Reklama

– Cześć, Anita. Wiesz, że mam już dość? – zaczęłam szeptem, siedząc na podłodze między stertą prania a garami do umycia. – Nie święta, tylko obóz przetrwania. Praca, dzieci, zakupy, sprzątanie, gotowanie. Marek się śmieje, że „magia świąt”, a ja już nie mam siły nawet się kłócić.

Aga, a dlaczego ty na to wszystko pozwalasz? – odpowiedziała jej spokojny, ale jak zwykle bezlitośnie celny głos. – Przecież ty to ciągniesz sama. A on? Gra Mikołaja?

Spojrzałam na kuchenny zegar. Była 22:47. Od rana nie usiadłam. Zrobiłam bigos, trzy blachy pierników, ogarnęłam pokoje dzieci, wyprałam zasłony. Marek cały dzień w dresie – „bo święta to czas odpoczynku”.

A ja? Jestem pracującą matką dwójki dzieci, żoną, kucharką, sprzątaczką i świątecznym elfem. O szóstej rano wstaję do pracy. Wieczorem układam prezenty. Cicho liczę na to, że ktoś wreszcie zapyta: „Aga, a może ci pomóc?”* Ale nikt nie pyta. Bo zawsze daję radę.

Kiedyś myślałam, że rodzina to partnerstwo. Teraz wiem, że u nas „partner” znaczy: on decyduje, ja robię. W kuchni pachnie świętami, dzieci śpią, a Marek ogląda Kevina. A ja? Czuję się jak cień. Jak duch we własnym domu.

Byłam zdenerwowana

– Lena, Kuba! Nie biegajcie po kuchni, na Boga, tu jest wrzątek! – krzyknęłam, kiedy Kuba niemal przewrócił gar z barszczem.

Oparłam się o blat, ręce mi się trzęsły. W tle grała „Cicha noc”, ale w mojej głowie brzmiała raczej syrena alarmowa.

W salonie Marek siedział rozciągnięty na kanapie, z pilotem w ręku i piwem. Miał na sobie sweter z reniferem. Śmiał się sam do siebie.

– Agnieszka, weź się nie spinaj. Święta są raz w roku. To czas, żeby się cieszyć, a nie warczeć jak cerber.

– Serio? Cieszyć się? A kiedy mam się cieszyć, Marek? Jak szoruję podłogi czy jak lepię uszka o północy? Ty wiesz, że ja od czterech godzin nie siedziałam?

Marek westchnął, spojrzał na mnie, jakbym właśnie przesadziła.

– No ale przecież lubisz święta. To twoje święto, twoje gotowanie, twoja tradycja.

– Moje?! – parsknęłam. – To nie jest moje, to jest nasze, a ja tu nie jestem pracownicą miesiąca. Robię wszystko, Marek! Ty nawet nie wiesz, co dzieci dostaną pod choinkę! Bo to też „moja” sprawa, co?

– No już nie przesadzaj – mruknął. – Ty to zawsze wszystko musisz robić dramatycznie...

– Dramatyczne to jest to, że jesteś kolejnym dzieciakiem w tym domu. Najstarszym. Któremu trzeba przypominać, że w święta chodzi o rodzinę, a nie tylko o to, żebyś miał ciepły bigos i świeżą koszulę.

Przez chwilę była cisza. Tylko dźwięk miksera w kuchni w tle. Spojrzał na mnie z niejakim zaskoczeniem – może po raz pierwszy zobaczył, jak bardzo jestem na granicy. Wróciłam do kuchni. W gardle rosła gula, jakby miałam się rozpłakać albo wrzasnąć. Ale nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego. Po prostu mieszałam barszcz. W głowie pulsowało mi tylko jedno: Jakim cudem dałam się tak ustawić?

Czułam się jak służąca

Wigilia mijała pod znakiem napięcia, choć wszystko wyglądało idealnie: stół błyszczał, potrawy pachniały jak z najlepszych wspomnień, a światełka na choince migotały.

Barbara siedziała na honorowym miejscu, wyprostowana, z miną osoby, która potrafi ocenić każdy detal.

– Wszystko pyszne – stwierdziła, przeżuwając śledzia. – Ale ten barszcz to chyba z torebki?

Marek zaśmiał się, jakby to był najlepszy żart wieczoru.

– Oj, mama, daj spokój. Aga i tak się napracowała. Chociaż… no, faktycznie trochę inny niż zwykle, nie?

Poczułam, jak coś w niej drgnęło. Nie odpowiedziałam, tylko obróciłam się, by napełnić kolejną miskę. W kieszeni zawibrował telefon. Krótka wiadomość od Anity: „Dalej służysz czy już złożyłaś wypowiedzenie?”

Uśmiechnęłam się krzywo. Kiedy przynosiłam kompot, Barbara stuknęła szklanką o talerz.

– Aga, nalej jeszcze trochę. Taki dobry, choć trochę za słodki…

Wykonywałam polecenia automatycznie. Marek błyszczał w roli gospodarza, żartował przy stole, opowiadał anegdoty. Nikt nie zauważył, że ja coraz bardziej milczałam.

– Cicho dziś siedzi ta nasza Agnieszka – rzucił lekko. – Zestresowana pewnie, żeby wszystko wyszło jak trzeba.

Poczułam, jak w środku unosi się we mnie fala gorąca ze złości.

Miałam dość

Dom ucichł. Dzieci już spały. Goście pojechali. Teściowa zaszyła się w pokoju gościnnym z jakąś gazetką, Marek został w salonie, wpatrzony w telewizor. Ja sprzątałam. Jak zwykle. W ciszy. W milczeniu. Z przyzwyczajenia.

Zmywałam ostatnią szklankę, gdy usłyszałam głosy. Marek rozmawiał z matką.

– Mamo, no co mam z nią zrobić? Każda baba tak ma w święta. Zmęczona, rozdrażniona, potem jej przejdzie. – jego ton był spokojny, wręcz rozbawiony.

– Marek, ona ci zaraz padnie – odpowiedziała Barbara. – Ale jak się pozwala kobietom na fanaberie, to potem mają muchy w nosie i tylko czekają, żeby narzekać. Kiedyś to kobiety miały więcej pokory.

– No wiem, mamo. Ale wiesz, Aga... ona ostatnio jakoś dziwnie milczy. – ściszył głos. – Ale co ja mogę? Nie dam się przecież szantażować fochami.

Krew mi uderzyła do głowy. Oparłam się o ścianę. Ręce mi drżały. Naczynia zsunęły się z suszarki i rozbiły na kafelkach.

Wyszłam z kuchni.

Już nie będę robić scen – powiedziałam spokojnie, choć głos mi się łamał. – Mam dość.

Marek zrobił krok w moją stronę, ale go minęłam. Weszłam do sypialni, otworzyłam szafę i sięgnęłam po torbę. Wrzuciłam do niej kilka rzeczy. Przeszłam obok zdumionej Barbary, obok zaskoczonego Marka, i wyszłam. Na klatce unosił się zapach smażonych pierogów i mandarynek. U sąsiadów grały kolędy. A ja zniknęłam. Bez słowa. Bez pożegnania.

Musiałam się wyżalić

Anita otworzyła drzwi jeszcze zanim zdążyłam zapukać. Spojrzała na mnie i nic nie powiedziała. Po prostu objęła mnie tak mocno, że pękłam.

Łzy popłynęły same. Z gardła wydobywał się tylko szloch, urywany, wstydliwy, taki, którego nie da się przełknąć.

– Chodź – szepnęła Anita, prowadząc mnie do kanapy. – Mów wszystko. Już jesteś bezpieczna.

– Ja… ja nie mogłam tam zostać… – wyszeptałam, dławiąc się oddechem. – Nie daję rady. Jestem… nikim. Służącą. Tłem. Nawet nie wiedzą, jak mam na imię, chyba.

– Wiedzą aż za dobrze. Tylko przywykli, że jesteś dostępna 24/7 – mruknęła Anita. – Za bardzo ich nauczyłaś.

A myślisz, że ja tego chciałam? – zapytałam, bardziej do siebie niż do niej. – Ja tylko chciałam, żeby było… dobrze. Żeby dom działał, żeby dzieci miały święta, żeby Marek miał… spokój.

– No i dałaś mu spokój – odparła. – A siebie wymazałaś.

Schowałam twarz w dłoniach.

– Wiesz, co Marek powiedział swojej matce? „Każda baba tak ma w święta”. Jakbym była jakimś… programem komputerowym, który czasem się zawiesi, ale jeszcze ruszy.

– Kochanie… – Anita podała mi chusteczki. – Albo wrócisz i będziesz robić za kucharkę z uśmiechem. Albo zrobisz coś z tym życiem. Ale to musi być twoja decyzja.

Milczałam. W pokoju było cicho, tylko kaloryfer syczał.

– Dzieci… – wydusiłam w końcu. – One będą rano szukać mamy.

– I znajdą ją. Ale może znajdą taką, która pierwszy raz od lat pomyśli też o sobie – odpowiedziała spokojnie.

Zamilkłam. Patrzyłam w okno. Na ulicy leżał śnieg, taki czysty, taki niezmącony. Myślałam o tym, jak moje życie nigdy nie było tak białe. Raczej szare. Jak brudna ściera, którą co dzień wykręcam nad zlewem.

Po raz pierwszy w głowie pojawiła się myśl, której zawsze się bałam: Może to ja pozwoliłam, żeby mnie tam zakopano pod obowiązkami? Może sama nauczyłam wszystkich, że nie potrzebuję niczego? A teraz… teraz nie wiedziałam, jak się odkopuje.

Mąż nic nie rozumiał

Wróciłam rano. W przedpokoju pachniało kapustą i przypalonym ciastem. W salonie chaos – dzieci w piżamach, Marek w rozciągniętym swetrze z dziwną miną. Zobaczył mnie i zamarł.

– Aga… – zaczął, ale nie dokończył.

Zostawiłam torbę przy drzwiach i usiadłam. Na wprost niego. Po raz pierwszy nie z herbatą w ręce, nie z listą zakupów, nie z planem dnia.

– Marek, nie chcę już tak żyć. Albo coś się zmienia, albo ja wychodzę na stałe.

W jego oczach przemknęło coś, co można było pomylić z przerażeniem. Ale to był raczej szok.

– Przesadzasz – powiedział. – Święta, emocje… Każdy się czasem zmęczy.

– Nie. Ty się czasem relaksujesz, ja się zawsze męczę. I jeszcze przepraszam, że nie wyrabiam.

– No ale… przecież jakoś to działało.

– No właśnie – przerwałam mu. – „Jakoś”. A ja nie chcę już „jakoś”. Nie jestem od zapewniania ci tej twojej całej magii. Święta mogą być magiczne, ale tylko wtedy, gdy ktoś nie musi ich robić sam.

Zapadła cisza. Tylko za oknem dzieciaki z sąsiedztwa rzucały się śnieżkami.

– I co teraz? – zapytał po dłuższej chwili.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale wiem, czego nie chcę. Nie chcę być dekoracją do twojego życia. Chcę być wreszcie kimś ważnym.

Agnieszka, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama