Reklama

Nie jestem osobą, która działa impulsywnie. Zawsze potrzebuję czasu, żeby coś przemyśleć, poukładać sobie w głowie. Kiedy więc zaczęłam podejrzewać, że mój mąż mnie zdradza, nie zrobiłam sceny, nie przetrząsnęłam jego telefonu, nie krzyczałam. Zaczęłam obserwować. Notować. Zapamiętywać. Tydzień po tygodniu układałam sobie w głowie plan, który miał być precyzyjny i skuteczny. Wiedziałam, że jeśli potwierdzi się moje przeczucie, nie odpuszczę. I nie wybaczę. A wszystko miało rozegrać się przy jednym stole, wśród znajomych, z barszczem na pierwsze danie. Nie dlatego, że jestem okrutna. Po prostu on zasłużył.

Wciąż gram rolę dobrej żony

To był zwykły wtorek. Zwykły, jeśli pominąć fakt, że mój mąż po raz pierwszy od lat wrócił z pracy... uśmiechnięty. Tak po prostu. Bez powodu. Kiedy zapytałam, co takiego wydarzyło się w biurze, wzruszył ramionami i powiedział coś o nowym projekcie, świetnym zespole i „fajnej atmosferze”. Wtedy tylko się uśmiechnęłam, ale wewnątrz mnie pojawiło się to znajome ukłucie, jakby coś było nie na swoim miejscu. Niby nic wielkiego, ale czułam, że muszę być czujna.

Zaczęłam zauważać drobiazgi. Nowa koszula, chociaż wcześniej sam twierdził, że nie potrzebuje ubrań. Zapach drogiej wody kolońskiej, której nigdy wcześniej nie miał. Wieczorne prysznice, nawet jeśli wcześniej cały dzień siedział przy komputerze. I ten telefon... Zawsze był pod ręką. Nagle zaczął zabierać go nawet do łazienki. Niby to tylko nawyki, zmiany, które mogły wynikać z wielu rzeczy. Ale nie wierzę w przypadki.

Przez kilka tygodni żyłam jak na szpilkach. Obserwowałam, analizowałam. Nie mówiłam nic, chociaż miałam ochotę wrzeszczeć. Udawałam, że wszystko jest w porządku, a on... chyba naprawdę sądził, że niczego się nie domyślam. To było najgorsze. Ta jego pewność, że żyje w wygodnym kłamstwie, a ja wciąż gram rolę tej dobrej, wiernej żony. Kiedyś może bym to zniosła. Może. Ale nie teraz. Teraz byłam gotowa.

Wtedy zaczynałam układać plan

W piątki zawsze prasowałam jego rzeczy na kolejny tydzień. To był mój rytuał. Wiedziałam, które koszule lubi, które mają zbyt sztywne kołnierzyki, a które się źle układają. Tego dnia sięgnęłam po jasnoniebieską – jego ulubioną. Zawsze mówił, że w niej „najlepiej się prezentuje”. I wtedy zauważyłam coś, co przyspieszyło moje bicie serca.

Na mankiecie był cień szminki. Ledwo widoczny, bladoróżowy ślad, którego nie dało się przypisać do mojego koloru. Przez moment wpatrywałam się w tę plamkę, jakby miała mi odpowiedzieć na wszystkie pytania. Oparłam się o deskę do prasowania i poczułam, jak wzbiera we mnie gniew. On naprawdę przestał się starać. Nawet nie sprawdził koszuli, nie próbował jej wyprać, nie zauważył śladu. Może był zbyt rozkojarzony, zbyt zakochany, żeby dostrzec coś takiego?

Wieczorem położyłam mu tę koszulę na łóżku. Obserwowałam, jak ją chowa do szafy, nie komentując niczego. Może myślał, że nie zauważę. Może liczył, że jak zwykle nie będę robić problemu. Byłam mistrzynią w udawaniu. Uśmiechałam się przy kolacji, zadawałam pytania o jego dzień, jakby nic się nie zmieniło. A w środku już wtedy zaczynałam układać plan. Chciałam, żeby bolało. Chciałam, żeby zrozumiał, jak to jest czuć się oszukanym, zdradzonym. I wiedziałam, że to się wydarzy wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewa. Przy ludziach. Przy barszczu.

Miałam już dowody

W soboty zwykle robiłam zakupy, a on zostawał w domu, „żeby trochę odsapnąć”. Tym razem postanowiłam wrócić wcześniej. Weszłam do mieszkania bezszelestnie, nie pukając, nie dzwoniąc domofonem. Usłyszałam jego głos z sypialni. Cichy, śmiejący się, flirtujący. Od razu zrozumiałam. Nie słyszał, że wróciłam. Stałam w przedpokoju, ściskając torbę z zakupami, i słuchałam jego rozmowy, której nie miał prawa prowadzić.

– Alicja, no przecież mówiłem, że dzisiaj nie możemy się zobaczyć... Ona kręci się po domu. – Chwila ciszy. – Tak, tęsknię. Ty też? – zamilkł na dłużej, potem znów śmiech. – Jak ty to robisz, że wystarczy twój głos i... – przerwał.

Weszłam do kuchni z hukiem, specjalnie stawiając siatki na blat tak głośno, jak się dało. Usłyszałam, jak telefon upada na podłogę. Gdy wszedł, udając spokój, miał już na twarzy swoją najlepszą maskę niewinności.

– Już jesteś? Myślałem, że będziesz później.

– Sklepy były puste – odpowiedziałam obojętnym tonem. – Przypadek.

Alicja... jego koleżanka z pracy. Pamiętam, jaki był zafascynowany, gdy dołączyła do jego zespołu. Od dawna przeczuwałam, że może być między nimi coś więcej. Te nocne telefony pod pretekstem zrobienia czegoś do biura, wspólne wyjazdy na konferencje, które nagle przedłużały się o kilka dni, te ukradkowe spojrzenia, gdy wpadała do nas na kawę. Patrzyłam, jak schyla się po telefon, zerkając kątem oka, czy czegoś nie widziałam. Wiedział, że mogłam słyszeć. Ale niczego nie powiedziałam. Jeszcze nie. Mój plan musiał dojrzeć. Miałam już dowody, miałam emocje, miałam motyw. Brakowało tylko okazji.

Nie odezwał się ani słowem

Kolację zaplanowałam na sobotni wieczór. Taki, jak lubił. Zestaw gości był starannie wyselekcjonowany – nasze małżeńskie znajome pary, jego znajomi z pracy, w tym ona. Ubrałam się elegancko, spokojnie, nie przesadnie. Chciałam wyglądać jak zawsze. Barszcz był gorący, pachniał czosnkiem i majerankiem. Podaliśmy go w białej porcelanie po babci. Mąż siedział obok mnie, swobodny, zrelaksowany. Rozmawiał z gośćmi, śmiał się. Kiedy przyszła ona, zamarł na sekundę. Tylko ja to zauważyłam.

– Witaj Alicjo – powiedziałam z przesadnym entuzjazmem. – Proszę, zajmij miejsce.

Usiadła naprzeciw mojego męża. Spojrzała na niego z tym samym uśmiechem, który dobrze znałam. Taki uśmiech rezerwuje się dla kogoś, kogo się pragnie.

– A może wolałabyś siedzieć obok mojego męża? Przecież tak bardzo lubicie być blisko siebie, szczególnie gdy jestem poza domem. A to krzesło jest równie wygodne jak moje łóżko.

Nagle wszystko ucichło. Talerze przestały brzęczeć, rozmowy zamarły. Łyżki zatrzymały się w połowie drogi do ust. Alicja spojrzała na mnie przerażona, on – blady jak ściana – nie odezwał się ani słowem. Barszcz był gorący. Ale to, co zrobiłam, parzyło mocniej.

To nic nie znaczyło

Nikt już nie jadł. Nikt nie komentował. Cisza przy stole była niemal namacalna, jakby wszyscy bali się oddychać, żeby nie sprowokować kolejnej fali upokorzenia. Alicja wstała pierwsza, zbierając szybko torebkę z podłogi. Nie spojrzała już na niego. On zaś siedział jak wryty. Nie potrafił spojrzeć mi w oczy. Goście zaczęli się podnosić, rzucając niezręczne „dziękujemy za kolację” i „musimy już lecieć”. Barszcz wystygł. Po chwili zostaliśmy tylko we dwoje. Zabrałam ze stołu talerze, każdy jeden z dbałością, jakby to było kolejne przedstawienie, które miałam perfekcyjnie odegrać. On wciąż milczał. Kiedy znów pojawiłam się w jadalni, stał przy oknie, jakby miał nadzieję, że przez nie ucieknie z tej sytuacji.

– Nic nie powiesz? – zapytałam cicho, prawie spokojnie.

– Ja... – zaczął, ale przerwał. – To nic nie znaczyło.

Parsknęłam. Taką odpowiedź zostawia się w tanich serialach.

– Wiesz, co mnie najbardziej boli? Że sądziłeś, że nigdy się nie dowiem. Albo że, jak się dowiem, to znów ci wybaczę. Że wystarczy ci kolacja i cichy wieczór. Nie doceniłeś mnie.

Oparł się o ścianę, jakby szukał w niej oparcia. Ja nie potrzebowałam oparcia. Miałam siebie.

– Wynoś się. Teraz – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Spakował się w dziesięć minut. Widziałam, jak zabiera z szafy koszulę – tę z mankietem. Symbol wszystkiego, co się skończyło.

Teraz miałam dość

Po jego wyjściu zapadła cisza. Nie taka codzienna, zwykła, tylko inna – głęboka, obca, aż w uszach dzwoniło. Usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty, której nie wypiłam. Patrzyłam w ścianę i zastanawiałam się, czy właśnie zakończyłam swoje małżeństwo, czy tylko zdjęłam maskę z czegoś, co już dawno nie istniało. Nie płakałam. Nie było łez, nie było ulgi, tylko pustka. Jak po operacji – wycięto coś, co truło, ale rana wciąż świeża. Następnego dnia zadzwonił. Raz. Nie odebrałam. Wysłał wiadomość. Długą. Nie przeczytałam. Skasowałam ją bez otwierania. Przez lata to ja robiłam wszystko, żeby nas utrzymać – naprawiałam, łatałam, przemilczałam. Teraz miałam dość. Nie chciałam się już łudzić, że kiedyś znów będzie dobrze.

Talerze z kolacji umyłam dopiero po trzech dniach. Po barszczu został ciemny ślad na obrusie – nie spierał się, jakby miał mi przypominać, że pewne rzeczy zostawiają trwałe plamy. Może i dobrze. Nie chciałam zapomnieć. Nie chciałam udawać, że to się nie wydarzyło. Ta kolacja była końcem, ale też początkiem. Miałam czyste lustro, w które mogłam znów spojrzeć bez wstydu. Przyjaciółki pytały, czy nie żałuję, że zrobiłam to przy ludziach. Nie. To była prawda. I jak każda prawda – bolała. Ale też leczyła. Nie planuję zemsty na nikim więcej. Nie potrzebuję. Wystarczyło raz. Przy gorącym barszczu.

Iga, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama