzieci. Namawiałam męża na badania, na wizyty w klinice leczenia bezpłodności, ale on nie chciał się zgodzić.

– I co ci da informacja, że ja albo ty nie możemy mieć dzieci? Co ona zmieni? Co za różnica, czyje ciało nie daje takiej opcji?

– Może można to leczyć? Może jest dla nas szansa?

– A jeśli nie? A jeśli to tylko wzmoże frustrację, że się nie udaje, choć robisz wszystko, co można?

Częściowo się z nim zgadzałam. Z drugiej strony rezygnowaliśmy z jakiejkolwiek szansy czy nawet sprawdzenia, czy taka jest. Postanowiłam jednak, że rzeczywiście nie będę bardziej naciskać, bo to zawsze powodowało jakieś spięcia między nami, które nie były potrzebne. Aż tak mi nie zależało. Mieliśmy siebie. Nie wszyscy muszą mieć dzieci.

Myślałam też, że Robert tak mówi, bo właśnie nie chce ewentualnego pogorszenia stosunków między nami, że podoba mu się to, jakie życie obecnie wiedziemy. Nic zresztą wtedy nie wskazywało na to, że może być inaczej.

Mąż się zmienił

Mniej więcej rok temu nasze życie, a głównie jego, zmieniło się diametralnie. Okazało się, że ma problemy z kręgosłupem i na obecną chwilę żadna praca związana z wysiłkiem fizycznym, odpada. Chodzenie po górach też, a już ratowanie ludzi, które wiąże się np. z podnoszeniem chorego, całkowicie odpada.

Zaczął zapadać się w sobie, a przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Spędzał bardzo dużo czasu przed komputerem i telewizorem, mało ze mną rozmawiał. Przeczekałam tak miesiąc, dwa, z tego zrobiły się trzy. Któregoś dnia postanowiłam więc poruszyć temat.

– Robert, a może pójdziemy gdzieś jeszcze na konsultacje? Może można jakieś zabiegi dodatkowe? Może można wykonać operację gdzieś prywatnie i przyspieszyć rehabilitacje?

– Czego ode mnie chcesz kobieto?

– Chcę ci pomóc, bo widzę, że jesteś nieszczęśliwy – powiedziałam z troską i pogłaskałam go po twarzy. Siedział na kanapie, a ja przycupnęłam obok niego. Odsunął się ode mnie, co ukłuło mnie dość mocno. Fakt, że od kilku miesięcy nasze pożycie nie było zbyt… intensywne, ale tego się nie spodziewałam.

– Jestem, bo mam dość takiego życia.

– To znaczy jakiego?

– Nic nie mam, rozumiesz? Nie mam rodziny, nie mam możliwości realizowania pasji, nie mam pracy, którą kocham – wysyczał do mnie, a w jego oczach pojawiła się wrogość.

Byłam zdumiona jego zachowaniem

– Robert… nie poznaję cię…

– Bo co? Bo wreszcie mówię, co czuję?

– A czy ja ci kiedykolwiek zabraniałam? – zapytałam zdziwiona i poczułam, że żal i łzy ścisnęły mi gardło, ale postanowiłam zacisnąć pięści i się nie rozpłakać. Przynajmniej na razie.

– Poza tym jak możesz mówić, że nie masz rodziny! Masz mnie! – krzyknęłam.

No tylko ciebie już nie kocham, choć zrozumiałem to niedawno. Nic nas nie łączyło poza górami, których też już nie ma!

– Jeszcze nie ma!

– Przestań! – powiedział, wstał i wyszedł.

Nie mogłam się otrząsnąć z tej rozmowy. Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki i zapytałam, czy mogę przyjechać, pogadać, bo nie mogę uporządkować myśli. Julka się zgodziła, więc pół godziny później byłam u niej i opowiedziałam jej o przebiegu rozmowy z mężem.

– On chyba ma depresję. Może warto by było z nim porozmawiać o jakiejś terapii? Bo to bardzo dziwne zachowanie – powiedziała zatroskana.

Tak naprawdę na głos wymówiła to, co ja poczułam od razu gdzieś w środku, gdy usłyszałam, co mówił Robert.

Jak mogłam to przeoczyć?

– Ale co?

– Moment, kiedy zaczął popadać w depresję?

Julka pokręciła głową i poklepała mnie po ramieniu. Wiedziałam, że prawdopodobnie ma rację, ale nie pomagało mi to wcale i nie poprawiało samopoczucia.

Pokłóciliśmy się

Postanowiłam drugi raz podjąć rozmowę z mężem. Ale nie przebiegła lepiej. Powiedziałabym raczej, że wręcz przeciwnie, bo skończyło się krzykami i łzami. Nigdy nie kłóciliśmy się w ten sposób. Najgorsze, że wiedziałam, że to nie pomoże, ale nie mogłam zapanować nad emocjami.

– Skoro tak ci źle, to czemu ode mnie nie odejdziesz?! - wykrzyczałam mu w końcu.

– Po co? Gdzie mam iść? Tutaj mam dom, choć niepełny.

– O czym ty mówisz?

– Przecież nie mamy dzieci, prawda? – wysyczał ze złością.

– A czyja to wina? – nie wytrzymałam.

Przecież nie chciał nawet słyszeć o leczeniu czy szukać rozwiązania.

Teraz będziesz winnego szukała? – to nie miało sensu… cokolwiek nie powiedziałam, było źle.

Ostatnia nasza kłótnia miała miejsce trzy miesiące temu, a tkwimy w takim impasie już ponad półtora roku. Przyjaciółka namawia mnie na rozwód. Ja mam ciągle nadzieję, że Robert się opamięta.

– Przestań się oszukiwać! Tak będzie lepiej dla was obojga, a może on wtedy zrozumie, że coś stracił?

Może zrozumie, a jeśli nie? Tak, tak – taki mąż też mi w niczym nie jest pomocny ani do niczego nie jest potrzebny. Ja jednak nie umiem na razie myśleć, że mielibyśmy się rozstać. Julka mówi, że jest ze mną dla wygody, bo ma uprane, ugotowane i nie musi się o nic martwić z codziennych obowiązków. Pewnie ma rację. A ja? Dlaczego ja z nim jestem? Ze strachu przed samotnością?

Renata, 48 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama