Reklama

Listopad zniknął gdzieś pomiędzy listą prezentów a zakurzonymi pudełkami z bombkami. A grudzień – cóż, grudzień mnie przytłoczył. Co roku obiecuję sobie, że tym razem będzie spokojniej, że zaplanuję wszystko wcześniej, że nie dam się wciągnąć w ten obłęd. I co roku jestem dokładnie w tym samym miejscu: z rozpisaną na piętnaście pozycji listą zakupów, rozbabranym lukrem w garnku i dzieckiem pytającym, czy w tym roku też będą pierniczki w kształcie piesków.

Wszystko robiłam sama

Oczywiście, że będą, bo ja robię wszystko, każdego roku. I nikt już nawet nie pyta, czy potrzebuję pomocy. To się po prostu rozumie samo przez się – że ja ogarnę, że jakoś to wszystko będzie: karp, barszcz, prezenty, wieńce, ozdoby, szkolne występy, wierszyki, skarpetki do kalendarza adwentowego. I jeszcze uśmiechnięta mama z rumieńcem na policzku, pachnąca cynamonem, ale czasem ten uśmiech na mojej twarzy blednie.

Kiedy dzieci są w szkole, a ja po pracy taszczę kolejne siaty i stoję zmarznięta w kolejce po rybę, nachodzi mnie myśl, że chyba nikt nie wie, ile kosztuje mnie ta „magia świąt”. I nie mówię o pieniądzach, tylko o tej przemilczanej, zmęczonej stronie całego tego przedstawienia. Tej, której nikt nie chce widzieć.

Tamtego dnia tuż przed Wigilią od rana padał śnieg. Taki ciężki, z deszczem, rozjeżdżany przez auta i zaraz zamarzający pod nogami. Myślałam tylko o tym, żeby nie zapomnieć, by przynieść opłatek z parafii i żeby dzieci nie zjadły pierników schowanych na jutro.

Byłam załamana

W kuchni sterczały sterty garów, w piekarniku czekał makowiec, którego nie miałam kiedy zwinąć. Kapusta bulgotała na gazie, a ja śmigałam między zlewem a lodówką, z telefonem w jednej ręce i ściereczką w drugiej.

Michał miał dziś jechać po zakupy. Taki był plan. Przynajmniej tyle, bo całe przygotowania – jak co roku – spadły na mnie, ale potrzebowałam go chociaż do wniesienia siatek, do ogarnięcia choinki, do przypilnowania dzieci. Mówił, że pomoże. Nie minęło pół godziny od jego wyjścia, kiedy zadzwonił telefon.

– Julia… musisz przyjechać. Michał miał wypadek – usłyszałam w słuchawce głos sąsiada. – Poślizgnął się przy sklepie, zabrało go pogotowie. Chyba coś z nogą.

Serca mi zamarło. Wybiegłam z domu w fartuchu i butach włożonych na szybko, nie zamknęłam nawet drzwi na klucz. Na izbie przyjęć siedział z miną skrzywdzonego dziecka. Opatrzony, z gipsem od biodra po kostkę. Z trudem wsadziliśmy go do auta. W drodze do domu starałam się nie myśleć o tym, co to oznacza.

Nie radziłam sobie

A to oznaczało, że nie zrobi żadnych zakupów, nie pomoże mi w kuchni, nie wyjmie talerzy z kredensu, nie ustawi stołu, nie dopilnuje chłopców. Leżał na kanapie, owinięty kocem, z nogą na krześle i spojrzeniem pełnym udręki.

– Możesz mi podać herbatę? I może coś do zjedzenia? I ten pilot, tam z boku, nie mogę sięgnąć…

Nie mówiłam nic, tylko wszystko mu podawałam. Wróciłam do kuchni i wrzuciłam cebulę na patelnię z taką siłą, że olej prysnął na ścianę. Byłam na granicy łez. Nic nie było zrobione, dzieci się nudziły, a ja nie miałam nawet czasu, żeby umyć głowę. Michał narzekał, że go boli, że mu niewygodnie, że nikt się nim nie przejmuje. I wtedy zadzwonił Andrzej, jego brat.

– Słyszałem, że Michał się połamał. Co tam się u was dzieje?

Zamiast odpowiedzieć „wszystko w porządku”, powiedziałam prawdę: że jestem zmęczona, że nie wyrabiam, że robię za pielęgniarkę, kucharkę i woźnego i że mam dość.

– Mogę przyjechać i pomóc. Przywieźć ci coś?

Zawahałam się. Nie chciałam nikogo prosić o pomoc.

– Jak chcesz – powiedziałam tylko.

Spadł mi z nieba

A potem wróciłam do kuchni, bo przypaliłam pierogi. Dwie godziny później przyjechał Andrzej z dwiema siatkami zakupów i ciastem makowym z cukierni.

– Pomyślałem, że może nie zdążyłaś jeszcze… – zaczął, stawiając siatki na blacie.

– Nie zdążyłam – przyznałam cicho. Oparłam się o stół i westchnęłam.

Dzieci się pokłóciły o lampki choinkowe, jedna z żarówek się przepaliła, a do tego ciasto na pierogi zrobiło się zbyt twarde. Miałam ochotę rzucić wszystko i wyjść, ale Andrzej był już w kuchni. Zdjął kurtkę, podwinął rękawy.

– Dobrze, mąka jest. Farsz masz?

– Tak. Zrobiłam wczoraj. Chcesz się bawić w lepienie?

– Lepiłem nie raz. Mama zawsze mówiła, że mam zwinne palce.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Włączyłam radio. Kolędy leciały w tle, dzieci przemykały między pokojami, a my siedzieliśmy przy stole, lepiąc pierogi jeden za drugim. Andrzej robił to powoli, dokładnie. Położył gotowe na ściereczce i spojrzał na mnie z uśmiechem.

– Wyglądasz, jakbyś od tygodnia nie spała.

– Nie spałam. Michał cały czas czegoś potrzebuje, dzieci też, a święta przecież muszą się wydarzyć, nie?

– Muszą?

– Właśnie nie wiem. Może nie muszą?

Miałam wątpliwości

Na chwilę zapadła cisza, słychać było tylko ciasto stukające o blat i radio.

– Pamiętam, jak byliśmy dzieciakami – powiedział. – Michał zawsze z wszystkiego się wykręcał, a ja musiałem kroić warzywa z mamą. Zawsze mi mówił: „Ty się do tego lepiej nadajesz”.

– Brzmi znajomo – mruknęłam, patrząc, jak sprawnie zawija pierogi.

– Jesteś dzielna, Julia.

Tak dawno nikt mi tego nie powiedział. W tamtej chwili to było więcej warte niż wszystko inne. Spojrzałam na niego. Miał zmarszczki wokół oczu i trochę siwizny przy skroniach. Znałam tę twarz od lat, ale dopiero teraz widziałam ją tak uważnie.

– Dzięki, że jesteś – powiedziałam cicho. – Serio.

– Zawsze jestem.

Nie odpowiedziałam. Zgarnęłam kolejny kawałek ciasta i zaczęłam go wałkować. Andrzej podał mi farsz, nasze palce musnęły się na sekundę. Nie drgnęliśmy ani ja, ani on.

Byłam wykończona

W kuchni było ciepło, pachniało pieczonym makiem. Zza ściany dobiegł głos Michała, pytającego o tabletkę na ból głowy. Andrzej spojrzał na mnie.

– Ja mu zaniosę – powiedział tylko.

Patrzyłam, jak wychodzi z kuchni, a potem spojrzałam na pierogi. Każdy z nich był porządnie sklejony, bez pęknięć. Wigilia minęła w dziwnej atmosferze. Dzieci były zachwycone prezentami, Michał narzekał na nogę i twardą poduszkę, a ja krążyłam między stołem a kuchnią, próbując nie zasnąć na stojąco. Gdy ostatnia kolęda ucichła w głośniku, chłopcy poszli do swoich pokoi, a Michał zasnął w fotelu z pilotem w ręku.

Zebrałam talerze. Zmywarka już była pełna, więc część naczyń musiałam umyć ręcznie. Otworzyłam kran, woda popłynęła, a ja poczułam, jak tracę siły na dziś. Wtedy do kuchni wszedł Andrzej.

– Pozwól, pomogę ci – powiedział cicho.

To był moment

Zanim zdążyłam zaprotestować, stanął obok mnie. Pracowaliśmy bez słowa. W pewnym momencie sięgnęliśmy jednocześnie po tę samą miskę. Dotknęliśmy się dłońmi. To trwało może jedną sekundę, może dwie, a jednak miałam wrażenie, że czas się na chwilę zatrzymał.

– Dziękuję ci za dzisiaj – powiedziałam, nie patrząc na niego.

– Nie musisz.

– Muszę. Bez ciebie… nie wiem, jak by to wyglądało.

Odwrócił się przodem do mnie. Stał tak blisko, że mogłam poczuć ciepło jego ciała. Miał ślady mąki na koszuli, włosy trochę rozczochrane. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak zmęczonego i tak obecnego jednocześnie.

– Julia… – zaczął.

Nie dokończył. Nie musiał. Pochylił się i pocałował mnie delikatnie. Oparłam dłonie o brzeg blatu, żeby nie ugięły mi się nogi. W kuchni było tylko światło z choinki odbijające się w szybie i cisza, którą zakłócał jedynie śnieg spadający z dachu. Gdy odsunął się ode mnie, wyglądał tak, jakby zrobił coś, na co czekał od dawna.

– Przepraszam – wyszeptał.

– Nie przepraszaj – odpowiedziałam równie cicho.

Nie żałowałam tego

Za ścianą Michał coś gadał przez sen. Zamilkliśmy oboje, jakby świat przypomniał nam, gdzie jesteśmy i co wolno. A jednak nic między nami nie było już takie jak wcześniej.

Po tygodniu choinka zaczęła gubić igły, dzieci wróciły do szkoły, a Michał dalej leżał na kanapie i mówił, że z tą nogą to jeszcze miesiąc. Ja chodziłam jak cień. Robiłam, co trzeba, rozmawiałam, uśmiechałam się, ale czułam, że w środku coś się we mnie zmieniło. Już nie tylko czułam się zmęczona. Czułam się obca we własnym domu.

Któregoś wieczoru usiadłam przy stole, naprzeciw Michała. Miał słuchawki w uszach, coś oglądał, nawet nie zauważył, że tam jestem. Dopiero gdy zgasiłam światło nad stołem, spojrzał na mnie.

– Co jest?

– Muszę z tobą porozmawiać.

Wyjął jedną słuchawkę, niechętnie.

– Teraz?

– Tak. Teraz.

Westchnął teatralnie.

– To nie twoja noga jest problemem – zaczęłam, zanim zdążyłam się rozmyślić. – Tylko to, że między nami od dawna nic nie działa.

To był koniec

Milczał. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakbym mówiła w obcym języku.

– Co ty wygadujesz? Przecież wszystko jest jak zawsze.

– Właśnie, jak zawsze. Ja robię wszystko, ty leżysz. Ja się staram, ty milczysz. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie zapytałeś, jak się czuję.

Michał spojrzał na mnie ostrzej.

– Zdradziłaś mnie, prawda?

Zacisnęłam dłonie na krawędzi stołu.

– Nie tak, jak myślisz. Najpierw zdradziłeś mnie ty. Przestałeś się starać, przestałeś mnie kochać, zanim ktokolwiek mnie dotknął.

Zamilkł i odwrócił wzrok. Jego twarz była zimna, zamknięta, jak drzwi, które zatrzasnęły się dawno temu. Tego samego wieczoru spakowałam walizkę. Dzieci były u babci na noc. Michał nawet nie zapytał, dokąd idę. Pojechałam do Andrzeja.

Julia, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama