Reklama

Gdy opowiadam komuś o naszym małżeństwie, zwykle słyszę: „Idealna para!”. I może rzeczywiście tak to wyglądało z zewnątrz – Marek był szarmancki, uprzejmy, zawsze pomocny. Dobrze zarabiał, dbał o mnie, nie zapominał o rocznicach. A ja? Ja... długo w to wierzyłam. Albo raczej – chciałam wierzyć.

Marek pracował w branży logistycznej, często wyjeżdżał w delegacje. Mówił, że to nieuniknione. Akceptowałam to, bo sama pracowałam zdalnie – miałam swój rytm, swoją samotność, którą przez lata udawało mi się oswoić. Czasem nawet tęskniłam za tym, żeby być sama. Ale tylko czasem.

Mąż pilnował dokumentów

W naszym domu była jedna rzecz, której Marek pilnował bardziej niż wszystkiego innego: jego dokumenty. Miał specjalną szufladę w biurku – zamykaną na klucz. Kiedy pytałam, co tam trzyma, odpowiadał zdawkowo: „Służbowe papiery, nic ciekawego”. Raz tylko zażartowałam: „A może trzymasz tam miłosne listy od sekretarki?”. Uśmiechnął się. Zbyt spokojnie. „Nie przesadzaj, Anka. To po prostu papiery.”

I odpuściłam, bo chciałam wierzyć, że wszystko jest w porządku. Że mam dobrego męża. Że nie jestem jedną z tych kobiet, które potem mówią: „Przecież od dawna coś czułam, ale udawałam, że wszystko gra.” Chciałam być inna. Ale... byłam dokładnie taka sama.

Czasem coś mnie niepokoiło – jakiś telefon, który Marek odebrał, wychodząc z pokoju. Jego nieobecny wzrok, gdy wracał z wyjazdu. Ale tłumaczyłam to zmęczeniem. Pracą. Presją. Wmawiałam sobie, że każda relacja przechodzi kryzysy. Tyle że pewnego dnia wszystko się zmieniło. Jedno zdarzenie – i pękła iluzja, którą tak długo pielęgnowałam.

Musiałam to zrobić

– Czy pani Anna K.? – zapytał głos w słuchawce. Był chłodny, urzędowy, a mimo to sprawił, że serce podeszło mi do gardła.

– Tak, słucham? – odezwałam się niepewnie, ściskając telefon w dłoni.

– Tu szpital w Radomiu. Pani mąż, Marek K. został dziś przyjęty po wypadku samochodowym. Jest przytomny, ale potrzebujemy dokumentów do ubezpieczenia.

– Boże… – wyszeptałam. – On żyje?

– Tak, jego stan jest stabilny. Proszę się nie martwić, zrobimy wszystko, co trzeba.

Ręce mi się trzęsły, ale w głowie miałam tylko jedno: muszę znaleźć jego dokumenty. Te, które zawsze były zamknięte. Te, do których nigdy nie miałam dostępu.

Drzwi do jego gabinetu zaskakująco łatwo ustąpiły. Klucz do szuflady... był ukryty za ramką ze zdjęciem naszego ślubu. Ironia. Dłoń mi zadrżała, kiedy otworzyłam szufladę.

Na wierzchu – umowy. Dziwne nazwiska. Wyciągi bankowe z konta, o którym nie wiedziałam. I coś, co zmroziło mi krew w żyłach – akt urodzenia dziecka: Zofia K.

Zamarłam. Nie rozumiałam jeszcze, co to znaczy, ale serce podpowiadało mi, że właśnie otworzyłam puszkę Pandory. Nie pamiętam, jak się ubrałam. Po prostu wsiadłam do auta i pojechałam.

Czułam niepokój

W nocy nie spałam. Leżałam z szeroko otwartymi oczami, ściskając w dłoni kartkę z aktem urodzenia Zofii. Czułam się, jakbym patrzyła na cudze życie. To nie mógł być przypadek.

Rano zadzwoniłam do Tomka, mojego młodszego brata. Zawsze był tym bardziej rozsądnym z nas dwojga.

– Anka, mów od razu, co się dzieje. Słyszę, że coś jest nie tak – rzucił przez telefon, zanim zdążyłam się przywitać.

Opowiedziałam mu wszystko. Każdy szczegół. A on milczał.

Wiesz, co musisz zrobić, nie? – powiedział w końcu. – Sprawdź to konto. Znajdź ten adres z umów. Bilingi. On zostawił ślady. Teraz musisz za nimi pójść.

Wieczorem usiadłam do jego laptopa. Znałam tylko hasło, które Marek miał do platformy z filmami, ale okazało się, że tu też działało. W folderze „Ważne” – korespondencja z bankiem, umowa najmu mieszkania w Puławach i potwierdzenie regularnych przelewów do jakiejś Marty B. Nie wiedziałam już, kim jest człowiek, którego uważałam za męża.

Chciałam poznać prawdę

Marek wrócił do domu po trzech dniach. Z ręką na temblaku, bladą twarzą i oczami, które nie potrafiły dłużej patrzeć prosto w moje. Pomogłam mu położyć się na kanapie. Nawet wtedy nic nie powiedział. A ja nie mogłam już dłużej milczeć.

Położyłam przed nim kopertę.

– Marek, kto to jest Marta B.? I dlaczego twoje nazwisko widnieje na akcie urodzenia jej dziecka?

Zmarszczył brwi. Westchnął ciężko. Nie zaprzeczył. Nie udawał zaskoczenia.

– Anka... To nie tak, jak myślisz.

– Nie? – podniosłam głos. – To wyjaśnij mi, proszę, jak to jest naprawdę. Bo według dokumentów, które znalazłam w twojej zamkniętej szufladzie, ty chyba masz córkę. I drugie mieszkanie. I inne nazwisko.

Zamilkł. Przez chwilę myślałam, że w ogóle nie odpowie. Ale w końcu się odezwał.

– To było dawno temu. Marta zaszła w ciążę, kiedy mieliśmy kryzys. Myślałem, że się rozstaniemy. I wtedy… to się stało. A później... nie potrafiłem tego zakończyć. Było mi żal tej małej. Marta wierzyła, że w końcu do niej przyjdę. A ja nie miałem odwagi powiedzieć żadnej z was prawdy.

Zaczęłam się śmiać. Gorzko.

– Czyli żyłeś w dwóch światach. W jednym miałeś żonę, w drugim... kochankę i dziecko? Jak? Jak można tak żyć i nie zwariować?

– Myślałem, że to się ułoży. Że jakoś to wszystko pogodzi się samo...

– SAMO?! – wrzasnęłam. – Nic się samo nie układa, Marek. Ty po prostu chciałeś mieć wszystko naraz. I myślałeś, że żadna z nas się nie dowie.

Nie zaprzeczył. Bo nie miał już jak.

Spotkałam się z kochanką męża

Znalazłam ją przez media społecznościowe. Marta B. – skromne zdjęcia, żadnych śladów luksusu. Profil pełen zdjęć dziewczynki. Zosi. Może siedmio-, ośmioletniej. Uderzające oczy Marka. Jego nos. Jego uśmiech.

Umówiłam się z nią. Wysłałam wiadomość: „Musimy porozmawiać. Wiesz, kim jestem.” Odpisała po godzinie. Krótko: „Kawiarnia Cafe Park, sobota, 12:00.”

Bałam się, ale poszłam. Była tam przed czasem. Siedziała przy stoliku, z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy mnie zobaczyła, wstała. Nie było w niej wrogości, tylko... lęk.

– Anna? – zapytała cicho.

– Tak. Żona Marka – odpowiedziałam, próbując nie zadrżeć.

Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Przez dłuższą chwilę milczałyśmy.

Myślałam, że jesteście po rozwodzie – powiedziała w końcu Marta. – Tak mi powiedział. Że żona odeszła. Że mieszka z psem i płaci alimenty.

– Nie. Nigdy się nie rozwiedliśmy. I nie mamy psa – wycedziłam przez zęby.

Marta spojrzała w bok. Łzy zaczęły jej płynąć po policzkach.

– Anka, ja nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, nie wpuściłabym go do mojego życia. Ani do życia mojej córki.

– Zosia... Ona wie, że Marek to jej ojciec?

– Tak. Widują się. Jest do niego bardzo przywiązana. Wierzy, że ma tatę, który ją kocha i odwiedza, kiedy tylko może. A teraz... co mam jej powiedzieć?

Zamilkłam. To pytanie mnie zaskoczyło. Miałam ochotę wrzeszczeć, rzucać obelgami. Ale przed sobą widziałam nie rywalkę – tylko kolejną kobietę, którą Marek oszukał.

– Nie wiem, co jej powiedzieć – wyszeptałam. – Ale wiem, że my obie zasługujemy na coś lepszego niż jego kłamstwa.

Marta kiwnęła głową. Po raz pierwszy spojrzałyśmy sobie w oczy. Dwie kobiety, które kochały tego samego mężczyznę.

Nie zasłużyłam na to

Nie powiedziałam Markowi o spotkaniu z Martą od razu. Potrzebowałam kilku dni, żeby w ogóle go znieść w jednym pomieszczeniu. Siedział cicho, jakby wiedział, że każde słowo może być gwoździem do jego trumny. Ale w końcu usiadłam naprzeciw niego. Bez łez. Bez krzyków. Tylko ze zmęczeniem wypisanym na twarzy.

– Spotkałam się z Martą – powiedziałam spokojnie.

Marek uniósł głowę. Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, ale szybko opuścił wzrok.

– I co?

– I powiedziała, że myślała, że jesteśmy po rozwodzie. Że ją też okłamałeś. Że jej córka, Zosia, wierzy, że ma ojca, który ją kocha. I wiesz co? Żadna z nas nie zasłużyła na to, co jej zrobiłeś.

– Anka... Ja nie chciałem... – zaczął, ale przerwałam mu.

– Nie mów, że nie chciałeś. Chciałeś. Chciałeś mieć dwie rodziny. Dwie kobiety. Dwa życia. I myślałeś, że dasz radę to ukrywać w nieskończoność.

To się wymknęło spod kontroli...

– Nie. Ty po prostu nie masz kręgosłupa moralnego. Ale ja mam. I dlatego dzisiaj pakujesz swoje rzeczy i się wyprowadzasz.

Zamarł. Patrzył na mnie, jakby właśnie usłyszał wyrok.

– Nie możesz tak po prostu przekreślić wszystkiego!

– Nie przekreślam. Ty to zrobiłeś. Ja tylko przestałam udawać, że tego nie widzę.

Wstałam. Podeszłam do drzwi.

Masz czas do końca tygodnia. Potem zmieniam zamki.

Nie krzyczał. Wiedział, że to koniec. I chyba po raz pierwszy w życiu nie miał żadnej odpowiedzi.

Na początku było trudno

Po odejściu Marka w domu zrobiło się cicho. Aż za cicho. Nikt nie trzaskał drzwiami, nie chodził po nocy, nie chował telefonu pod poduszką. Nikt nie kłamał.

Na początku było trudno. Samotność bolała, ale była... uczciwa. Każdego dnia uczyłam się żyć od nowa – bez kompromisów, bez udawania. Bez iluzji, że ktoś mnie kocha.

Sprzątnęłam jego rzeczy. Bez sentymentów. Tylko zdjęcia schowałam głęboko do szuflady. Nie dlatego, że chciałam do nich wracać. Chyba raczej po to, żeby pamiętać. Żeby nigdy więcej nie udawać, że czegoś nie widzę.

Czasem myślę o Zosi. Mała dziewczynka, która nie wiedziała, że jej tata żyje w kłamstwie. Ona była niewinna. Najbardziej ze wszystkich. I w tych chwilach mam ochotę do niej zadzwonić. Zaprosić na lody. Powiedzieć: „Twój tata jest idiotą, ale ty jesteś mądra i zasługujesz na prawdę.” Marta napisała raz. Krótko: „Dziękuję za rozmowę. Dobrze, że się spotkałyśmy.” I tyle. Myślę, że każda z nas potrzebowała czegoś innego – ja zamknięcia, ona początku.

Czy jeszcze komuś zaufam? Nie wiem. Może. Ale jedno wiem na pewno: już nigdy nie zignoruję swojej intuicji. Już nigdy nie pozwolę, by ktoś zamykał przede mną szuflady.

Anna, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama