Reklama

– Słuchaj, serio nie mogę już doczekać się dnia zakochanych. Zastanawiam się, co mój Piotruś tym razem wykombinuje... – powiedziałam przyjaciółce z pracy, Dagmarze.

Reklama

Od kwadransa przesiadywałyśmy w zakładowej kantynie i, zajadając obiad, starałyśmy się oczyścić głowy z myśli o pracy.

Świętujecie ten głupi dzień? – zerknęła na mnie z niechęcią.

– No jasne! A co w tym złego? – zezłościłam się na jej stwierdzenie.

– Wiesz co, sądziłam, że macie trochę więcej oleju w głowie – potrząsnęła głową.

No i wtedy zaczęła nawijać jak katarynka, co sądzi o walentynkach. Że to jakiś obciach, polowanie na kasę, totalna głupota… Zmowa sklepikarzy, knajpiarzy i kiniarzy, którzy chcą oskubać zakochanych do ostatniego grosza. Dobre dla rozhisteryzowanych gówniarzy i ćwierćinteligentów, ale nie dla bystrych, ogarniętych ludzi w kwiecie wieku, którzy dobrze wiedzą, że jak się kogoś kocha, to nie potrzeba do tego żadnego kretyńskiego święta, a miłość trzeba okazywać codziennie, a nie tylko raz do roku.

Czułam się dziwnie

– Nie sądzisz, że trochę dramatyzujesz? W gruncie rzeczy to całkiem sympatyczne święto. Dobra okazja, żeby przyjemnie spędzić wspólnie chwile… Zresztą, idąc tym tokiem myślenia, trzeba by zrezygnować z dnia matki, dnia babci i dziadka… Przecież oni również zasługują na szacunek i pamięć przez cały rok – starałam się bronić walentynek, ale szybko mi przerwała.

– Oszalałaś? Co to za dziwaczna analogia! Święta babć i matek są podniosłe… A walentynki? Te wszechobecne serduszka, pluszaki, oklepane SMS-y, laurki, wymuszone upominki, czerwone obrusy w knajpach, specjalne menu dla zakochanych… To przecież takie kiczowate! Mnie się od tego robi niedobrze! Dziwię się, że tobie nie! – parsknęła.

Przyznaję, że po wysłuchaniu jej monologu miałam poczucie, jakbym była jakimś nędznym robakiem wgniecionym w ziemię podeszwą trampka. Generalnie żałowałam, że w ogóle zaczęłam tę dyskusję. Wyobrażałam sobie, jak będzie się ze mnie nabijać i rozpowiadać wszystkim koleżankom z roboty, jaką to jestem kretynką. Nic więc dziwnego, że wracając do domu, byłam w dołku. Mój mąż jeszcze nie wrócił. Wstawiłam wodę na herbatę i pogrążyłam się w zadumie…

Lubię Walentynki

Moja historia z Piotrem zaczęła się wiele lat temu, gdy walentynki były u nas zupełnie nieznane. Gdy to święto w końcu do nas dotarło, razem z nadejściem kapitalizmu, od razu przypadło mi do gustu. Nie ma co ukrywać, polubiłam je na dobre i tak zostało do teraz. Ale nie chodzi mi o te wszystkie serduszka, pluszaki, czerwone róże i inne błahostki... Pod tym względem zgadzam się z Dagmarą. Faktycznie, od ich nadmiaru można dostać mdłości.

Walentynki to moje ulubione święto, bo mój ukochany zawsze podchodzi do niego z wielką powagą. Zamiast ograniczać się do przyniesienia mi z pobliskiego sklepu czekoladowych serduszek albo róży kupionej na ostatnią chwilę, on naprawdę się stara. Nie wciska mi w pośpiechu prezentów gdzieś w korytarzu, żeby potem usiąść wygodnie przed telewizorem i oglądać swoją ukochaną walkę bokserską. Piotr co roku w walentynki robi mi niespodziankę. Zazwyczaj mamy mało okazji, aby spędzać czas tylko we dwójkę.

Ciągle jesteśmy zabiegani przez pracę i obowiązki domowe. Odkąd nasza córka urodziła bliźniaki, zostaliśmy podwójnymi dziadkami i chcemy jej pomagać w opiece nad maluchami. Wieczorem często padamy ze zmęczenia, marząc jedynie o tym, żeby wskoczyć do łóżka.

Zawsze robimy coś fajnego

Jednak 14 lutego, niezależnie od okoliczności, celebrujemy naszą miłość. I robimy to w nietuzinkowy sposób. Pamiętam, jak dwa lata temu szykowałam się na wieczór. Wystroiłam się, zrobiłam porządny make-up i ułożyłam włosy. Byłam przekonana, że Piotrek zabierze mnie do knajpki na romantyczną kolacyjkę. W mieście niedawno otworzyli nową włoską restaurację, a ja przepadam za taką kuchnią. Ale on wparował do domu, złapał nasze łyżwy z szafki i oświadczył, że idziemy na lodowisko.

– Wskakuj migiem w dresy i kurtkę z kapturem. Jest konkurs jazdy w parach. Na bank go wygramy! – powiedział podniecony.

Początkowo byłam temu przeciwna. Przyszło mi do głowy, że w naszym wieku takie wygłupy to nic stosownego. Poza tym pewnie spotkamy tam wyłącznie młodzież, która patrząc na nas, umrze ze śmiechu. Ale Piotr skutecznie rozwiał wszystkie moje obawy.

To była świetna zabawa

– Nie wypada? Walentynki to taki dzień, że wszystko wszystkim uchodzi na sucho! Poza tym, co z tego, że nasza miłość jest dojrzała – czy przez to nie możemy jej celebrować?

Zabawa była przednia, choć zgodnie z moimi przewidywaniami, wiekiem przebijaliśmy wszystkie pozostałe pary na lodowisku. Za to jeździliśmy jak nikt inny, w końcu dorastaliśmy w czasach, gdy dzieciaki spędzały zimowe popołudnia na podwórku, a nie przed ekranem komputera.

Kiedy złączono nas kajdankami, stanęliśmy na linii startu i jako pierwsi zameldowaliśmy się na mecie, przemierzając łyżwiarski slalom w ekspresowym tempie! Publiczność nagrodziła nas gromkimi brawami na stojąco. Gdy emocje opadły, podjechało do nas dwoje nastolatków, którym przypadło drugie miejsce. Złożyli nam gratulacje z okazji wygranej.

Moi rodzice mogliby brać z was przykład, jak cieszyć się życiem. Oni tylko siedzą w domu i zrzędzą na wszystko dookoła – wyznała w pewnej chwili dziewczyna.

– Macie mój szacunek – dorzucił chłopak.

Przyznam szczerze, że po usłyszeniu tych słów poczułam się naprawdę fajnie. No bo jak to tak, stare pryki raczej nie powinny oczekiwać pochwał od dzisiejszej młodzieży, a tu proszę! A jakby tego było mało, to jeszcze czekała na nas nagroda – kolacja w nowo otwartej włoskiej knajpie! Kilka dni później już tam siedzieliśmy. Atmosfera była iście romantyczna, lokal świecił pustkami i panowała tam cisza. Zero tłumów zakochanych par i tej, jak by to ujęła Dagmara, kiczowatej otoczki.

Marzyłam o tym

Albo zeszły rok. Jakoś tuż przed walentynkami w telewizji znów leciał „Potop". Kocham ten film, więc oczywista oczywistość, że go oglądałam.

Ech, ja też bym tak chciała – westchnęłam z rozmarzeniem, gdy na ekranie Oleńka i Kmicic gnali saniami przez ośnieżony las.

Scena ta na pewno wam utkwiła w pamięci! Chłopak nachyla się ku dziewczynie, składa na jej ustach pocałunek, a następnie zadaje pytanie: „Czy mnie kochasz?". Ona z kolei odpowiada słowami: „Bardziej niż samą siebie". W tym momencie Kmicic zrywa się z sań, oszalały ze szczęścia, by po chwili znów spocząć obok Oleńki, przygarnąć ją do siebie i otulić puchatym, przyjemnym w dotyku futrem…

Mój mąż był pochłonięty sortowaniem dokumentów, więc sądziłam, że moje wzdychanie umknęło jego uwadze. Jak bardzo się pomyliłam! W Walentynki zabrał mnie do ośrodka jazdy konnej za miasto. Czekały na nas piękne sanie zrobione z drewna, para czarnych rumaków, powożący ubrany jak dawny szlachcic, płonące pochodnie i ogromny koc z futra. No i rzecz jasna szaleńcza przejażdżka po ośnieżonych łąkach, a na koniec namiętny całus. Zupełnie niczym w romantycznej komedii..

Zwierzyłam się mężowi

Tak głęboko odpłynęłam w marzeniach, że kompletnie nie spostrzegłam momentu, w którym mój małżonek pojawił się w mieszkaniu. Dopiero gdy delikatnie mnie dotknął, wyrwałam się z zadumy.

– Coś nie tak? Od jakichś pięciu minut nad tobą stoję, a ty nic. Złodzieje mogliby wynieść połowę domu, a ty byś tego nie zarejestrowała – wyraził zaniepokojenie, spoglądając na mnie.

– Wiesz, dzisiaj w czasie lunchu gadałam z Dagmarą i wspomniałam jej, że celebrujemy walentynki. Zareagowała strasznym oburzeniem! Wyszło na to, że jesteśmy głupi – wyznałam.

– I poczułaś się dotknięta – raczej oznajmił niż zadał pytanie, ponieważ świetnie mnie znał.

– Owszem…

– Daj spokój, gada tak tylko z zazdrości! – oznajmił.

– O co ci chodzi? – zerknęłam na Piotra zaskoczona.

– O to, że masz takiego cudownego i pełnego romantyzmu małżonka. Jestem pewien, że chętnie by się z tobą zamieniła – dopowiedział, po czym zagapił się w ekran telewizora, gdyż akurat rozpoczynała się gala boksu.

Po chwili z kanapy zaczęły dobiegać okrzyki: Lewy! Lewy! Dawaj mu!

– Ach, ten romantyzm! – parsknęłam śmiechem.

Kiedy wreszcie woda wypełniła wannę, wskoczyłam do niej i zanurzyłam się w puszystej pianie. Leżąc tak i rozmyślając, doszłam do wniosku, że gadanie Dagmary nie jest warte przejmowania się nim. Dla takich cudownych wspomnień z walentynek nie ma nic złego w tym, że ludzie mają mnie za głupią. A jak koleżanki zaczną chichotać na mój widok, to po prostu opowiem im o jeździe saniami i naszej rywalizacji na lodowisku. Ciekawe, czy wtedy też będą się śmiać? Szczególnie gdy same dostały od swoich mężów zwykłe czekoladki albo nic.

Elżbieta, 58 lat

Czytaj także: „W Walentynki znalazłam pod drzwiami tajemniczy prezent. Nie sądziłam, że tak zmieni moje życie”

„W Walentynki mąż dał mi tylko bukiet róż. Wściekłam się, bo liczyłam na perfumy i błyskotki, a nie na tanie badyle”
„Na walentynki dostałam od męża pachnący bukiet czerwonych róż. To lepsze niż perfumy, ale dlaczego pomylił moje imię?”

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama