Reklama

Mam dorosłą córkę, kota w typie „czy to jeszcze futro, czy już kłębek nienawiści?” i za sobą dwadzieścia lat małżeństwa z Wieśkiem. Z tym samym, który kiedyś mówił, że jestem jego największym szczęściem, a po latach nazywał mnie „babą od rachunków”.

Nie było wielkich awantur, dramatów czy spektakularnych zdrad, ale już od lat ze sobą normalnie nie rozmawialiśmy. Ot, wymienialiśmy uwagi o zakupach, rachunkach za prąd i ogrzewanie, konieczności oddania samochodu do mechanika czy odwiedzenia teściowej i wykupienia dla niej recept, bo zaczęła niedomagać.

Odkąd Agatka, nasza córka, wyjechała na studia, przestaliśmy nawet wspólnie jeść posiłki. Gdy córka była mała, a potem chodziła do liceum, starałam się, żebyśmy przynajmniej obiad zjedli przy wspólnym stole. Najczęściej gotowałam wieczorem, żeby po przyjściu z pracy jedynie podgrzać zupę czy wrzucić do piekarnika pieczeń.

Jednak córcia szybko wsiąknęła w życie studenckie. Znalazła sobie nowych przyjaciół, zaczęła spotykać się z Maćkiem, biegać na jakieś praktyki. Marzyła o pracy w mediach, a to wymagało dużego zaangażowania poza uczelnią.

Ja na śniadanie najczęściej wypijałam w pośpiechu kubek kawy, czasami zjadałam jakiś jogurt. Wiesiek teraz pracował na zmiany, dlatego kanapki zaczął robić sobie sam. O wspólnych wieczorach filmowych, kolacjach przy świecach czy wyjściach do kina lub restauracji nie było już mowy. Po prostu żyliśmy gdzieś obok siebie i staraliśmy się z całego serca nie wchodzić sobie zbytnio w drogę.

Nie lubili się

Tymczasem zostaliśmy z Wieśkiem sami. No może nie sami, ale z Puszkiem, kotem, którego kiedyś przyniosłam od koleżanki z pracy i którego mój mąż od zawsze nie znosił. Kot, gdy tylko widział, że Wiesław przekracza próg drzwi wejściowych do mieszkania, niecierpliwie rozglądał się na boki, stroszył grzbiet i wydawał z siebie jakieś bliżej nieokreślone dźwięki. Zupełnie jakby szykował się do ataku na niepożądanego gościa, a nie witał w domu właściciela.

– Nie wiem, po co ty w ogóle przywlokłaś do domu tego sierściucha. Tylko chodzi, miauczy i wszędzie zostawia sierść – pieklił się mąż. – Jeszcze pies w mieszkaniu, to rozumiem. Zawsze chociaż zaszczeka, gdyby przyszli złodzieje. No i można go zabrać na spacer. Ale ten leń? Przechodzi tylko z kanapy na fotel, a z fotela na łóżko – coraz bardziej się nakręcał.

Ja nie byłam mu dłużna, bo już całkowicie straciłam do tego człowieka i cierpliwość, i serce.

– To weź sobie psa. Kto ci niby broni? Tylko, gdzie tam tobie chciałoby się wstawać o piątej rano, żeby wyprowadzić go na sikanie. Już to widzę. A kota wyzywasz od leni.

Zauważyła to

Jako takie pozory dawnej miłości przybieraliśmy jedynie wtedy, gdy córka przyjeżdżała do domu na święta czy weekend. Ale to było rzadko. I to chyba nam to źle wychodziło, bo nawet Agata kiedyś spytała:

– A co wy, mamo, tak patrzycie wiecznie z tatą na siebie wilkiem? Zamiast cieszyć się wolną chatą i ponowną młodością, wy tylko dogryzacie sobie na każdym kroku.

„Oj dziecko, dziecko. Jeszcze jesteś młoda i nie znasz prawdziwego świata” – pomyślałam, ale nic się nie odezwałam.

Dwudziestolatka zupełnie inaczej patrzy na życie. Jeszcze nie spadły jej z oczu różowe okulary. Żyje marzeniami i myśli, że wszystko jest możliwe. Z tym swoim Maćkiem patrzą sobie w oczy, trzymają się za rączki i spijają sobie z dzióbków. No cóż, takie uroki szalonej młodzieńczej miłości.

U nas o drugiej młodości raczej nie było mowy. Wiesiek był zbyt mało romantyczny na czułe gesty, a i ja nie potrafiłam wykrzesać z siebie aż tyle, żeby go namawiać na ponowne randki.

Wpadliśmy w rutynę

Wydawało mi się jednak, że dokładnie tak samo jest w innych związkach z długoletnim stażem. Może chłodno i bez wielkich fajerwerków czy uniesień, ale i też z pewnym przywiązaniem do siebie. Że wzajemnie się szanujemy.

do tej rocznicy. Nie byle jakiej, bo dwudziestej. Dwadzieścia lat wspólnie, to szmat czasu. Razem stworzyliśmy dom i wychowaliśmy córkę, niedługo może będziemy mieć wnuki. Wydawało mi się, że są to solidne podstawy, których nie zachwieje byle drobny wietrzyk. A tutaj spotkała mnie niespodzianka. I na pewno nie była ona przyjemna.

Wiesiek przyszedł do domu z bukietem czerwonych róż i torbą z logo luksusowej perfumerii. To już wzbudziło moje podejrzenia – on i perfumeria? Przez ostatnie trzy lata twierdził, że kwiaty są przereklamowane, a perfumy to chemia w butelce. No ale może się zreflektował? Może wyrzuty sumienia przypomniały mu, że kiedyś mnie kochał?

Nic nie podejrzewałam

Usiadłam na kanapie i zaczęłam rozpakowywać prezent. W środku była piękna, kryształowa butelka perfum z karteczką zatkniętą pod wstążkę. Kwiatowo-orientalny zapach, naprawdę elegancki i z tak zwanej górnej półki.

– No, i co sądzisz? – zapytał dumnie.

– Piękne – przyznałam. – Skąd wiedziałeś, jaki zapach lubię? – byłam naprawdę zaskoczona, bo mój mąż nigdy nie zajmował się takimi rzeczami.

Wyjęłam ozdobną kartkę. I wtedy wszystko się posypało. „Dla najseksowniejszej kobiety świata – Anety”.

Spojrzałam na niego. On na mnie. Przez sekundę próbował udawać, że nie wie, o co chodzi. A potem zrobił coś, co tylko potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Zaczął się jąkać, czerwienić i bełkotać coś o „niewinnym żarcie kolegi z pracy”.

Wszystko się wydało

Nie zrobiłam awantury. Nie wyrzuciłam flakonu przez okno. Nie podarłam ze złością tej kartki z dedykacją. Po prostu wstałam i powiedziałam spokojnie:

– Dziękuję za szczerość. Szkoda, że nie twoją.

Weszłam do sypialni, spakowałam dwie walizki – jedną dla siebie, drugą dla kota – i wyszłam z mieszkania, w którym spędziłam ostatnie dwadzieścia lat. Dlaczego to jego nie wyrzuciłam? Bo mieszkanie było Wieśka. Odziedziczył je po swojej babci jeszcze przed naszym ślubem. Najpewniej więc sąd nie wliczy go do majątku wspólnego. Naiwność? Może i tak. Ale teraz chciałam po prostu spokoju, a nie szarpania się z tym podłym kłamcą.

Zamieszkałam u mojej przyjaciółki, której mąż kiedyś też „się pomylił z kartką”. Miała pokój gościnny, dużo wina, pizzę na telefon i całe pokłady współczucia. I, co najważniejsze, nie mówiła: „a nie mówiłam”. Ona po prostu, jak nikt inny na świecie, doskonale wiedziała, co teraz czuję.

Rozumiała mnie

Sama niedawno przechodziła coś bardzo podobnego, ale pozbierała się. Teraz jest szczęśliwą singielką z odzysku. Ufarbowała włosy na brąz, zmieniła styl ubierania się i wreszcie ma czas na swoje hobby. Jest szczęśliwa. Postanowiłam, że Baśka będzie dla mnie przykładem.

Dwa tygodnie później złożyłam pozew o rozwód. Wiesiek próbował się tłumaczyć, że to tylko żart, a później, że to jedynie flirt, że nic się nie wydarzyło, że przesadzam, bo jestem przewrażliwiona.

Nie odpowiedziałam. Zmieniłam numer telefonu, zablokowałam go wszędzie, gdzie się tylko dało. A potem poszłam do tej samej perfumerii i kupiłam sobie identyczny flakon.

Te perfumy pachniały jeszcze lepiej, kiedy wręczyłam je sobie sama. Bo to było coś więcej niż doskonale dopracowana mieszanka różnych akordów, zamknięta w ozdobnym flakoniku. To był symbol mojej wolności i nowego życia, które właśnie zaczynałam. Bez tej emocjonalnej pustki wokół. Bez marudzenia Wieśka, kłótni o drobiazgi i udawania przed wszystkimi wokół, że jesteśmy poprawnym małżeństwem. Bez poczucia, że już nic więcej w życiu mnie nie czeka. Teraz wiem, że tak naprawdę nigdy nie jest za późno na zmiany.

Teresa, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama