„Mąż myśli, że jest panem i władcą w fotelu prezydenckim. Wszystko co robię, musi być tak, jak on chce”
„Zbyszek miał swoje zdanie także w kwestii moich ubrań, pracy, nawet koleżanek. Zaczynałam mieć wrażenie, że podpisując akt małżeństwa, złożyłam jakąś dziwną przysięgę posłuszeństwa, której nie do końca rozumiałam”

Od dziesięciu lat jestem żoną mężczyzny, który z każdym rokiem coraz mocniej wierzył, że ma prawo decydować o wszystkim. Początkowo wydawało mi się to nawet zabawne – jego drobne uwagi, poprawianie ustawienia talerzy czy komentarze, że lepiej wyglądam w granacie niż w czerwieni. Potem już mniej śmieszne stawały się jego decyzje, które podejmował bez pytania mnie o zdanie. Nasze życie coraz bardziej przypominało seans władzy absolutnej, gdzie ja miałam pełnić rolę posłusznej poddanej. On – siedzący dumnie w swoim fotelu – był jak prezydent mojego świata.
Przysięga posłuszeństwa
Poznaliśmy się na studiach. Zbyszek był wtedy przebojowym, pewnym siebie chłopakiem. Zawsze wiedział, czego chce. Ja – bardziej cicha, raczej z tych, co nie walczą o głos, tylko słuchają. Może właśnie dlatego tak szybko nas do siebie przyciągnęło. On mówił, ja słuchałam. On decydował, ja przystawałam. Początkowo mi to pasowało – imponował mi jego zdecydowany ton, to, jak potrafił rozwiązywać problemy, zanim jeszcze zdążyłam je nazwać. Miałam wrażenie, że jestem pod opieką kogoś silnego. Ale po ślubie ta jego siła zaczęła przybierać zupełnie inny kształt.
– Kochanie, nie wiesz, że koszule wiesza się od najjaśniejszego do najciemniejszego? – zapytał kiedyś, zaglądając do szafy.
– Serio? Myślałam, że po prostu się je wiesza – odpowiedziałam z uśmiechem, sądząc, że żartuje.
– W moim domu panuje porządek – powiedział spokojnie, ale jego ton był inny niż zazwyczaj. Jakby nie było miejsca na dyskusję.
Od tego dnia zaczęło się ustalanie zasad. Gdzie kładziemy klucze. Jak ustawiamy buty w przedpokoju. Co jemy na kolację. Co gorsza, Zbyszek miał swoje zdanie także w kwestii moich ubrań, pracy, nawet koleżanek. Zaczynałam mieć wrażenie, że podpisując akt małżeństwa, złożyłam jakąś dziwną przysięgę posłuszeństwa, której nie do końca rozumiałam. I coraz częściej czułam, że coś jest nie tak, tylko nie umiałam jeszcze tego nazwać.
Prezydent w kapciach
Z czasem nasz dom zaczął przypominać coś na kształt małego państwa. A właściwie – państwa totalitarnego. Zbyszek zasiadał w swoim fotelu niczym głowa państwa, kapcie miał zawsze pod ręką, pilot do telewizora traktował jak berło. Jego słowo miało być ostatnie. Jeśli ja próbowałam coś zaproponować – choćby zmianę planu dnia, wyjście do znajomych czy chęć pojechania do mamy w weekend – słyszałam, że „takie rzeczy ustala się z dowódcą”.
– Z dowódcą? – powtórzyłam raz, śmiejąc się ironicznie.
– Nie przesadzaj. Po prostu dobrze, gdy ktoś trzyma rękę na pulsie – odparł z pełnym przekonaniem.
Zaczęłam się łapać na tym, że zanim coś powiedziałam, kalkulowałam, jak on na to zareaguje. Czy się nie obrazi. Czy nie uzna, że podważam jego „kompetencje”. Zaczęłam przy nim milknąć. Zresztą – on i tak nie pytał. On wydawał polecenia. A ja coraz częściej czułam się, jakbym była jego sekretarką, nie żoną.
Każdego wieczoru zasiadał w swoim „prezydenckim” fotelu, komentował wiadomości, analizował decyzje polityków, a potem przechodził do rozliczania mnie. Czy wszystko zrobiłam. Czy zakupy się zgadzają. Czy dzieci odrobiły lekcje. Patrzył na mnie z góry, jakby był nieomylny, a ja tylko egzekutorem jego postanowień. Kiedyś zapytałam go półżartem, czy nie chciałby kandydować na prezydenta.
– Mam wystarczająco dużo roboty z twoim małym chaosem – odpowiedział. I uśmiechnął się. On naprawdę wierzył, że ratuje ten dom przed zagładą. A ja coraz bardziej czułam się jak obywatelka drugiej kategorii.
Makaron był zakazany
Nie zapomnę tej sceny do końca życia. To był zwykły wtorek. Dzieci zjadły obiad w szkole, ja wróciłam z pracy wykończona i marzyłam tylko o czymś szybkim i prostym na kolację. Makaron z serem – klasyka, szybki ratunek, który zawsze działa. Ale nie tego wieczoru.
– Zrobiłaś makaron? – zapytał Zbyszek, wchodząc do kuchni i marszcząc brwi.
– Tak, z białym serem. Pomyślałam, że po pracy...
– Pomyślałaś? – przerwał mi. – A pytałaś mnie, czy mam ochotę na makaron?
Stałam z łyżką w ręku i przez chwilę myślałam, że on żartuje. Ale jego twarz była zupełnie poważna.
– Zbyszek, to tylko kolacja. Przecież jak ci nie smakuje, mogę...
– Chodzi o zasadę. Ustaliliśmy jadłospis na tydzień, a ty to zignorowałaś. Przestań robić po swojemu, bo potem jest chaos.
I wtedy coś we mnie pękło. Już nie chodziło o makaron. Chodziło o to, że ja nie miałam prawa podjąć najmniejszej decyzji bez konsultacji. Nawet takiej, co postawić na stół. A przecież to był też mój dom. Moje życie.
Z trudem przełknęłam łzy i próbowałam nie pokazać, jak bardzo mnie to zabolało. Ale wieczorem, kiedy siedzieliśmy w ciszy, a on oglądał jakiś dokument o przywódcach światowych, spojrzałam na niego i pomyślałam: on naprawdę uważa się za władcę. A ja... chyba rzeczywiście zaczynam wierzyć, że nie mam już nic do powiedzenia.
Bunt w domu
To nie był zaplanowany bunt. Raczej coś w rodzaju wycieku – małego, ledwo zauważalnego przecieku powietrza z balonu cierpliwości. Zaczęło się od tego, że poszłam na kawę z koleżanką z pracy i nie uprzedziłam Zbyszka. Po prostu wyszłam po godzinach i wróciłam trochę później. Telefon dzwonił bez przerwy, ale nie odebrałam. Chciałam choć przez chwilę poczuć, że mogę decydować o sobie.
Wróciłam do domu po dziewiętnastej. Dzieci już były w piżamach, a Zbyszek siedział w swoim fotelu, ramiona skrzyżowane, twarz spięta.
– Gdzie byłaś? – zapytał bez przywitania.
– Na kawie. Z Basią. W pracy miałyśmy urwanie głowy, potrzebowałam chwili oddechu.
– I nie pomyślałaś, żeby mnie poinformować?
– A ty informujesz mnie, kiedy idziesz z kolegami na piwo?
To było pierwsze zdanie od dawna, które naprawdę go zaskoczyło. Patrzył na mnie chwilę bez słowa. Potem wstał.
– To zupełnie co innego – rzucił sztywno.
– Wcale nie. I może czas w końcu przyznać, że nie jesteś jedynym człowiekiem w tym domu. Nie muszę prosić cię o zgodę na każdą decyzję. Nie jestem dzieckiem ani podwładną.
To był pierwszy raz, kiedy naprawdę się postawiłam. W oczach miał niedowierzanie, ale też cień niepokoju. Jakby nie przewidział, że system może zacząć się kruszyć. Jakby jego pałac mógł jednak mieć luki w fundamentach.
Jednoosobowy zamach stanu
Po tej kłótni przez kilka dni w domu panowała cisza. Nie kłóciliśmy się, ale też nie rozmawialiśmy. Żadne z nas nie wiedziało, jak wrócić do poprzedniego stanu. A może po prostu już nie chciałam wracać. Czułam, że jeśli teraz się cofnę, jeśli znów zacznę się dostosowywać, to już nigdy nie odzyskam siebie.
Zaczęłam robić rzeczy inaczej. Sama planowałam zakupy, gotowałam to, na co miałam ochotę. Dzwoniłam do mamy bez pytania, spotykałam się z koleżankami, przestałam meldować się co do minuty. Na początku Zbyszek reagował zdziwieniem. Potem próbował ironizować.
– Widzę, że mamy nową panią premier – rzucił kiedyś z przekąsem.
– Nie. Po prostu równorzędnego obywatela – odpowiedziałam spokojnie.
Nie wybuchał, ale widziałam, że narasta w nim frustracja. Bo nie potrafił mnie już tak łatwo kontrolować. Bo przestałam być przewidywalna i uległa. Bywały momenty, że wyglądał na naprawdę zagubionego, jakby nie wiedział, jak rozmawiać z kobietą, która nie zgadza się na jego reguły. Najtrudniejsze były wieczory. Gdy dzieci spały, a my siedzieliśmy osobno – ja z książką, on przy telewizorze. Cisza między nami miała zupełnie inny smak niż wcześniej. Nie była już uległością. Była niezgodą, milczącym protestem.
Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec. Że muszę zdecydować: czy chcę być w tym układzie, jeśli ma on wyglądać inaczej. Jeśli nie jestem już jedynie pionkiem na planszy, ale graczką. I że czasem jednoosobowy zamach stanu to jedyny sposób, by odzyskać własne państwo.
Wolność czy samotność?
Któregoś wieczoru usiadłam naprzeciwko Zbyszka, bez książki, bez telefonu, bez zbroi z obojętności. Patrzył na mnie ostrożnie, jakby nie wiedział, co zaraz usłyszy.
– Nie chcę tak żyć – powiedziałam cicho. – Nie jestem twoim podwładnym. Jestem twoją żoną. Albo zaczniemy być partnerami, albo nie widzę sensu dalej tego ciągnąć.
Zamilkł. W jego oczach pojawiło się coś nowego – może pierwszy raz zobaczył mnie naprawdę. Może pierwszy raz usłyszał nie tylko moje słowa, ale i ich wagę.
– Nie wiedziałem, że aż tak cię duszę – przyznał po dłuższej chwili. – Myślałem, że tak jest dobrze. Że ogarniam, dbam…
– Ale to nie dbanie. To rządzenie – przerwałam mu. – I ja już nie chcę być rządzona.
Nie rozmawialiśmy tej nocy więcej. Ale coś się przesunęło. W nim. I we mnie. Od tamtej pory było różnie. Czasem próbował wrócić do starych schematów, ale ja już ich nie przyjmowałam. Byłam inna. Nauczyłam się mówić „nie”. Ostatecznie nie rozstaliśmy się, ale nasze małżeństwo przeszło gruntowną przebudowę. Nie z dnia na dzień. Cegła po cegle. Dziś wiem jedno – wolność to nie tylko krzyk na barykadach. Czasem to spokojne „dość” wypowiedziane w kuchni. I chociaż czasem bywa samotnie, gdy walczysz o siebie, to jest to jedyna samotność, która daje siłę.
Katarzyna, 39 lat
Czytaj także:
- „Zamiast siedzieć w domu i gotować obiady, żona chodzi na pilates. Na co jej w tym wieku takie wygibasy?”
- „Rodzina zainteresowała się mną, gdy byłem jedną nogą w grobie. Za ich troską kryły się tylko ich interesy”
- „Żona bardzo chętnie przesiadywała na siłowni. Nie sądziłem, że kryją się pod tym prywatne korepetycje z pilatesu”

